Data 17 września wywołuje dziś niemal automatyczne skojarzenia. Nota Mołotowa o bankructwie państwa polskiego, kolumny tanków na granicy oraz niemieccy i sowieccy żołnierze częstujący się papierosami na moście w Brześciu. Sołdaci w łapciach z rozdziawionymi gębami podziwiający bogactwa „pańskiej Polszy", szalejące na zapleczu frontu NKWD.
Przebieg kampanii 1939 roku na ziemiach wschodnich opisuje się na ogół zgodnie z tym schematem. W obrazie tym wszystko jest jasne i poukładane. Tocząca bój z Niemcami Polska otrzymuje zdradziecki (używanie w tym kontekście tego przymiotnika zawsze wydawało mi się sporym nieporozumieniem, zdradzić może bowiem przyjaciel, ale nie wróg) cios w plecy, który stanowi przypieczętowanie jej tragicznego losu.
W powszechnej świadomości Polaków właściwie nie istnieje zaś równie dramatyczny, ale za to znacznie bardziej złożony konflikt, do którego doszło w cieniu wielkich zmagań między Wojskiem Polskim, Wehrmachtem i Armią Czerwoną. Na ziemiach wschodnich rozegrała się bowiem swoista wojna w wojnie. Wojna, w której naprzeciw siebie stanęli Polacy i przedstawiciele tak zwanych mniejszości narodowych.
Do mówienia o walkach między narodami Rzeczypospolitej nikt się specjalnie nie pali. Z daleka od tematu wolą trzymać się Ukraińcy. Głupio bowiem się przyznać, że w momencie załamania się państwa polskiego ukraińscy nacjonaliści rzucili się do gardła przegranym Polakom. Nie chcą o tym mówić Białorusini, bo wstyd, że tylu ich rodaków weszło w skład komunistycznych jaczejek i bojówek.
Temat jest niewygodny dla Żydów. Bo tłumy wznoszącej bramy triumfalne dla bolszewików młodzieży – smutny widok, który tak mocno wrył się w zbiorową pamięć mieszkańców kresowych miasteczek – może służyć jako argument na potwierdzenie stereotypu o żydokomunie.
O sprawach tych niechętnie mówią wreszcie sami Polacy. Na pierwszy rzut oka „zdrada mniejszości" wydaje się idealnie wpasowywać w polską martyrologię. W obraz Polaka – wiecznej ofiary, prześladowanego przez sąsiadów. Problem jednak w tym, że jeżeli przyjrzeć się sprawie nieco bliżej, okazuje się, że owa zdrada spotkała się – rzecz to w Polsce niemal zupełnie nieznana – z odwetem, czasami drastycznym.
A kto by chciał się chwalić stosowaniem zasady odpowiedzialności zbiorowej: puszczaniem z dymem wiosek i rozstrzeliwaniem zakładników? I to w dodatku na własnym terytorium. Poza tym dla polskich historyków i publicystów rzecz może być jeszcze bardziej znacząca – zbyt wnikliwe zgłębianie wydarzeń września 1939 roku na Kresach może narazić na przylepienie kompromitującej łatki antysemityzmu.
Wszystko to sprawia, że kresowa wojna w wojnie jest jednym z najbardziej niepoprawnych politycznie tematów najnowszej historii Europy Wschodniej. A były to przecież wydarzenia niezwykłej wagi. Cechowało je, jak to zwykle bywa w konfliktach domowych, olbrzymie okrucieństwo, a ich konsekwencje były bardzo poważne. Na trwałe „zatruły krew pobratymczą" i stały się zapowiedzią wielu tragedii, do których miało dojść w kolejnych latach wojny.
Południe
Pierwsi zaczęli Ukraińcy. Nastąpiło to około 12 września, gdy niemieckie jednostki w ślad za wycofującym się Wojskiem Polskim wkroczyły na terytorium Galicji Wschodniej. Dla Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów był to sygnał do rozpoczęcia rebelii. Ukraińscy bojówkarze opanowywali drogi, mosty, niszczyli linie komunikacyjne, zajmowali urzędy pocztowe i posterunki, a nawet całe miasteczka.Pod kontrolą OUN znalazł się m.in. Stryj.
Ukraińcy rozbrajali i mordowali oddzielających się od jednostek żołnierzy, a nawet ostrzeliwali pomniejsze oddziały. Dochodziło też do pierwszych, wyjątkowo brutalnych, ataków na polską ludność cywilną. Do pacyfikacji doszło w Koniuchach, Potutorowie, Sławentynie i kolonii Jakubowce. W miejscowościach tych wymordowano po kilkadziesiąt osób.