A jeśli nie pierwsza, to ta największa, najważniejsza, którą mam jeszcze przed sobą, przynajmniej tak sobie wmawiam, że mam ją przed sobą. Tymczasem wszystko, co wiem o własnym Tacie, to skrawki rozmów, okruchy, których nie ma czym uzupełnić. Nigdy nie chciał mówić o swoim życiu, oduczył mnie o to pytać. Wiem, że to dotyczy nie tylko mojego Taty, ale całego jego pokolenia. Oni stracili swoje biografie, a my, synowie, historię swoich rodzin. Pamiątki, fotografie, pamięć – wszystko poszło z dymem.
Jako szesnastolatek wylądował w partyzantce. Mówił, że właściwie nie z jakiejś szczególnej chęci do wojaczki, tylko żeby nie objadać młodszego rodzeństwa. Teren był dobry dla partyzantki i w okolicy działało jej sporo, nie tylko Polaków. Byli też komuniści, więcej ruskich i Ukraińców niż naszych, mówił Tato, i byli Żydzi, uciekinierzy. Sowieci uważali naszych za wrogów na równi z hitlerowcami, więc rabowali i niszczyli co popadło, komuniści za swoich uważali tylko najgorszą biedotę i fornali, bo w okolicy przed wojną biedy było sporo. Bogatsze domy i plebanie palili, mordowali księży. A Żydzi rabowali kogo popadło. Więc nasi, jak dorwali pepeerowca albo Żyda, to go zabijali, a oni naszych. To znaczy, na samym początku tylko się zabijali. W czasach Taty to już nie było zwykłe zabijanie, tylko wydziwianie; księdza z Sulęczyna komuniści rozerwali końmi, więc jak któryś z batalionów chłopskich dopadł potem tych, albo może innych alowców, to ich zakopywali żywcem; a może to nie była zemsta, tylko oszczędność. Tamci zresztą w końcu byli górą i odpłacili z nawiązką, bo jak przyszli Sowieci i lubelski rząd, to wszyscy alowcy, których się naszym nie udało dorżnąć, poszli w komplecie na milicjantów, a Żydzi do UB, i pod ich dyktando KBW z Sowietami w parę lat wytłukli wszystkich, chyba że ktoś w porę zwiał na „ziemie odzyskane" albo, jak Tato, do poboru, do berlingowców.
Cała kompania, do której Tatę przydzielili, została wybita przy forsowaniu Wisły. O tym, jeśli pytałem, opowiadał najłatwiej: jak przez cały dzień leżał na rozmokłej łące w zwale trupów, na skrawku ziemi oranej ruskimi i niemieckimi pociskami, w kałużach krwi, pod piekącym słońcem, umierał po wielekroć, a miał tylko 17 lat i strasznie chciał żyć, i jak w kółko, bez końca, wciąż od nowa odmawiał „Kto się w opiekę". Opowiadał, że pogonili kompanię do forsowania rzeki nocą, po linach, uczepionych ruin mostu, na tratwach, deskach, na czym popadło, a jak się rozjaśniło, okazało się, że posłali ich z gołymi rękami na umocnienia nie do ugryzienia. I nie tylko nie dali wsparcia, ale i sami zaczęli po nich tłuc z artylerii. Z przodu Niemcy, z tyłu Sowieci wybili wszystkich. Na wojnie różne pomyłki się zdarzają, i strzelanie po swoich też, ale Tato nie wierzył w przypadek. Mówił, że do tej kompanii dawali samych takich jak on, z leśną przeszłością, podejrzanych, a dowódcą był w niej przedwojenny oficer z Września, którego złośliwy kacap, komendant łagru, nie wypuścił na czas do Andersa. Więc uważał, że posłali ich wszystkich na tę śmierć celowo, żeby się za jednym zamachem pozbyć politycznie podejrzanego elementu i zmylić Niemców co do miejsca głównego natarcia.
Pewnie miał rację, bo w peerelowskich podręcznikach ten epizod w ogóle nie istniał. A Tato twierdził, że żyje tylko dzięki kanceliście, który potem w bałaganie się zlitował, a może dał przekupić, i przypisał go wstecz do zupełnie innego batalionu, który podczas forsowania został za Wisłą i do którego po całym dniu udawania trupa zdołał dopłynąć nocą. A tam już, mówił, wszyscy oficerowie jeden w drugiego ani słowa po polsku. Sami ruscy z polskimi nazwiskami.
Potem, opowiadał, raz go tylko podkusiło. Już po wojnie, w akademii oficerskiej, na zajęciach, gdy im wykładowca opowiadał właśnie o forsowaniu Wisły, wstał powiedzieć, że to wszystko było zupełnie inaczej. Bo przecież tam był, widział na własne oczy. I znowu miał szczęście, może jeszcze większe, bo trafił na jakiegoś uczciwego człowieka, który po prostu baczność, podchorąży! rozkazał mu się zamknąć. A po zajęciach wziął go dyskretnie na stronę i powiedział: ty durniu, małczaj, morda w kubeł, nigdy więcej! Nigdzie nie byłeś, nic nie widziałeś, wbij sobie w łeb, czego cię tu uczę, i ktokolwiek spyta, tak powtarzaj.
Tata i tak w końcu wyleciał z tej szkoły, bez promocji, ale z zupełnie innej przyczyny. Pochodzenie miał wprawdzie nieposzlakowane, szlak bojowy wspaniały, bo jeszcze był ranny przy zdobywaniu Kołobrzegu. Ale nawet najlepszy życiorys nie mógł pomóc wobec uporu, z jakim w rubryce „światopogląd" wpisywał „katolicki". Męczyli go, żeby się po dobroci nawrócił, bo szkoda pięknie się zapowiadającej kariery, trochę próbowali nawet straszyć, ale w końcu uznali, że na głupiego wieśniaka nie ma rady, że może za mocno go tam pod Kołobrzegiem jakiś faszysta walnął w dekiel, i łaskawie pozwolili wybrać sobie uczelnię cywilną. Tato wybrał sobie Politechnikę i wyuczył się, on, chłop z Sulęczyna, na inżyniera budowlanego. Dziadek, jak się o tym dowiedział, pękał z dumy.