[b]To jest jasne, ale jednak pozostaje problem: ktoś zginął w związku z rajdem, który pięknie, że jest, ale jakby go nie było, to świat by się nie zawalił.[/b]
Nie chcę dołączać do tych, którzy mają łatwość osądzania. W opinii „L’Osservatore Romano” było trochę racji. Banda facetów – choć dziewczyny też – zbiera się i pruje przez pustynię, ile wlezie. Po co? No właściwie po nic. Ale czy rywalizacja i przygoda to jest nic?
[b]Himalaiści na pytanie, po co tak ryzykują, odpowiadają: bo są góry.[/b]
Coś w tym jest. Całe życie to rywalizacja. Sebastian Loeb zdobywa rajdowe mistrzostwo świata rok w roku od 2004, wszyscy się zastanawiają, kiedy będzie miał dość, a on chce jeszcze. Choć gdy był w Polsce i przyglądałem się jego testom, to widziałem już zmęczenie tym ciągłym pędem. Tym, że każdy dzień jest zaplanowany. Mówił mi: – Wiesz, że czasami się budzę rano i nie wiem, gdzie jestem? Dopiero potem zaczynam kojarzyć różne fakty: a, czyli to musi być Polska.
[b]I rozumie pan, dlaczego chciał pędzić dalej?[/b]
Każdy ma swoje powody. Czasami się zastanawiam, a może jest w tym jakiś syndrom pawia? Próba udowodnienia, jacy jesteśmy męscy. Może ja to wszystko robię, żeby zaimponować swojej żonie? Tylko ona wie, ile kości było złamanych, mięśni naciągniętych. Potem wracam do domu jako piąty kierowca Dakaru, przede mną na mecie byli tylko sami zwycięzcy z poprzednich lat. Wraca wojownik, rozkłada ogon.
[b]A żona mówi: obierz ziemniaki?[/b]
Napal w kominku, wynieś śmieci. Bo był Dakar, ale po drewno trzeba iść, żarówka nie świeci. I ja to lubię. To jest normalne życie, za którym tęsknię. Bo te wszystkie wielkie wyczyny są wtedy coś warte, gdy masz odniesienie. Co mi po tytułach, gdybym nie mógł wrócić do domu, do kogoś, kto mnie naprawdę kocha, potrzebuje, gdzie są fajne dzieciaki. Wiele poświęciliśmy z żoną, żeby taki dom stworzyć. Rajdy to niby męski sport, ale ja jestem z babińca. Trzy córki, najmłodsza ma trzy lata. Ciągle mam moralnego kaca, że za mało mnie mają. Staram się to nadrabiać. Czasami w złą stronę: kupując coś, organizując atrakcje, a okazuje się, że one tak naprawdę najbardziej potrzebują rozmowy. I śmieją się ze mnie, że się zawieszam i ich nie słucham. – Trupiejesz, zawsze jak przyjedziesz do domu, to trupiejesz. Ale gdzie mam to robić, jak nie tutaj.
[b]Jak to kiedy? Nigdy. Przecież Hołowczyc zawsze ma czas, zawsze się uśmiecha i jest wszędzie.[/b]
Ludzie sobie pewnie czasami tak myślą: niezłe życie, jeździ sobie samochodem, kolekcjonuje dobre wrażenia. Nawet nie poznał, co to wysiłek. A ja dobrze wiem, ile kosztuje wdrapywanie się po schodach. Co z tego, że ładnie mówisz i się uśmiechasz. Jak wsiądziesz do samochodu i czas się nie będzie zgadzał, to do widzenia. Chętnych na twoje miejsce jest setka. I ja też mam czasami takie chwile, że się muszę schować do szafy. Jeszcze po tym Dakarze pojadę rozpędem: jedna telewizja, druga, wywiad tu, wywiad tam. A potem mam kompletnego doła. Wyłączam telefon, jestem tylko ja i żona, która mi jak zwierzątku da jeść, pozwoli pospać, popatrzyć tępo w telewizor na kretyńskie programy, na które normalnie nie zerknę. I tak siedzę i się kiwam, bawię się z córką. A po dwóch, trzech takich dniach już musi być adrenalina.
