Jan Tomaszewski – wielki bramkarz zagubiony poza boiskiem

Jan Tomaszewski mówi, że gdyby nie wygłaszał kontrowersyjnych opinii, nikt by na niego nie zwrócił uwagi. Nie wiadomo w związku z tym, jakie naprawdę ma poglądy

Publikacja: 15.10.2011 01:01

W ostatnich wyborach Jan Tomaszewski został posłem PiS scscs

W ostatnich wyborach Jan Tomaszewski został posłem PiS scscs

Foto: Fotorzepa

Dla pokolenia sześćdziesięciolatków Tomaszewski to jest bramkarz, który zatrzymał Anglię. 17 października 1973 roku Polska rozgrywała z Anglią na Wembley ostatni mecz w eliminacjach do mistrzostw świata. Nam do awansu wystarczał remis, Anglicy musieli wygrać. Szanse mieliśmy nieduże. Cztery miesiące wcześniej Anglicy przegrali na Stadionie Śląskim 0:2 i uznali to za nieszczęśliwy przypadek, który nie ma prawa się powtórzyć. Polacy jechali do Londynu przestraszeni, na miejscu nie traktowano ich zbyt przyjaźnie, angielska prasa zastanawiała się, ile bramek wbiją nam gospodarze, skoro kilka dni wcześniej rozgromili teoretycznie silniejszą od Polski Austrię 7:0.

Głos zabrał też jeden z najbardziej znanych angielskich trenerów Brian Clough z Derby County, zarazem komentator w BBC. Nie zostawił na polskich piłkarzach suchej nitki, dodając, że „polski bramkarz Tomaszewski to klaun".

– Wychodziliśmy na boisko na gumowych nogach – wspominał Tomaszewski w rozmowie z autorem. – Sto tysięcy ludzi na trybunach darło się bez przerwy, a konstrukcja Wembley sprawiała, że głos odbijał się od dachu i wracał na boisko. Nie słyszeliśmy się nawzajem, stojąc kilka metrów od siebie. O jakiejkolwiek komunikacji nie mogło być mowy. Dwa wydarzenia pomogły nam wrócić do równowagi. Gwizdy podczas polskiego hymnu i skandowanie pod naszym adresem słowa „animals". Dopiero wtedy przestaliśmy się bać, a zaczęliśmy nawzajem mobilizować. Skoro tak, to my, Polacy, im pokażemy. Tyle że kiedy ruszyli na nas od pierwszego gwizdka, byliśmy wciąż oszołomieni. Na szczęście zaraz na początku meczu Allan Clarke kopnął mnie w rękę tak, że potrzebna była pomoc doktora. I dzięki temu faulowi się obudziłem.

Żaden polski bramkarz wcześniej ani później nie bronił w reprezentacji tak dobrze jak Tomaszewski na Wembley. Kiedy w roku 1999, a więc 26 lat po tamtym meczu, szedłem z Janem Tomaszewskim pod trybunami stadionu Wembley, angielscy kibice jeszcze go rozpoznawali. Kiedyś źródło ich nieszczęścia, teraz już tylko bohater z przeszłości, który na legendarnym stadionie sam przeszedł do legendy. Pytano go, co teraz robi, odpowiadał: „ I am journalist".

Fatalny debiut

Urodził się w 1948 roku we Wrocławiu. Jego ojciec Stanisław Tomaszewski był repatriantem z Wileńszczyzny, pracował we wrocławskiej DOKP. Janek grał od 12. roku życia w Gwardii Wrocław i Śląsku, skąd „po linii wojskowej" trafił do Legii. Do Warszawy przyjechał zimą roku 1971, kiedy miał 23 lata, z opinią największego talentu w Polsce. Okoliczności pierwszego powołania do reprezentacji były niezwykłe. Polska grała na Stadionie Dziesięciolecia z RFN. Jeden z bramkarzy, Jan Gomola z Górnika Zabrze, doznał kontuzji kręgów szyjnych, a drugi, Piotr Czaja z Ruchu Chorzów, powiedział Kazimierzowi Górskiemu wprost, że nie czuje się na siłach. Trener nie miał wyboru. Pierwszym bramkarzem reprezentacji młodzieżowej był Tomaszewski. Kiedy trener spytał go, czy chce zagrać z RFN, on nie wahał się ani chwili.

