Fragment powieści "Zgred" Rafała A. Ziemkiewicza

Znowu myślę o Tacie. Jak zawsze z poczuciem winy. Pierwsza powieść, jaką w życiu napisałem, powinna być powieścią o nim - fragment powieści „Zgred”.

Publikacja: 23.04.2011 01:01

Fragment powieści "Zgred" Rafała A. Ziemkiewicza

Foto: Fotorzepa, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

A jeśli nie pierwsza, to ta największa, najważniejsza, którą mam jeszcze przed sobą, przynajmniej tak sobie wmawiam, że mam ją przed sobą. Tymczasem wszystko, co wiem o własnym Tacie, to skrawki rozmów, okruchy, których nie ma czym uzupełnić. Nigdy nie chciał mówić o swoim życiu, oduczył mnie o to pytać. Wiem, że to dotyczy nie tylko mojego Taty, ale całego jego pokolenia. Oni stracili swoje biografie, a my, synowie, historię swoich rodzin. Pamiątki, fotografie, pamięć – wszystko poszło z dymem.

Jako szesnastolatek wylądował w partyzantce. Mówił, że właściwie nie z jakiejś szczególnej chęci do wojaczki, tylko żeby nie objadać młodszego rodzeństwa. Teren był dobry dla partyzantki i w okolicy działało jej sporo, nie tylko Polaków. Byli też komuniści, więcej ruskich i Ukraińców niż naszych, mówił Tato, i byli Żydzi, uciekinierzy. Sowieci uważali naszych za wrogów na równi z hitlerowcami, więc rabowali i niszczyli co popadło, komuniści za swoich uważali tylko najgorszą biedotę i fornali, bo w okolicy przed wojną biedy było sporo. Bogatsze domy i plebanie palili, mordowali księży. A Żydzi rabowali kogo popadło. Więc nasi, jak dorwali pepeerowca albo Żyda, to go zabijali, a oni naszych. To znaczy, na samym początku tylko się zabijali. W czasach Taty to już nie było zwykłe zabijanie, tylko wydziwianie; księdza z Sulęczyna komuniści rozerwali końmi, więc jak któryś z batalionów chłopskich dopadł potem tych, albo może innych alowców, to ich zakopywali żywcem; a może to nie była zemsta, tylko oszczędność. Tamci zresztą w końcu byli górą i odpłacili z nawiązką, bo jak przyszli Sowieci i lubelski rząd, to wszyscy alowcy, których się naszym nie udało dorżnąć, poszli w komplecie na milicjantów, a Żydzi do UB, i pod ich dyktando KBW z Sowietami w parę lat wytłukli wszystkich, chyba że ktoś w porę zwiał na „ziemie odzyskane" albo, jak Tato, do poboru, do berlingowców.

Cała kompania, do której Tatę przydzielili, została wybita przy forsowaniu Wisły. O tym, jeśli pytałem, opowiadał najłatwiej: jak przez cały dzień leżał na rozmokłej łące w zwale trupów, na skrawku ziemi oranej ruskimi i niemieckimi pociskami, w kałużach krwi, pod piekącym słońcem, umierał po wielekroć, a miał tylko 17 lat i strasznie chciał żyć, i jak w kółko, bez końca, wciąż od nowa odmawiał „Kto się w opiekę". Opowiadał, że pogonili kompanię do forsowania rzeki nocą, po linach, uczepionych ruin mostu, na tratwach, deskach, na czym popadło, a jak się rozjaśniło, okazało się, że posłali ich z gołymi rękami na umocnienia nie do ugryzienia. I nie tylko nie dali wsparcia, ale i sami zaczęli po nich tłuc z artylerii. Z przodu Niemcy, z tyłu Sowieci wybili wszystkich. Na wojnie różne pomyłki się zdarzają, i strzelanie po swoich też, ale Tato nie wierzył w przypadek. Mówił, że do tej kompanii dawali samych takich jak on, z leśną przeszłością, podejrzanych, a dowódcą był w niej przedwojenny oficer z Września, którego złośliwy kacap, komendant łagru, nie wypuścił na czas do Andersa. Więc uważał, że posłali ich wszystkich na tę śmierć celowo, żeby się za jednym zamachem pozbyć politycznie podejrzanego elementu i zmylić Niemców co do miejsca głównego natarcia.

Pewnie miał rację, bo w peerelowskich podręcznikach ten epizod w ogóle nie istniał. A Tato twierdził, że żyje tylko dzięki kanceliście, który potem w bałaganie się zlitował, a może dał przekupić, i przypisał go wstecz do zupełnie innego batalionu, który podczas forsowania został za Wisłą i do którego po całym dniu udawania trupa zdołał dopłynąć nocą. A tam już, mówił, wszyscy oficerowie jeden w drugiego ani słowa po polsku. Sami ruscy z polskimi nazwiskami.

