Przywoływane przy każdej okazji powiedzonko Henry'ego Forda, że klient może mieć samochód, w jakim chce kolorze, pod warunkiem że będzie to kolor czarny, wyjątkowo dobrze pasuje do współczesnej polskiej dyplomacji. Otóż od dekady daje się nam do zrozumienia, że Polacy mogą współpracować politycznie i gospodarczo z każdym. Pod warunkiem iż będzie to Unia Europejska.
Aksjomat o polskiej obecności w Unii początkowo odwoływał się do ekonomicznej racjonalności, do wsparcia finansowego, jakiego Wspólnota może nam udzielić. Czasem tego argumentu nadal się używa, jednak dziś służy on wyłącznie jako kiełbasa wyborcza dla maluczkich, jak było w przypadku 300 miliardów z UE obiecanych w ostatniej kampanii. Eurowyjadacze z warszawskich salonów motywacjami finansowymi gardzą, dla nich ważniejsze są polityczne racje, jakie ponoć zmuszają nas do obecności we Wspólnocie, a czasem nawet uzasadniania natury czysto ideowej – mówiące o cywilizacyjnej roli rdzenia Europy. A – jak wiadomo – im więcej argumentów ideologicznych, tym mniej przestrzeni do dyskusji.
W ten sposób nasza obecność w UE przestała być sprawą, o której się – przynajmniej w gronie politycznego establishmentu – dyskutuje. Jest dogmatem, traktowanym podobnie jak słynny bon mot Winstona Churchilla o demokracji, która – zdaniem brytyjskiego premiera – nie jest może ustrojem idealnym, ale najlepszym, jaki dotychczas wymyślono.
A skoro Unia to najlepsze, co może się nam wszystkim przytrafić, to nikt już nawet się nie zastanawi, jak wyglądałaby Europa, gdyby Wspólnota zamiast silić się na rozbudowywanie swoich wpływów ideowych, na narzucanie swoim członkom jedynie słusznego światopoglądu, poprzestała na zniesieniu ceł oraz otwarciu granic dla ludzi i towarów. Tym bardziej nikt nie zastanawia się, czy można by realizować inne, może korzystniejsze dla Polski, pomysły polityczne, czy w innym układzie nie byłoby większej gospodarczej swobody, a więc i – może – większych zysków. Przyzwyczailiśmy się do coraz mniej racjonalnych gospodarczych pomysłów eurokratów, do wszechogarniającego interwencjonizmu Brukseli, do tysięcy absurdalnych dyrektyw, które powstają za przyczyną zakulisowych działań przeróżnych lobbies i nie wiadomo już nawet komu służą...
Można mieć wręcz wrażenie, że większa część polskiej klasy politycznej, niezależnie od partyjnych afiliacji, w Unię jest bezkrytycznie zapatrzona. Nie tylko SLD, chętnie uwiarygodniający się przez wierność wobec brukselskiej stolicy europejskiego imperium. Nie tylko nasi demokraci i liberałowie w swoich kolejnych partyjnych wcieleniach poszukujący w UE naturalnego ideowego patrona i sponsora. Ale i tacy politycy jak śp. prezydent Lech Kaczyński, który – z troską zabiegając o bezpieczeństwo Gruzji, marzył przecież o wciąganiu państwa Micheila Saakaszwilego do Unii. I – choć dorabiano mu gębę eurosceptyka – uznawał bliskie związki z Brukselą za polską rację stanu, gdy godził się na traktat lizboński, który osłabiał naszą pozycję w unijnym systemie podejmowania decyzji.