Debiut wypadł fatalnie. Polacy przegrali 1:3, bo inaczej być nie mogło. Niemcy mieli wtedy jedną z najlepszych drużyn na świecie. My swoją dopiero budowaliśmy. Górski wstawił do bramki 23-letniego Tomaszewskiego, a przed nim 22-letniego Jerzego Gorgonia i kończącego karierę, świetnego niegdyś, ale już 34-letniego, Stanisława Oślizłę. Nie mogło im się udać. Fachowe komentarze zastąpiło szukanie kozła ofiarnego i padło na Tomaszewskiego. – Połowa ludzi w Polsce chciała mnie powiesić, a druga połowa zesłać na banicję – powiedział po latach.

Ale to był dopiero początek. Dziewięć dni później Legia pojechała do Bukaresztu na mecz pucharowy z Rapidem. Roztrzęsiony, rozbity psychicznie Tomaszewski dopiero teraz zagrał fatalnie. Wpuścił trzy bramki w 6 minut i trener zdjął go z boiska. Jednak  Andrzej Strejlau wciąż w niego wierzył i widząc, że chłopak ma problem, tydzień później powołał go na mecz reprezentacji młodzieżowych z Czechosłowacją w Poznaniu. Tomaszewski znów bronił źle, puścił gola bezpośrednio z rzutu rożnego, kibice go wygwizdywali i chciał zejść z boiska.

– Jedyny raz zdarzyło mi się, że wstałem z ławki i stanąłem za bramką Tomka, aby dodawać mu otuchy w drugiej połowie – opowiadał Strejlau. – Zresztą miałem z tego powodu nieprzyjemności. Ówczesny prezes PZPN minister spraw wewnętrznych Wiesław Ociepka zrugał mnie publicznie za to, że powołałem Tomaszewskiego, mimo że panowała wtedy moda na jego krytykę. Zresztą ten mecz też przegraliśmy. Broniliśmy go wtedy tylko ja i Hubert Kostka, wybitny bramkarz Górnika. Ale o takich drobiazgach Janek nie zwykł pamiętać.

Uwierzył w niego Górski

Tomaszewski w Legii był spalony. „Kiedy spiker na Łazienkowskiej przedstawiał skład naszego zespołu, zaczynając od numeru jeden, czyli ode mnie, rozpoczynały się ogłuszające gwizdy, które kończyły się dopiero po przedstawieniu występującego z numerem 11 Roberta Gadochy" – pisał Tomaszewski w swojej książce „Kulisy reprezentacyjnej piłki". W Polsce brakowało chętnych, by go zatrudnić. Ostatecznie przyjął go ŁKS, zresztą po telefonie kapitana Legii Bernarda Blauta. Od tamtej pory, czyli od 40 lat, Tomaszewski mieszka w Łodzi.

– Będę pluł krwią, a wrócę do reprezentacji – mówił wtedy publicznie i dotrzymał słowa. Pamiętali o nim i Strejlau, i Górski, który wiosną 1973 roku powołał go na pierwszy mecz eliminacyjny mistrzostw świata z Walią. Znawcy odradzali Górskiemu tę decyzję. – Ja w Tomaszewskim coś widzę – odpowiadał trener, postawił na swoim i wygrał. Z Tomaszewskim w bramce Polska odniosła jedyne w historii zwycięstwo nad Anglią (2:0 w czerwcu 1973 roku), pokonała 3:0 Walię, a potem zapewniła sobie pierwszy po wojnie awans do finałów MŚ. W RFN znów grał fantastycznie i dokonał wyczynu wcześniej nienotowanego: obronił dwa rzuty karne. Najpierw w meczu ze Szwecją strzał Staffana Tappera, potem Niemca Uli Hoenessa. Pele powiedział, że Tomaszewski był najlepszym bramkarzem mistrzostw.

Sukces nie zawrócił mu w głowie. Ale z czasem w kadrze coś zaczęło się psuć. Piłkarze znaleźli się w czołówce światowej i chcieli zarabiać jak prawdziwe gwiazdy z Zachodu. Rodzina się rozpadła, każdy zaczął myśleć o sobie. W finale igrzysk olimpijskich w Montrealu NRD prowadziła po kwadransie 2:0 i  Tomaszewski poprosił o zmianę. Kazimierz Górski odszedł, na mundialu w Argentynie (1978) Jacek Gmoch po czterech meczach posadził go na ławce. Już nie był tym Tomaszewskim, który wygrywał dla Polski mecze.

