Nowe osiedle jawiło się jej jako zapadła dziura. Brakowało miastowego towarzystwa. I tej atmosfery.
Bohaterowie wydanej właśnie książki Anny Kamińskiej „Miastowi. Slow food i aronia losu" przekonują, że teoria Balcerkowej mocno się zdezaktualizowała. Dziś można przez lata mieszkać w Warszawie, Tbilisi czy Berlinie, a potem dobrowolnie przeflancować się na polską wieś. I na niej rozkwitnąć. Tam, gdzie do asfaltowej drogi jest kilka kilometrów. W chałupie otynkowanej gliną czy w wyremontowanym młynie, który dopiero opuściły szczury. Można wstawać ze skowronkiem i chodzić spać z kurami.
„Gdy piję rano kawę na swoim tarasie z widokiem na wybieg, czuję, że jestem we właściwym miejscu. To życie tutaj jest takie dobre. To ja je kreuję" – tak mogłaby powiedzieć bohaterka którejś z powieści Małgorzaty Kalicińskiej – a mówi to Ksenia, właścicielka stadniny koni w Józefowie pod Żyrardowem.
Bohaterowie Kamińskiej przeprowadzką na swoje „hektary" odreagowali urawniłowkę czasów PRL, a potem korporacyjne życie początków transformacji. Zdecydowali, że potrzeba im więcej czasu na normalne życie. Charakterystyczne, że najpierw podejmowali desperacką decyzję o przeprowadzce – kupowali ruiny pałaców, młynów, domów i inwestowali w nie oszczędności życia – a dopiero potem zastanawiali się, z czego będą żyć. I – o dziwo – za sprawą oryginalnych pomysłów wychodzą na swoje. Zakładają winnice, galerie sztuki, szkoły jeździeckie, gospodarstwa agroturystyczne. Wieś przyciąga ekologów, którzy kultywują syndrom sadownika: „Jemy to, co mamy u siebie, albo kupujemy u sąsiadów, nie w supermarkecie. Zgodnie z zasadą, że to, co rośnie najbliżej nas, jest najzdrowsze".
Bohaterowie Kamińskiej, jak Poeta w Weselu, idealizują wieś: „Bo na wsi ludzie się wspierają, a nie kopią pod sobą dołki jak w mieście" – tłumaczy jeden z bohaterów. Gdy już zaczynamy w to wierzyć, kolejne historie pokazują, że ta idylla ma swoje granice. Sojusz wiejsko-miejski stoi na glinianych nogach. Gdy miastowego napadną panowie w kominiarkach, ten wzywa sąsiedzkiej pomocy – na próżno. Aktor i twórca pacynek po przeprowadzce na wieś obsadził publiczny skalniak kwiatkami. Sąsiedzi pytali: Po co? Kto za tę robotę płaci? I pod nieobecność ogrodnika jego pracę niszczyli.
Tym, co różni miasto i wieś, jest stosunek do czasu. Rytm życia nadal wyznaczają pory roku i cykle przyrody: „Bo tu są właśnie takie cykle, które trzeba zachować: jak się nie zdąży posadzić w ogródku w odpowiednim czasie cukinii, to jej nie będzie do jedzenia" – mówi jedna z bohaterek. Siano zbiera się, kiedy jest słońce. Pękniętą rurę naprawia, gdy pogoda nie pozwala na prace polowe. Kiedy burza zerwie linię energetyczną czy telefoniczną, nie ma prądu. „To nie jest powód do afery. My nie jesteśmy najważniejsi na świecie, więc musimy cierpliwie poczekać" – tłumaczy autorce jedna z bohaterek.