Nie wiem, czy, jak twierdzą niektórzy, w Unii Europejskiej żadne dwa państwa nie mają gorszych stosunków niż Polska z Litwą, zwane do niedawna partnerami strategicznymi. Może gorzej jest pod tym względem między Słowacją a Węgrami albo – gdy weźmie się pod uwagę nie tylko kraje sąsiadujące ze sobą – między Grecją a Niemcami. Tak czy owak pod względem politycznym jest źle, ekonomicznym całkiem dobrze (wszak Polska jest drugim inwestorem na Litwie), ludzkim zaś – różnie. Pod każdym względem byłoby lepiej, gdyby nie kwestia mniejszości. A tak naprawdę, gdyby Litwa nie karała litewskich Polaków za to, że są Polakami z jej przedwojennych wyobrażeń.
Pochopne obietnice
W sprawach dotyczących mniejszości dominują emocje. Na pewno nie są bez znaczenia dla polityki, zagranicznej i krajowej w obu państwach. Ale stanu ducha Litwinów w Polsce i Polaków na Litwie nie da się zmierzyć. Jedni czują się lepiej, drudzy czują się gorzej, podobnie jak wśród większości. Na pewno są tacy, co w uzasadniony sposób czują się prześladowani, obrażani, szykanowani. Przez sąsiadów czy lokalne władze. I tu, i tam. Ale Sejmy niewiele mogą w tej sprawie zrobić.
Z emocji polityków nie ma co rozliczać. Trzeba rozliczać z ustaw, które wprowadzili po to, by ich mniejszościom żyło się lepiej i by spełniać międzynarodowe standardy wobec nich. Bo ustawy to są fakty. I w tym zestawieniu Litwa wygląda niedobrze, bo od 18 lat, czyli od podpisania traktatu polsko-litewskiego, nie przegłosowano tam żadnej korzystnej dla litewskich Polaków ustawy. Mimo obietnic składanych przez lata przez prezydentów, ministrów, premierów czy przewodniczących parlamentu.
Ostatnio już nikt takich obietnic nie składa. Dominuje nowy trend – krytyka poprzednich premierów i ministrów, że zbyt pochopnie obiecywali, że rozbudzali niepotrzebnie nadzieje. Pojawiły się nawet opinie, że te obietnice były niezgodne z demokracją, bo jak minister może coś obiecywać, przecież decyduje większość w Sejmie, a ta jest zawsze przeciw. Ale przecież przywódcy wielu demokratycznych krajów coś obiecują, a potem przekonują swoje partie i koalicjantów, by poparli odpowiedni projekt. Na Litwie nawet premier i zarazem szef największej partii nie może do niczego przekonać kolegów. Pewnie dlatego, że – jak mówi czołowy litewski historyk prof. Alfredas Bumblauskas – Litwą rządzi nadal jedna trumna. Antanasa Smetony, przywódcy z czasów międzywojennych, gdy nasze kraje były skłócone, stosunków dyplomatycznych nie utrzymywały, a dzieci uczyły się w litewskich szkołach antypolskich wierszyków i piosenek.
W Polsce jest odwrotnie. Nagięto nawet zasadę i utworzono malutki powiat sejneński, po to, by polscy Litwini stanowili gdzieś znaczącą część mieszkańców. W gminach, gdzie Litwinów jest co najmniej 20 procent, nazwy miejscowości mogą być dwujęzyczne. Podobnie jest z pisownią litewskich nazwisk – czasem pojawiają się wprawdzie skargi na problem z wpisywaniem do dokumentów końcówek charakterystycznych dla mężatek (np. -ien?) i panien (np. -ait?), choć i to niektóre panie w dowodach mają.
W Wilnie w ocenie sytuacji mniejszości królują emocje, w momentach zadrażnień między naszymi krajami zazwyczaj pojawia się wypowiedź jakiegoś wpływowego polityka o tym, jak to niedobrze powodzi się Litwinom w Polsce. Ostatnio tak mówią i liderzy lewicy, która po jesiennych wyborach prawdopodobnie dojdzie do władzy. Ton wypowiedzi tych liderów (niegdyś postkomunistów, a teraz socjaldemokratów), jak choćby niegdyś bardzo koncyliacyjnie nastawionego Česlovasa Juršenasa, nie wróży zresztą nic dobrego dla przyszłości stosunków między naszymi krajami.
Oczywiście mniejszość polską na Litwie wiele od mniejszości litewskiej w Polsce różni. Przede wszystkim ilościowo. Litwinów w Polsce jest według ostatniego spisu narodowego mniej niż 10 tysięcy, czyli w najlepszym razie stanowią ćwierć promila mieszkańców. Polaków na Litwie jest od 200 do 250 tysięcy, według różnych danych litewskich władz. To z kolei około 7 procent mieszkańców i status najliczniejszej mniejszości narodowej.