Skandynawski SAS długo wierzył, że po restrukturyzacji może samotnie walczyć o rynek i teraz już walczy o przetrwanie, układając się z pożyczkodawcami.
LOT już raz był prywatyzowany. I niezbyt szczęśliwie. Za rządów Jerzego Buzka i ministra skarbu Emila Wąsacza sprzedano 25,1 proc. akcji szwajcarskiemu przewoźnikowi Swiss Air. Tylko te linie gwarantowały utrzymanie status quo w firmie, m.in. dalsze wpływy polityków i utrzymanie stanu zatrudnienia. Problem w tym, że zaraz potem Swiss Air zbankrutował i państwo musiało przejąć jego udziały w LOT.
Potem na prywatyzację najlepszy był rok 2006: – Nie było jeszcze kryzysu, trwały przygotowania do wejścia na giełdę. Potem jednak zaczęły się sny o potędze w stylu „kupimy samoloty i podbijemy świat" – mówi Marek Serafin. – Gdyby zarząd LOT był profesjonalny, to poszedłby do ministra skarbu i powiedział: tak dłużej się nie da! Musi się pan w końcu zdecydować na prywatyzację.
Ale i rząd PO-PSL się nie pali. Nie wybrano ani doradcy prywatyzacyjnego, ani nie zmieniono ustawy o LOT, która blokuje jakąkolwiek sprzedaż, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie kupi tylko pakietu mniejszościowego. W resorcie skarbu zapewniają, że prace trwają, a projekt zmiany ustawy jest w uzgodnieniach międzyresortowych i społecznych.
Kochany, ale malutki
Ministrowie boją się podjąć decyzję, zachowują się tak, jakby mieli sprzedać MSZ – komentują pracownicy LOT.
Politycy lękają się prywatyzacji, bo oznacza duże ryzyko. Rośnie ono, gdy uświadomimy sobie, że najpoważniejszym kandydatem do przejęcia LOT jest niemiecka Lufthansa. Gdy prezes Krzysztof Kapis niebacznie wspomniał, iż jej wejście do LOT nie byłoby powodem ani do smutku, ani do tragedii, jego dni były policzone. Dlatego kolejne rządy wolą odwlekać decyzję. Zniecierpliwiona Lufthansa zaczęła wzmacniać siatkę połączeń do Polski. – Zachowują się jak pyton, który na razie nie zabija, ale powoli zwiększa uścisk – ocenia Marek Serafin.
W ostatnich latach LOT utrzymuje się na powierzchni tylko dzięki wyprzedaży majątku. Pozbył się m.in. udziałów w Pekao i galerii LIM w warszawskim hotelu Marriott, własnego biurowca, a teraz stara się upłynnić udziały w Casinos Poland i Eurolocie.
Pomaga mu dyskretnie państwo. Gdy w kryzysie nie było chętnych, kontrolowany przez Ministerstwo Skarbu Regionalny Fundusz Gospodarczy i LOT Cargo przejęły od przewoźnika spółki LOT Catering i LOT Services. Z kolei przy sprzedaży wartego ponad 100 mln zł biurowca pomogło PZU. Najnowszy pomysł to specjalny fundusz Lotus, do którego państwo wniosłoby m.in. udziały LOT.
Ale od takiego mieszania wartość firmy nie urośnie. Zbigniew Sałek jeszcze dwa lata temu oceniał wartość LOT na pół miliarda, teraz w granicach 400 mln. To i tak optymistyczne wyliczenia.
Nawet w skali Europy LOT to mała linia. Z niespełna 40 maszynami (razem z Eurolotem) zdecydowanie ustępuje Lufthansie, która dysponuje 350 samolotami, SAS – 190 czy Austrian – 90. Więcej ma ich nawet irlandzki Aer Lingus. Trudno też LOT porównywać z takimi gigantami pod względem przychodów jak KGHM czy Orlen. Dlaczego więc tak dużą uwagę przykładają do niego politycy?
Bez wątpienia LOT ma dla nich znaczenie symboliczne jako ambasador Polski za granicą. Przeszacowują też oni jego znaczenie gospodarcze. Wychodzą z założenia, że gdyby linii nie było, padłyby lokalne lotniska i przestali napływać inwestorzy. To dyskusyjna teza – gdy zbankrutował Malev, następnego dnia Ryanair zaczął obsługę jego połączeń.
Liczy się też historia, a LOT ma długą, co najmniej 84-letnią tradycję. Powstał 29 grudnia 1928 roku, gdy dwie prywatne linie AeroLloyd i Aerolot zostały wykupione przez państwo i samorządy oraz połączone w jeden organizm „Linje Lotnicze LOT". Jeszcze przed wojną przewoźnik do nazwy dodał słowo „Polskie". Jego bazą była na początku „stacja lotnicza" na warszawskich Polach Mokotowskich. Firma prężnie się rozwijała i w chwili wybuchu wojny była w skali Europy sporym przewoźnikiem z 26 samolotami, w tym ośmioma bardzo nowoczesnymi Lockheed L14 Super Electra (latającymi do 25 państw), znanym na całym kontynencie z wysokiej jakości usług i punktualności.
Zdaniem psychologa Jacka Santorskiego na takie marki jak LOT trzeba patrzeć z punktu widzenia neuromarketingu. W związku z doświadczeniem i historią budzą pozytywne emocje i oddziałują skutecznie na niższe struktury mózgu. – W taką markę się wierzy i dużo więcej wybacza – mówi.
Nie wybacza się za to tym, którzy podnoszą rękę na takie świętości. Kilka lat temu prezes Mikosz chciał przeprowadzić gruntowną zmianę wizerunku linii. Kiedy wyszło na jaw, że linia przymierza się do usunięcia z ogonów samolotów żurawia, którego zaprojektował jeszcze w 1929 roku Tadeusz Gronowski, w kraju zawrzało.
Co by się działo, gdyby dreamlinery nie pomogły, a firma nie doczekała prywatyzacji i upadła, lepiej nie myśleć. Możemy się tylko pocieszać, że najpewniej samoloty z żurawiem na ogonach nie zniknęłyby z polskiego nieba. Polacy są przywiązani do marki LOT, a polski rynek ma ogromny potencjał wzrostu. Według Urzędu Lotnictwa Cywilnego w 2030 r. ma wylatywać z Polski 80 mln pasażerów, cztery razy więcej niż obecnie. Zawsze znajdzie się więc ktoś, kto chętnie przejmie markę i zacznie biznes na nowo. Może jednak lepiej nie fundować naszemu żurawiowi takiego doświadczenia?