Potem, opowiadał, raz go tylko podkusiło. Już po wojnie, w akademii oficerskiej, na zajęciach, gdy im wykładowca opowiadał właśnie o forsowaniu Wisły, wstał powiedzieć, że to wszystko było zupełnie inaczej. Bo przecież tam był, widział na własne oczy. I znowu miał szczęście, może jeszcze większe, bo trafił na jakiegoś uczciwego człowieka, który po prostu baczność, podchorąży! rozkazał mu się zamknąć. A po zajęciach wziął go dyskretnie na stronę i powiedział: ty durniu, małczaj, morda w kubeł, nigdy więcej! Nigdzie nie byłeś, nic nie widziałeś, wbij sobie w łeb, czego cię tu uczę, i ktokolwiek spyta, tak powtarzaj.

Tata i tak w końcu wyleciał z tej szkoły, bez promocji, ale z zupełnie innej przyczyny. Pochodzenie miał wprawdzie nieposzlakowane, szlak bojowy wspaniały, bo jeszcze był ranny przy zdobywaniu Kołobrzegu. Ale nawet najlepszy życiorys nie mógł pomóc wobec uporu, z jakim w rubryce „światopogląd" wpisywał „katolicki". Męczyli go, żeby się po dobroci nawrócił, bo szkoda pięknie się zapowiadającej kariery, trochę próbowali nawet straszyć, ale w końcu uznali, że na głupiego wieśniaka nie ma rady, że może za mocno go tam pod Kołobrzegiem jakiś faszysta walnął w dekiel, i łaskawie pozwolili wybrać sobie uczelnię cywilną. Tato wybrał sobie Politechnikę i wyuczył się, on, chłop z Sulęczyna, na inżyniera budowlanego. Dziadek, jak się o tym dowiedział, pękał z dumy.

Co jeszcze wiem? Jak ktoś, tak jak on, widział wejście ruskich już we wrześniu trzydziestego dziewiątego i ich rządy, choćby jako dzieciak, to potem nie mógł mieć żadnych iluzji. Widział trupy naszych żołnierzy, policjantów i urzędników, których bolszewicy rozstrzelali pod lasem i zagonili wszystkich chłopów do kopania zbiorowego grobu, ale nie pozwolili postawić żadnego krzyża; dopiero od paru lat stoi tam pomniczek, nie chwaląc się zresztą, też się odrobinę do jego postawienia przyczyniłem, kontaktując gminę z fundacją Grzegorza.

Natomiast nic zupełnie nie wiem o tych dziewięciu latach po wyjściu Taty z wojska. Skończył studia, jeździł po budowach po całym kraju i w końcu przy okazji jednej z nich poznał mamę, która pracowała wtedy w jakimś biurze. Ale co wcześniej, gdzie był, co budował, kim była ta dziewczyna, o której kiedyś wspomniał – że miała przez niego straszne kłopoty, bo całował ją na ulicy, przyciął ich milicjant, spisał sobie adres z jej legitymacji (tak Tata powiedział, ale czego to mogła być legitymacja?) i potem ją nachodził pijany, że niby taka, co się całuje w miejscu publicznym, to daje każdemu. I jeszcze, co kiedyś opowiedział, jak pili w towarzystwie jakiegoś durnego partyjniaka, z takich, co to zachłysnął się na kursie informacją, że człowiek pochodzi od małpy, i ten partyjniak, jak pochlał, nabijał się z Ojca i jego pobożności. Jak jest Pan Bóg, mówił, no to niech mnie strzeli w mordę – no? Wystawiał gębę i śmiał się triumfalnie, a Tato modlił się bezsilnie, żeby Pan ten jeden jedyny raz zarzucił zasadę niereagowania na głupie zaczepki i coś zrobił. I Pan go wysłuchał. Nie minęło pięć minut, jak z przyczyn dla anegdoty nieistotnych partyjniak wszedł w konflikt z wykidajłą, a ten wyciął natręta w kły, aż się poturlał ze schodków. A mój Tato wyskoczył za nim, skacząc z radości i wrzeszcząc na całą ulicę, i co, taki synu, strzelił cię Pan Bóg w mordę, strzelił?!

Skrawki – no dobrze, jak przysiądę, będę umiał wypełnić puste miejsca między nimi. Jeśli od lat nie mogę się do tego zabrać, to nie przez dziury w faktografii. To dlatego, że nie umiem sobie poradzić z dziwną dwoistością, jaką te losy mojego Tatę naznaczyły. Żarliwy katolik, komunizmu nienawidził jak zarazy, a z partii się nigdy nie wypisał. Wybuchł, kiedy go za to zaatakowałem, że przecież ma czworo dzieci! Czworo dzieci! Ale nie mogło chodzić o pieniądze na nasze wychowanie, nic mu ta legitymacja, w sensie materialnym, nie dawała, żadnych profitów. Uważał, tak dziś myślę, że musi nas w taki sposób chronić, młodzieńcze przeżycia nauczyły go ostrożności jak na późny Peerel przesadnej i dla nas, dorastających w czasach KOR-u i KPN-u, niezrozumiałej.

No dobrze, tę partię można jeszcze jakoś racjonalnie wyjaśnić. Ale nikt go przecież nie zmuszał do kupowania tych strasznych płyt czy książek. Jakieś moczarowskie opery partyzanckie, „wrócą chłopcy z wojny jak należy" – do dziś mi to brzęczy w uszach. Powieść, do przeczytania której mnie zmusił, nazywało się to „Ptasi Gościniec", właśnie o ludowym wojsku, naprawdę był tym zachwycony – taki miał gust, po prostu. A z drugiej strony, jak wyczaił u mnie podziemną gazetkę z wierszem „Czekamy ciebie, czerwona zarazo, byś wyzwoliła nas od czarnej śmierci", to chyba jedyny raz w życiu zobaczyłem Tatę tak wzruszonego, że aż płaczącego.

To było jakoś tak zaplątane, że nie mając do Peerelu złudzeń, nienawidząc go szczerze i zasłużenie, był jednak jego dzieckiem, jego produktem. Jeśli się zastanowić, miał właściwie wszelkie dane, żeby się w tym ustroju ześwinić – na takich jak on komuna stawiała, takich dowartościowywała, i ocalił go tylko ten jego, jak to dziś cedzą z pogardą mędrkowie, „płytki" katolicyzm.

Rafał A. Ziemkiewicz, publicysta polityczny i pisarz, laureat Nagrody Kisiela, autor powieści, m.in. „Walc stulecia", „Żywina", oraz książek publicystycznych, m.in. „Michnikowszczyzna. Zapis choroby", „Wkurzam salon" (wraz z R. Geremkiem).

A jeśli nie pierwsza, to ta największa, najważniejsza, którą mam jeszcze przed sobą, przynajmniej tak sobie wmawiam, że mam ją przed sobą. Tymczasem wszystko, co wiem o własnym Tacie, to skrawki rozmów, okruchy, których nie ma czym uzupełnić. Nigdy nie chciał mówić o swoim życiu, oduczył mnie o to pytać. Wiem, że to dotyczy nie tylko mojego Taty, ale całego jego pokolenia. Oni stracili swoje biografie, a my, synowie, historię swoich rodzin. Pamiątki, fotografie, pamięć – wszystko poszło z dymem.

Jako szesnastolatek wylądował w partyzantce. Mówił, że właściwie nie z jakiejś szczególnej chęci do wojaczki, tylko żeby nie objadać młodszego rodzeństwa. Teren był dobry dla partyzantki i w okolicy działało jej sporo, nie tylko Polaków. Byli też komuniści, więcej ruskich i Ukraińców niż naszych, mówił Tato, i byli Żydzi, uciekinierzy. Sowieci uważali naszych za wrogów na równi z hitlerowcami, więc rabowali i niszczyli co popadło, komuniści za swoich uważali tylko najgorszą biedotę i fornali, bo w okolicy przed wojną biedy było sporo. Bogatsze domy i plebanie palili, mordowali księży. A Żydzi rabowali kogo popadło. Więc nasi, jak dorwali pepeerowca albo Żyda, to go zabijali, a oni naszych. To znaczy, na samym początku tylko się zabijali. W czasach Taty to już nie było zwykłe zabijanie, tylko wydziwianie; księdza z Sulęczyna komuniści rozerwali końmi, więc jak któryś z batalionów chłopskich dopadł potem tych, albo może innych alowców, to ich zakopywali żywcem; a może to nie była zemsta, tylko oszczędność. Tamci zresztą w końcu byli górą i odpłacili z nawiązką, bo jak przyszli Sowieci i lubelski rząd, to wszyscy alowcy, których się naszym nie udało dorżnąć, poszli w komplecie na milicjantów, a Żydzi do UB, i pod ich dyktando KBW z Sowietami w parę lat wytłukli wszystkich, chyba że ktoś w porę zwiał na „ziemie odzyskane" albo, jak Tato, do poboru, do berlingowców.

Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”