[b]A kim pan się czuje? Jeszcze kierowcą, już biznesmenem? Celebrytą?[/b]
Nie lubię tego słowa, ono się w Polsce źle kojarzy. Muszę umieć z mediami żyć, to część zawodu. Tego też oczekują ludzie, którzy we mnie inwestują. Pamiętam ataki: po co Orlen wydaje na Hołowczyca tyle pieniędzy? Ale Orlen z każdej wydanej złotówki odbiera trzy, również dlatego, że potrafię się sprzedać. Uważam, że nawet w chwilach kryzysów lepszy jest uśmiech niż skrzywiona gęba. A moją życiową zasadą jest: jak coś otworzyłeś, to prawidłowo zamknij. Niech pan odwiedzi moich dawnych sponsorów. Nikt nie powie, że Hołowczyc to oszust. A jest kilka innych polskich nazwisk w sportach motorowych, nie wymienię, po których u sponsorów została pożoga, smród łapówek i dymisje w dziale marketingu. Ja mogę każdemu spojrzeć w oczy i jak ktoś o 6 rano puka do drzwi, to wiem, że przed domem nie stoi polonez ze smutnymi panami, tylko sąsiad czegoś potrzebuje. Bez tego poczucia nie zebrałbym energii do kolejnych wyzwań.
[b]Było tych wyzwań trochę: prowadził pan teleturniej, wystąpił w kilkunastu reklamach, również czipsów.[/b]
Wymienia pan typowe rzeczy, które miałyby mnie ustrzelić. Oglądam czasami swoje występy w tamtym teleturnieju na YouTubie i ze śmiechu można się tarzać. Ale to była szkoła: telewizji, pracy z kamerą. Poznałem inny świat. A reklama laysów? Do tej pory jak czytam, ile ludzie dostają za kontrakty reklamowe, np. że taką i taką gwiazdę wyceniono na 800 tysięcy złotych, to się śmieję. To był kontrakt z Amerykanami z Pepsico, z innej bajki, rozumie pan? Patrzę na niego z perspektywy swojej niezależności finansowej i niczego nie żałuję. Zwłaszcza od chwili, gdy w Stanach zobaczyłem na plakacie Michaela Jordana stojącego z wielką parówką. Pomyślałem sobie: idol twojej żony, byłej koszykarki, facet zarabiający 20 mln dolarów, stoi z taką parówą, a ty się martwisz, czy ci przystoi fajnie zrobiona reklama? Nie wstydźmy się tego, że sportowcy mają kontrakty i sponsorów. Płaczmy nad tymi, co mieli sukcesy, a nie zdążyli zadbać o siebie. Miałem taki czas, że wyskakiwałem ludziom z lodówki. Ale zacząłem uczyć się odmawiania, dziś mam wokół siebie ludzi, którzy mi w tym pomagają. I potrafię odmówić reklamy za milion, jeśli uważam, że nie jest w moim stylu. Wolę reklamować szwajcarskie zegarki i samochody. Wolę małą łyżeczką, ale w dobrym towarzystwie.
[b]W środowisku rajdowym pewnie nie wszystkim się to pana powodzenie podoba? [/b]
Wszędzie jest zazdrość, w tym środowisku ani mniejsza, ani większa. My w Polsce lubimy się o drugiego człowieka zatroszczyć, ale dopiero jak wyrżnie w dno. Wtedy jest kochany, taki biedny. Taki nasz. Nieważne, że go wcześniej kopaliśmy w każdą część ciała, którą wystawił. W Stanach, gdy ktoś jest dobry, to ludzie do niego lgną. Chcą być w jego świetle. Chcą się ogrzać. U nas pytają, co on tak cholera świeci, że nas razi. Ale mam też mnóstwo oddanych przyjaciół, a Polski nie zamieniłbym na żaden inny kraj. Może tylko dodałbym jej trochę słońca. My, Polacy, wprawdzie cały czas się oglądamy na to, czy kogoś nie obrazimy, czy wypada tak przeć do przodu, ale po prostu jesteśmy dobrzy! Pracuję teraz w niemieckim zespole i są tam zachwyceni naszymi polskimi mechanikami, specami od logistyki. Świetnie pracują, są chętni do wszystkiego, znają języki. Jesteśmy krajem głodnym sukcesów, tu się odnajdą ludzie, którzy chcą coś robić. Ja tylko w takiej rzeczywistości potrafię funkcjonować.
