Laudacja Rafała Ziemkiewicza na cześć Lecha Jęczmyka

Jeśli złożymy wszystko, co wiemy, do kupy, to wiemy tylko tyle, że coś tu cholernie nie gra” – napisał kiedyś Phillip K. Dick

Publikacja: 12.02.2011 00:01

Te słowa Dicka, jak większość jego twórczości (a jej najciekawszą część w całości) przyswoił polszczyźnie Lech Jęczmyk. Ten sam, który ściągnął do naszej kultury Kurta Vonneguta, Thomasa Bergera i Josepha Hellera. A także, choć to już inny kaliber, zapomnianego potem na parę lat i w latach 90. odkrytego z hukiem na nowo, jako lokalnego autora bestsellerów, Williama Whartona.

I właśnie Lechowi Jęczmykowi chcę poświęcić ten felieton, pełen zawstydzenia, że piszę coś, czego nikt nie lubi i każdy od czasu do czasu się godzi, uważając za zło konieczne – rocznicową laurkę.

Proszę nie mieć tego za złe samemu Jęczmykowi. Swoje 75-lecie starał się on przed wszystkimi ukryć i pewnie by mu się to udało, gdyby nie, jak zwykle niezawodni, koledzy od science fiction, którzy szacowny wiek nestora ogłosili na pierwszej stronie najnowszego „Czasu Fantastyki”. Tym samym świadomość upływu czasu dotarła, acz z opóźnieniem, i do mnie. Sto lat, Lechu!

Socjalizm, sam w sobie będąc potwornym i mocno ścieśnionym… jak to ująć ładnie? – „guanem”? – wytwarzał swym guanianym ciśnieniem szczególnego rodzaju diamenty. Ludzie mądrzy, śmiem nawet powiedzieć, wielcy, którzy w normalnym świecie wszystkie swe zdolności i talenty oddaliby w pracy, odnosząc należne im sukcesy, tu, gdzie jedynym dostępnym człowiekowi prawemu sukcesem było się nie zeszmacić i pozostać na marginesie, zachowywali je dla przyjaciół i znajomych. Zamiast książek, których i tak nie można było napisać ani wydać, rodziły się kunsztowne opowieści przy kieliszku albo filiżance. Zamiast książek ustawianych na honorowym miejscu na półce, byli towarzyscy guru, gawędziarze i mistrzowie, na spotkanie z którymi młodzież dopuszczano tytułem wyróżnienia, i których się słuchało – może złe słowo, z którymi się obcowało – z poczuciem intelektualnej i duchowej lewitacji. Owoż Lech Jęczmyk jest jednym z ostatnich doskonale zachowanych egzemplarzy tego rodzaju ludzkich diamentów. „Nie mogłem się rozwijać w górę, więc postanowiłem się rozwijać na boki” – powiedział mi kiedyś w wywiadzie, tłumacząc, dlaczego na wszelki wypadek miał kilka zawodów, i jeszcze uprawiał judo, w którym zresztą występował za młodu w narodowej reprezentacji.

Szczęście z Jęczmykiem jest takie, że w nowych czasach swoje fascynujące opowieści biesiadne zaczął, nakłoniony przez współpracowników, spisywać. Powstawały w ten sposób comiesięczne felietony, którym autor, często odwołujący się do spostrzeżeń Bierdiajewa, nadał wspólny nadtytuł „Nowe Średniowiecze”. Później na bazie tych felietonów powstała książka „Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze”. Kto jej jeszcze nie przeczytał, ten nie zdaje sobie sprawy, jak jest ubogi.

I właśnie jako autora tych felietonów, niezwykle erudycyjnych, totalnie niepoprawnych, a momentami wręcz szalonych w łamaniu stereotypów i utrwalonych skojarzeń (to z nich na przykład pochodzi zdanie, które często przywołuję, że „ze starcia kapitalizmu z socjalizmem zwycięsko wyszedł feudalizm”) chcę zareklamować Jęczmyka tym, którzy dotąd o nim nie wiedzą bądź wiedzą byle co. Lepiej późno niż później – w ponurą wizję współczesności, jaka się z jego tekstów jawi, wierzyć nie trzeba, ale zanurzenie się w nią działa jak kubeł lodowatej wody wylanej na zaspany łeb.

I nie przypadkiem zacząłem ten felieton od takiego właśnie cytatu. Jęczmyk prezentuje ten najlepszy rodzaj erudycji wywiedzionej z przypisywanego Sokratesowi „oida ouden eidos”, która przyznając się do bezradności wobec świata, nie lęka się stwierdzić, że tylko jedno wiemy na pewno: że czegoś bardzo ważnego nie wiemy. Może to osobnicza cecha Jęczmyka, a może w ogóle cecha ludzi, którzy w czasach wszechogarniającego ścieśnionego guana znaleźli i z braku lepszego zajęcia wspaniale zagospodarowali pogardzane przez głupców, a pełne bogactw, poletko zwane fantastyką.

Te słowa Dicka, jak większość jego twórczości (a jej najciekawszą część w całości) przyswoił polszczyźnie Lech Jęczmyk. Ten sam, który ściągnął do naszej kultury Kurta Vonneguta, Thomasa Bergera i Josepha Hellera. A także, choć to już inny kaliber, zapomnianego potem na parę lat i w latach 90. odkrytego z hukiem na nowo, jako lokalnego autora bestsellerów, Williama Whartona.

I właśnie Lechowi Jęczmykowi chcę poświęcić ten felieton, pełen zawstydzenia, że piszę coś, czego nikt nie lubi i każdy od czasu do czasu się godzi, uważając za zło konieczne – rocznicową laurkę.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą