Mity i tabu są od zawsze silnie ze sobą związane. Prawie jak jajko i kura – i dlatego dyskusje w kwestii tego, które z nich było pierwotne, nie są specjalnie odkrywcze. Istnieją mity i tabu wielowiekowe, i mocno zakorzenione w kulturach, powstają jednak również nowe, testowane w marszu, czasem niezbyt odróżnialne od mody, często szerzące się jak wirusy, zwłaszcza za pomocą Internetu.
Tabu jako „głęboki i fundamentalny zakaz kulturowy, którego złamanie powoduje spontaniczną i niejednokrotnie gwałtowną reakcję ze strony ogółu" (wszystkie cytaty w tym tekście pochodzą z polskiego hasła w Wikipedii) jest w dzisiejszym świecie często odrzucane, nawet jeśli sprawdziło się przez wiele wieków naszej cywilizacji i w tej czy innej formie istniało w innych. Nie mam nawet na myśli tabu natury seksualnej, lecz raczej tak proste jak kradzież czy kłamstwo. Nie mam też na myśli kłamstw politycznych, kradzieży własności społecznej po upadku komunizmu czy rozboju. Idzie mi o proste kłamstwa: przesadne autoreklamowanie się na Facebooku, kradzieże w postaci plagiatów czy kopiowanie treści z Internetu.
„W nieco węższym... i bardziej potocznym sensie [tabu] to sprawy, działania, zagadnienie, co do których istnieje rodzaj „zmowy milczenia". Funkcjonujące w danej społeczności tabu jest wówczas rodzajem autocenzury (...) Tabu zabrania głośno mówić, pisać, a nawet myśleć i zauważać sprawy nim objęte (...). Tabu w formie niejawnej (...) powoduje bardzo często całkowite zaślepienie danej społeczności, uniemożliwiające skuteczne rozwiązanie danego, bolesnego problemu. Tabu niejawne ma często tak silny charakter, że osoby poddane poprzez wychowanie jego działaniu nie mają w ogóle świadomości jego istnienia i poddają się mu całkowicie bezwiednie. (...) Bardzo często taka sytuacja prowadzi do wypierania problemu ze społecznej świadomości i uniemożliwienia jego rozwiązania, a w konsekwencji prowadzić może do jego eskalacji" – piszą autorzy noty.
Jednym z tych tabu najnowszej generacji, o których najpierw nie sposób było pisać drukiem, a teraz nawet nie sposób mówić w szerszym gronie, jest w USA kwestia pomiarów inteligencji, wielkości jej ilorazu (IQ), jej wpływu na rozwój człowieka i jego możliwości. W dalszej kolejności zaś – oddziaływania zespołu tych zjawisk na rozumienie zjawisk społecznych lub wręcz możliwości modyfikowania ich przebiegu. Spór o to, czy na inteligencję człowieka większy wpływ ma kultura czy natura, początkowo toczony był w gronie specjalistów, wkrótce jednak stał się tematem głęboko politycznym. Żadne badania, ani te prowadzone na dużych liczebnie grupach, ani te, w których brane są pod uwagę bliźnięta, nie oferują jednoznacznej odpowiedzi. Niezależnie od stosowanej metody okazuje się, że czynniki wynikające z dziedziczenia warunkują poziom inteligencji badanego osobnika w 40-60 procent – podobnie jak jego wychowanie. A zatem nie o wyniki badań chodzi, lecz o wynikające z nich konkluzje.
Jak zawsze w kwestiach politycznych, stanowiska porządkować można wzdłuż osi prawica/lewica. Prawica popiera kontynuowanie badań i uwzględnianie wynikających z nich konkluzji – w tym faktu, że ludzie różnią się między sobą inteligencją i zdolnościami, że krzywa ilorazu wskazuje średnią, a więc wszyscy nie mogą mieć tych samych wyników, że podnoszenie średniej zajmuje dużo wysiłku i czasu, ale jest o wiele lepsze niż zaniżanie poziomu wykształcenia i dopuszczanie do szkół średnich analfabetów. Lewica sprzeciwia się testom jako nie oddającym istoty zdolności dzieci i młodzieży, pod hasłem równości dla wszystkich odrzuca egzaminy maturalne (oraz właściwie wszystkie inne), i nie podejmując dyskusji zarzuca swoim adwersarzom kłamstwo. W podobnych konstatacjach celuje – jak zawsze – Noam Chomsky. Argumentem kończącym spór miał być przy tym fakt, że różnica w IQ przemawia (w Stanach) na korzyść zamożnych białych, zaś niskie wyniki, na przykład biednych Murzynów, są wynikiem kilku stuleci niewolnictwa i biedy.
Naukowcy i prawicowi komentatorzy owszem, godzili się z takim tłumaczeniem przyczyn, obstawali jednak przy tym, że reformy szkolnictwa powinny mieć na celu podniesienie poziomu nauczania w szkołach podstawowych i średnich. Lewica, propagująca model pedagogiczny, którego istotą ma być oszczędzenie uczniom frustracji („Kaziu, ile jest dwa razy dwa? Siedem, proszę pani. Świetna odpowiedź, Kaziu, no, może trochę nie na to pytanie") nazwała zwolenników testów rasistami. Do lewicy dołączyły związki zawodowe nauczycieli, starające się uchylić od odpowiedzialności za wyniki nauczania, państwo i fundacje (prawie wszystkie, z chwalebnym wyjątkiem Bradley Foundation, w latach 80. wspierających ówczesne „podziemie" w PRL) przestały dawać pieniądze na badania i dziś jest już tabu mówienie czy pisanie o różnicach w IQ.
Można by powiedzieć, że zwyciężyło przekonanie o powszechnej równości intelektualnej. Czy jednak dopiero teraz? Nigdy wszak nie słyszano, by ktoś skarżył się, że brak mu rozumu.