[b]W Parlamencie Europejskim się pan odnalazł?[/b]
To był w pewnym sensie przypadek. Bardzo chciałem, żeby Warmia i Mazury przestały być lepperszczyzną, żeby skończyli się tu czerwoni. Kto wie, co by było, gdyby pierwszy przyszedł do mnie PiS. Pewnie wsparłbym ich. Dla mnie oni i Platforma to były wtedy równorzędne partie. Chyba wszyscy tak to odbieraliśmy. Teraz jest inaczej, trochę bym się jednak z PiS wstydził. Nie powiem, ich ideały są piękniejsze. Polskość, patriotyzm – ja to bardzo cenię. Tylko to wykonanie...
[b]Pierwsi przyszli działacze Platformy.[/b]
I powiedzieli: – Hołek pomóż, masz popularność w regionie. Nazbierasz punktów, gramy na panią profesor Barbarę Kudrycką. Obiecałem sobie, że przez całą kampanię nie powiem ani jednego politycznego hasła. Skupiałem się na bezpieczeństwie na drodze. Okazało się, że nazbierałem mnóstwo głosów, 14. czy 15. wynik w kraju. Pani profesor Kudrycka wygrała, ja obowiązek obywatelski spełniłem. A tu za dwa lata zapukali i mówią: do Parlamentu, bo pani profesor będzie w rządzie. Ja na to: co wy, panowie, przecież mam kontrakty, zobowiązania, nie mogę. No, ale poszedłem. To było przeżycie, spotkanie z innymi ludźmi, ze światem, w którym w dwa tygodnie robi się coś, co przyzwyczaiłem się robić w godzinę. Ale dziś wspominam to znakomicie. Poznałem wyjątkowych ludzi, zmieniłem trochę widzenie świata, zrozumiałem, dlaczego polityk nie mówi wszystkiego. Obowiązek wypełniłem z przyjemnością. Ale w partii nigdy nie byłem. Żadnej.
[b]A niechęć do czerwonych jest rodzinna?[/b]
Trochę dostaliśmy od nich w kość. Może już nie od socjalizmu, ale od komunizmu. Rosjanie zastrzelili nam dziadka, ziemie hołowczycowskie – Baranowicze i okolice – zostały za granicą. Ale to przeszłość. Mógłbym się ciągle na nią oglądać, literki sobie wstawiać przed nazwisko. Nie chcę, to źle działa na ludzi. Nie rozdrapuję, nie żałuję. Tego nauczył mnie ojciec, też zakochany w samochodach. Choć było ciężko, dawał sobie radę i nawet w najbardziej bezbarwnych czasach odciągał nas od szarości. Miałem kochającą rodzinę i chcę, żeby moje dzieci też miały. Powtarzam im: dopóki masz ręce i nogi, dopóki ktoś cię kocha, wszystko jest do zdobycia. Trzeba mierzyć w nieosiągalne. Jak mnie pytali przed pierwszym Dakarem, co jest moim celem, odpowiadałem: wygrać. I wierzę w to.
[b]A jak nie będzie już w pana życiu rajdów, to co będzie?[/b]
Nie wiem, trochę się już to stare z nowym przeplata, sport z biznesem. Mój przyjaciel, też rajdowiec, Paweł Przybylski mówi mi: – Zobaczysz, jakie to jest fascynujące, kiedy biznes staje się grą. Jak się robi z tego układanka, szachownica i cię wciąga. Może metrykalnie jestem już starym facetem, ale nie dam się wpakować w jakieś schyłkowe klimaty. Życie jest na to za piękne.