Dla pokolenia sześćdziesięciolatków Tomaszewski to jest bramkarz, który zatrzymał Anglię. 17 października 1973 roku Polska rozgrywała z Anglią na Wembley ostatni mecz w eliminacjach do mistrzostw świata. Nam do awansu wystarczał remis, Anglicy musieli wygrać. Szanse mieliśmy nieduże. Cztery miesiące wcześniej Anglicy przegrali na Stadionie Śląskim 0:2 i uznali to za nieszczęśliwy przypadek, który nie ma prawa się powtórzyć. Polacy jechali do Londynu przestraszeni, na miejscu nie traktowano ich zbyt przyjaźnie, angielska prasa zastanawiała się, ile bramek wbiją nam gospodarze, skoro kilka dni wcześniej rozgromili teoretycznie silniejszą od Polski Austrię 7:0.
Głos zabrał też jeden z najbardziej znanych angielskich trenerów Brian Clough z Derby County, zarazem komentator w BBC. Nie zostawił na polskich piłkarzach suchej nitki, dodając, że „polski bramkarz Tomaszewski to klaun".
– Wychodziliśmy na boisko na gumowych nogach – wspominał Tomaszewski w rozmowie z autorem. – Sto tysięcy ludzi na trybunach darło się bez przerwy, a konstrukcja Wembley sprawiała, że głos odbijał się od dachu i wracał na boisko. Nie słyszeliśmy się nawzajem, stojąc kilka metrów od siebie. O jakiejkolwiek komunikacji nie mogło być mowy. Dwa wydarzenia pomogły nam wrócić do równowagi. Gwizdy podczas polskiego hymnu i skandowanie pod naszym adresem słowa „animals". Dopiero wtedy przestaliśmy się bać, a zaczęliśmy nawzajem mobilizować. Skoro tak, to my, Polacy, im pokażemy. Tyle że kiedy ruszyli na nas od pierwszego gwizdka, byliśmy wciąż oszołomieni. Na szczęście zaraz na początku meczu Allan Clarke kopnął mnie w rękę tak, że potrzebna była pomoc doktora. I dzięki temu faulowi się obudziłem.
Żaden polski bramkarz wcześniej ani później nie bronił w reprezentacji tak dobrze jak Tomaszewski na Wembley. Kiedy w roku 1999, a więc 26 lat po tamtym meczu, szedłem z Janem Tomaszewskim pod trybunami stadionu Wembley, angielscy kibice jeszcze go rozpoznawali. Kiedyś źródło ich nieszczęścia, teraz już tylko bohater z przeszłości, który na legendarnym stadionie sam przeszedł do legendy. Pytano go, co teraz robi, odpowiadał: „ I am journalist".
Fatalny debiut
Urodził się w 1948 roku we Wrocławiu. Jego ojciec Stanisław Tomaszewski był repatriantem z Wileńszczyzny, pracował we wrocławskiej DOKP. Janek grał od 12. roku życia w Gwardii Wrocław i Śląsku, skąd „po linii wojskowej" trafił do Legii. Do Warszawy przyjechał zimą roku 1971, kiedy miał 23 lata, z opinią największego talentu w Polsce. Okoliczności pierwszego powołania do reprezentacji były niezwykłe. Polska grała na Stadionie Dziesięciolecia z RFN. Jeden z bramkarzy, Jan Gomola z Górnika Zabrze, doznał kontuzji kręgów szyjnych, a drugi, Piotr Czaja z Ruchu Chorzów, powiedział Kazimierzowi Górskiemu wprost, że nie czuje się na siłach. Trener nie miał wyboru. Pierwszym bramkarzem reprezentacji młodzieżowej był Tomaszewski. Kiedy trener spytał go, czy chce zagrać z RFN, on nie wahał się ani chwili.
Debiut wypadł fatalnie. Polacy przegrali 1:3, bo inaczej być nie mogło. Niemcy mieli wtedy jedną z najlepszych drużyn na świecie. My swoją dopiero budowaliśmy. Górski wstawił do bramki 23-letniego Tomaszewskiego, a przed nim 22-letniego Jerzego Gorgonia i kończącego karierę, świetnego niegdyś, ale już 34-letniego, Stanisława Oślizłę. Nie mogło im się udać. Fachowe komentarze zastąpiło szukanie kozła ofiarnego i padło na Tomaszewskiego. – Połowa ludzi w Polsce chciała mnie powiesić, a druga połowa zesłać na banicję – powiedział po latach.
Ale to był dopiero początek. Dziewięć dni później Legia pojechała do Bukaresztu na mecz pucharowy z Rapidem. Roztrzęsiony, rozbity psychicznie Tomaszewski dopiero teraz zagrał fatalnie. Wpuścił trzy bramki w 6 minut i trener zdjął go z boiska. Jednak Andrzej Strejlau wciąż w niego wierzył i widząc, że chłopak ma problem, tydzień później powołał go na mecz reprezentacji młodzieżowych z Czechosłowacją w Poznaniu. Tomaszewski znów bronił źle, puścił gola bezpośrednio z rzutu rożnego, kibice go wygwizdywali i chciał zejść z boiska.
– Jedyny raz zdarzyło mi się, że wstałem z ławki i stanąłem za bramką Tomka, aby dodawać mu otuchy w drugiej połowie – opowiadał Strejlau. – Zresztą miałem z tego powodu nieprzyjemności. Ówczesny prezes PZPN minister spraw wewnętrznych Wiesław Ociepka zrugał mnie publicznie za to, że powołałem Tomaszewskiego, mimo że panowała wtedy moda na jego krytykę. Zresztą ten mecz też przegraliśmy. Broniliśmy go wtedy tylko ja i Hubert Kostka, wybitny bramkarz Górnika. Ale o takich drobiazgach Janek nie zwykł pamiętać.