Dopiero wtedy, mając 30 lat, mógł wyjechać za granicę. Został bramkarzem Beerschotu Antwerpia. – Tomek przyjeżdżał jako gwiazda i szybko stał się ulubieńcem kibiców – wspomina jego partner z drużyny, były napastnik Górnika Stanisław Gzil. – W meczu z Brugią obronił dwa karne. Kiedy po drugim strzale złapał piłkę w ręce, publiczność szalała. W 90. minucie meczu z RWD Molenbeek przegrywaliśmy 0:1 i mieliśmy rzut rożny. Patrzę, a obok mnie stoi Tomek. „Co ty tu robisz?" – spytałem go całkiem zaskoczony, bo do tej pory bramkarze w takiej sytuacji nie opuszczali bramki. A on mówi: „Zamieszanie". Trącił piłkę głową, Haitańczyk Manu Sanon wepchnął ją do siatki i dzięki temu zremisowaliśmy. W całej Europie o tym pisano.

Zawsze mówił, że jak wróci do Polski, to po zakończeniu kariery zostanie trenerem kadry. Miał zasadę, którą usiłował mi wpoić, ale mu się nie udało:  jeśli dziesięć osób mówi, że coś jest białe, to mów, że czarne, bo tylko wtedy cię zapamiętają. Przeżyłem z Tomkiem i jego rodziną w Antwerpii dwa wspaniałe lata, bo to był  bardzo fajny kolega – kończy Gzil.

O tym, że z Tomaszewskim dzieje się coś niedobrego, przekonaliśmy się zimą 1982 roku. Grał wówczas w Herculesie Alicante, gdzie nazywano go El Walesa de Hercules. W Polsce był stan wojenny, prawdziwy  Wałęsa został internowany. Tomaszewski wygrzewał się wtedy pod palmami i w rozmowie z Polskim Radiem poparł decyzję generała Jaruzelskiego. Kiedy wrócił do Polski na stałe, został członkiem Komisji Sprawiedliwości Społecznej Patriotycznego Ruchu Ocalenia Narodowego w Łodzi. Gdy ktoś mu to wypomina, odpowiada, że decyzję podjął świadomie, ale nigdy nie należał ani do PZPR, ani do „Solidarności".

Po zakończeniu kariery szukał sobie miejsca w życiu i robi to do dziś. Zaczął w naturalny sposób od pracy trenera w Wojskowym Klubie Sportowym Orzeł w Łodzi. W okresie przygotowawczym opowiadał pułkownikom o wielkim futbolu, oni cieszyli się, że mają wreszcie światowego trenera, a kiedy rozpoczął się sezon i drużyna nie nadążała za jego myślami, trzeba go było zwolnić.

Nie powiodło mu się też w dwóch innych łódzkich klubach. Został zaufanym człowiekiem właściciela ŁKS Antoniego Ptaka, wtrącał się do wszystkiego, na wszystko miał receptę i wszystko wiedział lepiej. Doszło do tego, że piłkarze ŁKS wystosowali do swoich zwierzchników pismo, w którym zaprotestowali przeciw wchodzeniu Tomaszewskiego do szatni. Przeniósł się więc do Widzewa, ale w trzech meczach zdobył jeden punkt i też się z nim pożegnano. Kiedy trenerem reprezentacji Polski został Strejlau, zatrudnił w roli asystentów dwóch swoich byłych zawodników: Leszka Ćmikiewicza i Tomaszewskiego. Ale i w tej roli długo nie wytrzymał. Sam zrezygnował.

Uzależniony od mediów

Być może wtedy zrozumiał, że skoro nie jest w stanie zbudować niczego na miarę kariery sportowej, to przejdzie na drugą stronę i stanie się surowym recenzentem tego, z czego do tej pory żył. Problemem Tomaszewskiego stała się też potrzeba stałej obecności w mediach. Przyzwyczaił się do tego podczas gry i już nie mógł bez tego żyć.

