O ich inności najlepiej się przekonać, gdy są razem. Tylko okazji mało, bo każde ma teraz własne życie i rodzinę. Ale w święta obecność obowiązkowa. I gdy uda się już zebrać wszystkich przy suto zastawionym stole u mamy Leokadii, w końcu z zawodu kucharki, bywa naprawdę tłoczno. I bardzo rodzinnie. Za oknami zima, więc Roman przed laty chciał być złotnikiem, został sierżantem policji, może opowiedzieć o narciarzu, którego ratował kiedyś z przerębli w stawie na Żabiance. Sam wpadł przy tym do wody, bo lód załamał się także pod nim. Na powierzchnię pomogli mu się wydostać okoliczni mieszkańcy, ale narciarza musiał już wyciągnąć dźwig ze specjalnym sprzętem ratowniczym, bo nie dało się odpiąć wiązań u nart i trzeba było rozkuć całą taflę. Narciarz przeżył, a Roman dostał za to krzyż zasługi, chociaż taka akcja to normalka, w końcu ktoś na ten lód wejść musiał. „Sam mogłeś sobie zrobić medal" – rzuci Adam, kiedyś najzdolniejszy, ale mało systematyczny, trafił do marynarki i służy jako technik. „To i ja poproszę" – zażartuje Piotr, otwarty na innych, który też został kontraktowym żołnierzem i jako łącznościowiec na ORP „Iskra" opłynął cały świat. Chłopaki się śmieją.
A dziewczyny gadają. Agnieszka od zawsze dokładna, pracuje jako laborantka przy Akademii Medycznej, w której wszyscy się urodzili. Ewa, najmłodsza z całej piątki, ale do dziś potrafiąca rządzić rodzeństwem, przez wiele lat prowadziła w gdańskiej szkole zajęcia terapeutyczne, ale niedawno wyjechała na Podlasie i tam uczy przedmiotów podstawowych. Jako jedyna z piątki nie mieszka w Trójmieście. Teren piękny i do tego ta cisza, więc chyba było warto. „A na Naszą-Klasę wrzuciłaś zdjęcia z Wenecji" – ni to zapyta, ni to powie Agnieszka. „Ale z drewnianymi chałupami też są" – odparuje Ewa i teraz śmieją się obie.
Taniec wokół gilotyny
Wiosną 1971 roku mama Leokadia, kucharka z restauracji Zacisze w Pruszczu Gdańskim, przy wiązaniu lewego buta poczuła, że ciążowy brzuch jest większy niż zwykle. Wiedziała, co mówi, bo wcześniej nosiła już dwóch synów. Szczegółowe badania potwierdziły: ciąża mnoga. Ojcu Bronisławowi, podoficerowi ludowego Wojska Polskiego, nie przyznano urlopu w jednostce na lotnisku, więc starsi synowie pojechali na wcześniejsze wakacje do dziadków na wieś, a mama Leokadia dostała skierowanie do szpitala przy Akademii Medycznej w Gdańsku. Przechodziła tam regularne badania, choć bez ultrasonografu, bo o takim cudzie jeszcze nie słyszano, więc nikt nie wiedział, ile będzie dzieci. Ustalono tylko, że jest zatrucie ciążowe i mogą być kłopoty.
Poród zaczął się niespodziewanie. Był 12 maja, środa. Rano ginekologa Jerzego Mielnika, który po nocnym dyżurze jadł śniadanie w szpitalnej kantynie, powiadomiono, że R. odeszły wody i jedzie na salę porodową, on też pobiegł. Pierwsze dziecko urodziło się szybko, potem co kilka minut drugie i trzecie, ale zdumieni lekarze nadal coś widzieli. Czwarte jeszcze wyszło samo. Dla pewności sprawdzili, czy nie ma piątego. Było. I właśnie o tę dziewczynkę toczyła się bitwa. Potrzebna jej była natychmiast transfuzja krwi, i to dwukrotna, ale w całym szpitalu brakowało grupy 0 Rh (–), którą na sali musiała oddać siostra oddziałowa i jedna ze studentek praktykujących na uczelni. Zasłabła też mama Leokadia, więc trwała walka i o nią. „Taniec wokół gilotyny" – wspomina profesor Mielnik. Na szczęście się udało.
Mama Leokadia wspomina, że uspokoiła się, dopiero gdy pięć razy usłyszała „normalne". Adam, Piotr, Roman, Agnieszka, Ewa. W skrócie gdańskie pięcioraczki. Były pierwsze w Polsce. Fascynowały. Plątanina kabli, rur i monitorów rejestrowała każdy ich wdech i wydech. Chuchano na nie i dmuchano. Każde z osobna mierzono i ważono, badano nawet ich linie papilarne. Szukano podobieństw i przeciwieństw. Zwołano konsylium lekarskie złożone z neonatologów, pediatrów, położników, kardiologów, psychologów, pielęgniarek. Mamie należała się przecież ciągła pomoc, bo dzieci jadły, piły i wydalały w tym samym czasie. Gdański szpital akademicki, w którym leżały, miał prawo bez pytania pobrać dowolny sprzęt z innej placówki medycznej w Polsce, ale i tak brakowało inkubatorów. Trzeba je było sprowadzić z RFN w trybie natychmiastowym, co załatwiła żona partyjnego sekretarza, bo władza na dzieci nie szczędziła złotówek ani dewiz.
Relacje jak z „Big Brothera"
Pięcioraczki dla partii kilka miesięcy po masakrze robotników, u progu ery Edwarda Gierka były prawdziwym cudem i tak to nawet nazywano. Pokój szpitalny R. tonął w kwiatach od dygnitarzy, którzy przede wszystkim gratulowali: premier Jaroszewicz przesłał życzenia („Życzę Wam, Pani Leokadio"), generał Jaruzelski ciepłe słowo. W pełnej patosu uroczystości obaj objęli swój patronat nad dziećmi, nazywając je chlubą Polski Ludowej. Każdemu przyznano specjalne stypendium do pełnoletności, zafundowano książeczki mieszkaniowe do zrealizowania na Osiedlu Młodych i polisy ubezpieczeniowe w PZU na 30 tysięcy złotych. Mamie Leokadii przyznano trzyletni płatny urlop „z zaliczeniem ciągłości pracy". Ojciec Bronisław dostał dodatek do pensji razem z depeszą od generała.