Kto nie znał okupacyjnej Warszawy, ten nie wie, jakie dziwne i różne trafiały się tam lokale. W ogóle sytuacja tego miasta w czasie wojny stanowiła chyba coś wyjątkowego na całym świecie. Choćby to, że wszyscy od rana pili bimber. Sprzedawano go po prostu na ulicach. W kioskach z wodą sodową, w sklepikach z tekstyliami w Halach, wszędzie. Patrole niemieckie krążyły po mieście. Niemcy nie tylko wiedzieli o tym powszechnym piciu, ale sami również brali w nim udział. Zabić człowieka to dla nich drobnostka, za to pili jak my. Zostawiali leżącego na ulicy trupa i beztrosko szli na wódkę, właściwie na bimber. Zupełnie dziwne rzeczy".
Ten fragment z powieści „Miałem tylko jedno życie" to próbka niesamowitego dzieła Kisiela o człowieku, który równolegle do pracy w konspiracji, z miłości do piwa, dostępnego tylko w jednym z nielicznych lokali – wpędza się w ponurą aferę obyczajową, by w końcu ulec samozagładzie. Powieść Kisielewskiego to dobry punkt wyjścia w podróż po różnych piętrach okupacyjnego alkoholowego mikrokosmosu.
Lekarstwo na strach
Pierwszą rzeczą, której musieli nauczyć się mieszkańcy okupowanej przez Niemców i Sowietów Polski w 1939 roku, było to, że kara śmierci stała się czymś absolutnie powszechnym i powszednim. Że mogła się zdarzyć dosłownie w każdej chwili, bez żadnej poważnej przyczyny. To była różnica w porównaniu z poprzednimi okupacjami z lat pierwszej wojny światowej. Zginąć można było zarówno za przypadkowe potrącenie esesmana, jak i za zajmowanie wysokiego stanowiska w strukturze państwa podziemnego. Zastrzelić mógł podpity Niemiec, któremu wydało się, że Polak na niego krzywo patrzy, i można było być zakatowanym po tygodniach udręki w alei Szucha.
Kazimierz Brandys w „Mieście niepokonanym" pisze: „Śmierć groziła za słoninę i za złoto, za broń i za Żydów. Dowcipni powiadali, że boją się wyroków dopiero powyżej kary śmierci; uważali tę karę za coś w rodzaju mandatu ulicznego, jaki płaciło się przed wojną za nieprawidłowe przejście z chodnika na chodnik. Nad miastem zawisł śmiertelny absurd, posępna groteska zakazów obnażała Warszawę straczeńczym humorkiem, pełnym drwiny i pogardy dla Niemców".
Stawianie czoła wszechobecnemu terrorowi ze strony Niemców, jak i Sowietów wymagało odreagowywania. A najłatwiejszą jego formą było picie alkoholu. Byle powrót z miasta po ominięciu łapanek skłaniał do strzelenia „jednego głębszego". Każda wizyta Niemców w sklepie czy w biurze zakończona bez incydentu aż prosiła o nagrodzenie siebie kieliszkiem alkoholu za silne nerwy. Lęk o aresztowanego brata czy męża rozpamiętywane w długie wieczory godziny policyjnej też ułatwiał sięganie po butelkę. Dla odmiany w zaborze sowieckim kieliszki wódki regulowały mijanie bezsennych godzin w późną noc, gdy nasłuchiwano sygnału zagrożenia – tupotu sołdackich buciorów NKWD po schodach lwowskich czy wileńskich kamienic.
Stefan Korboński, szef Kierownictwa Walki Cywilnej, ale i znakomity kronikarz okupacji, notował: „Kraj pod okupacją pił więcej niż przed wojną. Ludzie zalewali robaka jak kto mógł i czym mógł. Chęć oderwania się od ponurej rzeczywistości, niepewności jutra, świadomość tego, że dziś się żyje, a jutro mnie nie będzie – wytwarzały nastrój pełnej beznadziejności, a wiadomo, że dobry trunek na frasunek. Do tego dochodził brak wszelkich rozrywek, a – szczególnie u ludzi w konspiracji – życie w ciągłym napięciu, które wymagało od czasu do czasu odprężenia.
Ale alkoholowy rausz prowadził niekiedy do wyczynów, które ścinały krew w żyłach pasażerom zapchanych wagonów. Józef Mackiewicz opisuje swoją pijaną podróż z równie podbitym panem K. pociągiem na okupowanej przez Sowietów Wileńszczyźnie wiosną 1941 roku.
„Pan K. śpiewał w dalszym ciągu romanse, dawno już wyszły z obiegu w Rosji, następnie odstawił walizkę i zaczęliśmy grać w karty. Było to zachowanie na tyle rażące (gra w karty była surowo zakazana), że zajrzał do nas jeden, a potem drugi z przypadkowo jadących oficerów sowieckich.
– No i cóż – powiada – grażdanie, wiesielities'?
Wagon był pełen ludzi.