W roku 1991 wydał swoją pierwszą książkę, „Kulisy reprezentacyjnej piłki", w której jeszcze delikatnie krytykował swoich przeciwników – działaczy PZPN czy Jacka Gmocha. Szybko stał się atrakcją dla pism sportowych i codziennych, w których publikował swoje teksty. Coś pośredniego między komentarzem bieżących wydarzeń, felietonem a donosem. Telewizja Polska szybko się zorientowała, że zapraszanie Tomaszewskiego wiąże się z ryzykiem. Ale dla TVN 24 jest nieocenionym skarbem. – Wiemy, że jest obciachowy – mówi anonimowo jeden z pracowników stacji. – Ale nikt normalny nie powie tego co on. Każdy ma hamulce, a Tomaszewski nie. Populista z kompletnym brakiem odpowiedzialności za słowo to dla telewizji wymarzony gość.

Tomaszewski walił na oślep, używając wymyślonych przez siebie słów, które weszły do słownika walki z PZPN i przyniosły mu popularność: Dziuroland – na określenie PZPN prezesa Mariana Dziurowicza, listkoludki, czyli ludzie Michała Listkiewicza. Swojej drugiej książce dał tytuł „PZPN czy Przestępcy Zrzeszeni Przeciw Nam". Niedawno nazwał nowego reprezentanta Polski Damiena Perquisa futbolowym śmieciem i nie wycofał się z tego określenia, zapytany przez Bogdana Rymanowskiego w TVN. Dzień po wyborze na posła złożył doniesienia do prokuratury na Franciszka Smudę, zarzucając mu, że nie ma matury i wziął premię za mecz, który okazał się kupiony.

Dobrze wie, że w tym środowisku atak, nawet bez dowodów, jest praktycznie bezkarny. Mało kto ma ochotę włóczyć się po sądach. Tym bardziej że niewinni są w mniejszości, a nigdy nie wiadomo, co wie Tomaszewski. Zdarzali się jednak odważni i wtedy okazywało się, że zarzuty Tomaszewskiego nie znajdują potwierdzenia w faktach. Może coś o tym powiedzieć wiceprezes PZPN Eugeniusz Kolator, który wygrał z bramkarzem proces o zniesławienie.

Widząc, że Tomaszewski chce naprawiać polski futbol, prezes PZPN Michał Listkiewicz powiedział mu: „To się dobrze składa, bo ja też. Zapraszam do współpracy". Powierzył mu funkcję przewodniczącego w powołanej specjalnie dla Tomaszewskiego Komisji Etyki PZPN. Ten nie wyczuł pułapki, zgodził się, ale praca w zespole mu nie odpowiadała, nie trwała więc długo, a Listkiewicz stał się jednym z głównych celów jego ataków, co akurat musiało się podobać kibicom.

Trudno powiedzieć, czy Tomaszewski ma jakieś poglądy i sympatie polityczne. Jego droga świadczy raczej o sprzyjaniu tym, którzy akurat sprawują władzę. Po komunistycznym PRON Tomaszewski został doradcą solidarnościowego ministra sportu Jacka Dębskiego, zbliżył się też z Leszkiem Millerem. Kiedy ministrem sportu był łodzianin Mirosław Drzewiecki, Tomaszewski wysłał sygnał, że chętnie związałby się z Platformą Obywatelską. Odzewu nie było, więc poszedł do PiS. Został członkiem komitetu poparcia Jarosława Kaczyńskiego i trafił do Sejmu.

Kilka dni przed wyborami usiadł na ławce rezerwowych boiska klubu Przyszłość Włochy. Nad ławką widniał napis „Gospodarze". Powiedział wtedy, że Jarosław Kaczyński jest dla niego w polskiej polityce kimś takim jak Kazimierz Górski w polskim futbolu.

Tomaszewski grał przez pewien czas w drużynie Orłów Górskiego, ale to już przeszłość. Większość jego dawnych kolegów z reprezentacji nie chce się o nim wypowiadać. Grzegorz Lato macha tylko ręką i ze śmiechem przypomina mecz swojej Stali Mielec z ŁKS Tomaszewskiego, wygrany 7:0. Prywatnie – proszę bardzo,  ale do gazety lepiej nie. Ponieważ w miarę upływu czasu zainteresowanie Orłami Górskiego malało, to i zainteresowanie Tomaszewskiego tymi meczami również. A poza tym w zespole coraz starszych panów panowała rodzinna atmosfera, a Tomaszewski „lubił się kłócić sam ze sobą". Orłami kieruje kolega z boiska Leszek Ćmikiewicz.

