Słowa stręczyciel i sutener nie padają tylko dlatego, że wydawcy boją się procesów. Ale insynuacje tabloidów, plotkarskich serwisów internetowych, podobnie jak uchodzącego za tygodnik opinii „Wprost", nie pozostawiają wątpliwości, że właśnie kimś takim jest Wojciech Fibak i że odpowiednie miejsce dla takich osobników jak on to więzienie. No, w najlepszym wypadku publiczny pręgierz, gdzieś pod Pałacem Kultury albo w innym odpowiednio eksponowanym miejscu, gdzie każdy mógłby mu napluć w twarz, obrzucić obelgami albo zgniłymi jajami.
Ani duchowny ani moralista
A przecież jeszcze kilkanaście dni temu najbardziej znany polski tenisista uchodził za, jak to ujęła Alicja Resich-Modlińska, inteligentnego dżentelmena. Był ceniony, zapraszany i podziwiany. Uważano go za światowca, znawcę malarstwa, wybitnego sportowca, przyjaciela wielkich tego świata. Komentował, pojawiał się w mediach, bywał, pozował do zdjęć, uświetniał swoją obecnością różne gremia (np. przy okazji wyborów prezydenckich komitet poparcia Bronisława Komorowskiego).
Krótko mówiąc, był modelowym przykładem człowieka sukcesu. „Naszego", który wszedł do elity elit i brylował na salonach nie tylko tych polskich, ale także francuskich czy amerykańskich. Cóż więc takiego się stało, że dziś jest godną pogardy kreaturą, półgębkiem nazywaną „sutenerem" (określenia „bezinteresowne sutenerstwo" pierwszy użył naczelny „Wprost" Sylwester Latkowski)?
Literalnie rzecz biorąc, nie stało się nic. Fibak nie zrobił niczego, co mogłoby uchodzić za przestępstwo czy choćby wykroczenie. Owszem jego postępowanie można nazwać niemoralnym, ba, może ono nawet budzić obrzydzenie, ale przecież nie jest ani duchownym, ani politykiem, ani moralistą. Dokładnie tak jak napisał w swoim oświadczeniu: „nie pełnię żadnych funkcji publicznych, nie wygłaszam moralizatorskich kazań i nie ma żadnego powodu, by w wyrachowany sposób przysyłać prowokujące młode kobiety w celu skompromitowania mojej osoby".
Niby Fibak ma rację, ale nie bierze pod uwagę ważnego czynnika. Jest celebrytą, a to znaczy, że należy do grupy społecznej traktowanej przez masową publiczność inaczej niż reszta. Czy ktoś zajmuje się moralnością w środowisku, powiedzmy, dziennikarzy? Albo adwokatów czy lekarzy? Interesuje nas jedynie to, jak zasady etyczne stosują w swojej pracy, bardzo ważnej z punktu widzenia społecznego. A co robią prywatnie, nikogo nie obchodzi i obchodzić nie powinno.
Tymczasem to, czym zajmuje się Fibak, w porównaniu z prawem, mediami czy medycyną nie jest niczym istotnym. On tylko prowadzi galerię i komentuje tenis. Jednak setki tysięcy ludzi uważają, że mają prawo potępiać jego obyczaje, w tym przypadku dotyczące sfery seksualnej. I, co jeszcze raz warto podkreślić, obyczaje w żaden sposób nienaruszające prawa.
Choć podejrzewam, że wszyscy czytelnicy dokładnie wiedzą, o co chodzi, mimo że „Rzeczpospolita", jak większość opiniotwórczych mediów, sprawę zignorowała, tym, którym „afera" umknęła, warto ją przybliżyć. Otóż niejaka Malina Błańska, na co dzień zatrudniona w kierowanym przez Jerzego Urbana „Nie", opublikowała we „Wprost" artykuł opisujący spotkanie z Wojciechem Fibakiem, który nie wiedzieć czemu nazwano prowokacją dziennikarską. Prawdziwa prowokacja polega bowiem na tym, że reporter, podszywając się pod kogoś innego, zdobywa informacje, by je potem opublikować. Nie mówię nawet, że powinny być to informacje ważne i zgromadzone w interesie społecznym, choć przecież o to właśnie chodzi. Z wykorzystaniem dziennikarskiej prowokacji sprawdza się, powiedzmy, jak funkcjonują zabezpieczenia internetowych stron rządowych (by dowieść, że kiepsko, co zrobili kiedyś Żakowski z Najsztubem) albo udaje imigranta, by pokazać powszechny rasizm (co udało się mistrzowi gatunku, Niemcowi Guenterowi Wallraffowi).
Tymczasem wartość informacyjna artykułu „Wprost" jest żadna. Sprowadza się do tego, że dowiadujemy się, iż Wojciech Fibak nie tylko żywi niezdrowy pociąg do kobiet, ale także lubi kojarzyć pary na zasadzie: młoda, atrakcyjna dziewczyna – starszy zamożny mężczyzna. Bo to właśnie zaproponował Malinie Błańskiej. Chwalił się, że robił to wielokrotnie, a do tego czynił dziennikarce awanse. Czy to powinno kogoś interesować, skoro wszystko odbywało się za przyzwoleniem obu stron i bez łamania prawa?
Sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby Fibak brał za to pieniądze, czyli był prawdziwym sutenerem, a nie „bezinteresownym" (dla informacji red. Latkowskiego: nie istnieje bezinteresowne sutenerstwo, bo to słowo oznacza uzyskiwanie korzyści majątkowych z cudzego nierządu). Jeśliby dowiedziono, że ktoś był do czegoś zmuszany, również mówilibyśmy o przestępstwie i takiej prowokacji można by tylko przyklasnąć.
Tymczasem nie bardzo wiadomo, na jakie korzyści liczył w tym wypadku Fibak, choć można się domyślać, a jedyny wniosek, jaki z całej sprawy płynie, brzmi, że jest człowiekiem obrzydliwym, który powinien się wstydzić swojego postępowania, a może nawet leczyć u specjalistów. Pogrąża go dodatkowo sposób, w jaki płaszczył się przed naczelnym „Wprost", by ten nie publikował artykułu. Ale czy jego wątpliwa etyka i obyczaje to wystarczający powód, żeby stosować wobec niego prowokację i sprawę opisywać?
Najwyraźniej wedle obowiązujących dziś kryteriów tak. Choćby z tego powodu, że jest celebrytą, a to oznacza, że każdy może oceniać jego wygląd, zachowanie czy moralność. Mówiąc zaś wprost widać coraz wyraźniej, że upokarzanie celebrytów jest dziś jedną z ulubionych rozrywek Polaków.
Komentatorzy skupili się przy tej sprawie na tym, czy to, co zrobiło „Wprost", to dziennikarstwo śmieciowe i tabloidyzacja, czy też działania jak najbardziej uprawnione. Nikt nie zwrócił uwagi na reakcję środowiska szeroko pojętego show-biznesu, czy, jak kto woli, celebrytów. A jest ona charakterystyczna. Z wyjątkiem Karoliny Korwin-Piotrowskiej, która zawodowo zajmuje się nie tylko opisywaniem celebrytów, ale i (prawem kaduka) ocenianiem ich etyki, wszyscy stanęli po stronie Fibaka albo skomentowali sprawę neutralnie (jak Resich-Modlińska, mówiąca, że zna go jako dżentelmena i z podobnymi zachowaniami się nie spotkała).
Daniel Olbrychski powiedział, że „Wojtkowi zrobiono krzywdę", Michał Wiśniewski z Ich Troje oświadczył, że mu kibicuje i sam ma na koncie kilka skojarzonych par, Kuba Wojewódzki sprawę nazwał linczem, a Borys Szyc zaatakował... naczelnego „Wprost". Ba, nawet w swojej konferansjerce na festiwalu w Opolu wspominał o Fibaku jako swoim sympatycznym znajomym.
Skąd ta solidarność, skoro na co dzień celebryci potrafią się okładać epitetami w portalach i tabloidach? Ano stąd, że każdego z nich może spotkać to samo, i to w zasadzie bez powodu. Może nie każdy robi takie rzeczy jak Fibak, ale każdy ma przecież mniejsze czy większe grzechy na sumieniu. A kto z nas nie ma, niech pierwszy rzuci kamieniem. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, żeby celebryta znalazł się pod ostrzałem, nie musi robić niczego nagannego, wystarczy kilka nieostrożnych słów w niewłaściwym kontekście albo nieodpowiednie ubranie.
Wielki popyt i niewielka podaż
Polski show-biznes zaskakująco przypomina naszą politykę. Podobieństw jest tak dużo, że nie sposób ich szczegółowo omówić, pozostańmy zatem przy najważniejszych. Pierwsze i najważniejsze jest to, że celebryckim newsem w tabloidach (są tylko dwa, ale za to trzeba im codziennych informacji), pismach people (kilkanaście) i plotkarskich serwisach (kilkadziesiąt!) staje się nie to, co ktoś zrobił, tylko co powiedział.