Osadzona tuż po II wojnie światowej akcja skupia się na grupie młodych ludzi, którzy pragną przebić szklany sufit i osiągnąć sukces w Fabryce Snów, po trupach dążąc do celu, a do kieszeni chowając honor i przyzwoitość. Fantazja na temat równych szans, niewykluczająca nikogo z wcześniej wykluczonych – od gejów przez czarnych po kobiety – to idea godna poklasku, ale nie za wszelką cenę. Zapomniani i marginalizowani, którym serial stara się przychylić nieba, sportretowani zostają jednocześnie jako karykatury, na domiar złego pozbawione kręgosłupa moralnego.
Murphy'emu nie sposób odmówić ambicji. Daleko mu jednak do wizjonerstwa. Żaden z niego Quentin Tarantino, który tak całkiem niedawno bez większego skrępowania wyrażał swą tęsknotę za minionym kinem. Historyczny rewizjonizm twórcy nazywanego „cudownym dzieckiem telewizji" okazuje się spektakularną porażką.
Świat i ludzie filmu zostają tu zohydzeni do granic możliwości. Komentarz społeczny wybrzmiewa przez chwilę, by potem zapaść się pod ciężarem dramaturgicznych absurdów i skrajnie złego aktorstwa. Znacznie lepiej sięgnąć po jakiś tytuł z bogatego katalogu klasyków, niż męczyć się z bohaterami „Hollywood".