Tomaszewski zasłużył mi się pierwszy raz, kiedy w roku 1971 pojechałem na zgrupowanie Legii do hotelu Pod Dębami w Świdrach. Ja jeszcze student chory na futbol, on, rok starszy, już gwiazda. Zachował się jak normalny facet, wyciągając rękę. Spotykaliśmy się wielokrotnie przy okazji meczów, jeździłem do niego do Łodzi. Po latach, kiedy prowadziłem drużynę dziennikarską, zapraszałem go do niej wielokrotnie. Grał wtedy w ataku, zresztą bardzo dobrze. Strzelał dużo bramek. Bardzo go lubiliśmy, bo nigdy nie był zarozumiały. Pierwszy do akcji charytatywnych i spotkań z kibicami.

W latach 80. jeździliśmy po całej Polsce, zarabiając pieniądze w półzawodowej drużynie grającej, z kim się dało. Przez kilka miesięcy miałem więcej pieniędzy za mecz niż za artykuł. Ale kiedyś, z poważnych powodów rodzinnych nie mogłem pojechać na mecz do Tarnowa. Przy najbliższej okazji Janek dał mi pół premii, mówiąc bez patosu, że takie są obyczaje, a drużyna piłkarska to zespół.

Jest takie powiedzenie, że bramkarz i lewoskrzydłowy są najbardziej podatni na stresy związane z grą. Lewoskrzydłowy, bo nie zawsze doleci do niego piłka, a bramkarz – bo stoi przez półtorej godziny i patrzy na grę, nie mogąc się do niej włączyć. Kazimierz Górski bardzo lubił  Tomaszewskiego, ale kiedy miał coś o nim powiedzieć, uśmiechał się życzliwie i zaczynał sympatyczny zwykle wywód od słów: „Przede wszystkim Tomek to był bramkarz".

Dla pokolenia sześćdziesięciolatków Tomaszewski to jest bramkarz, który zatrzymał Anglię. 17 października 1973 roku Polska rozgrywała z Anglią na Wembley ostatni mecz w eliminacjach do mistrzostw świata. Nam do awansu wystarczał remis, Anglicy musieli wygrać. Szanse mieliśmy nieduże. Cztery miesiące wcześniej Anglicy przegrali na Stadionie Śląskim 0:2 i uznali to za nieszczęśliwy przypadek, który nie ma prawa się powtórzyć. Polacy jechali do Londynu przestraszeni, na miejscu nie traktowano ich zbyt przyjaźnie, angielska prasa zastanawiała się, ile bramek wbiją nam gospodarze, skoro kilka dni wcześniej rozgromili teoretycznie silniejszą od Polski Austrię 7:0.

Głos zabrał też jeden z najbardziej znanych angielskich trenerów Brian Clough z Derby County, zarazem komentator w BBC. Nie zostawił na polskich piłkarzach suchej nitki, dodając, że „polski bramkarz Tomaszewski to klaun".

– Wychodziliśmy na boisko na gumowych nogach – wspominał Tomaszewski w rozmowie z autorem. – Sto tysięcy ludzi na trybunach darło się bez przerwy, a konstrukcja Wembley sprawiała, że głos odbijał się od dachu i wracał na boisko. Nie słyszeliśmy się nawzajem, stojąc kilka metrów od siebie. O jakiejkolwiek komunikacji nie mogło być mowy. Dwa wydarzenia pomogły nam wrócić do równowagi. Gwizdy podczas polskiego hymnu i skandowanie pod naszym adresem słowa „animals". Dopiero wtedy przestaliśmy się bać, a zaczęliśmy nawzajem mobilizować. Skoro tak, to my, Polacy, im pokażemy. Tyle że kiedy ruszyli na nas od pierwszego gwizdka, byliśmy wciąż oszołomieni. Na szczęście zaraz na początku meczu Allan Clarke kopnął mnie w rękę tak, że potrzebna była pomoc doktora. I dzięki temu faulowi się obudziłem.

Żaden polski bramkarz wcześniej ani później nie bronił w reprezentacji tak dobrze jak Tomaszewski na Wembley. Kiedy w roku 1999, a więc 26 lat po tamtym meczu, szedłem z Janem Tomaszewskim pod trybunami stadionu Wembley, angielscy kibice jeszcze go rozpoznawali. Kiedyś źródło ich nieszczęścia, teraz już tylko bohater z przeszłości, który na legendarnym stadionie sam przeszedł do legendy. Pytano go, co teraz robi, odpowiadał: „ I am journalist".

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska