Godność celebryty

Ze „sprawy Fibaka” płynie wniosek, że jest on człowiekiem obrzydliwym, który powinien się wstydzić swojego postępowania, a może nawet leczyć u specjalistów. Ale czy jego wątpliwa etyka i obyczaje to wystarczający powód, żeby stosować wobec niego prowokację i sprawę opisywać?

Publikacja: 22.06.2013 01:01

Jedni politycy cały czas komentują słowa innych polityków. Tak wypłynął Janusz Palikot

Jedni politycy cały czas komentują słowa innych polityków. Tak wypłynął Janusz Palikot

Foto: YouTube

Słowa stręczyciel i sutener nie padają tylko dlatego, że wydawcy boją się procesów. Ale insynuacje tabloidów, plotkarskich serwisów internetowych, podobnie jak uchodzącego za tygodnik opinii „Wprost", nie pozostawiają wątpliwości, że właśnie kimś takim jest Wojciech Fibak i że odpowiednie miejsce dla takich osobników jak on to więzienie. No, w najlepszym wypadku publiczny pręgierz, gdzieś pod Pałacem Kultury albo w innym odpowiednio eksponowanym miejscu, gdzie każdy mógłby mu napluć w twarz, obrzucić obelgami albo zgniłymi jajami.

Ani duchowny ani moralista

A przecież jeszcze kilkanaście dni temu najbardziej znany polski tenisista uchodził za, jak to ujęła Alicja Resich-Modlińska, inteligentnego dżentelmena. Był ceniony, zapraszany i podziwiany. Uważano go za światowca, znawcę malarstwa, wybitnego sportowca, przyjaciela wielkich tego świata. Komentował, pojawiał się w mediach, bywał, pozował do zdjęć, uświetniał swoją obecnością różne gremia (np. przy okazji wyborów prezydenckich komitet poparcia Bronisława Komorowskiego).

Krótko mówiąc, był modelowym przykładem człowieka sukcesu. „Naszego", który wszedł do elity elit i brylował na salonach nie tylko tych polskich, ale także francuskich czy amerykańskich. Cóż więc takiego się stało, że dziś jest godną pogardy kreaturą, półgębkiem nazywaną „sutenerem" (określenia „bezinteresowne sutenerstwo" pierwszy użył naczelny „Wprost" Sylwester Latkowski)?

Literalnie rzecz biorąc, nie stało się nic. Fibak nie zrobił niczego, co mogłoby uchodzić za przestępstwo czy choćby wykroczenie. Owszem jego postępowanie można nazwać niemoralnym, ba, może ono nawet budzić obrzydzenie, ale przecież nie jest ani duchownym, ani politykiem, ani moralistą. Dokładnie tak jak napisał w swoim oświadczeniu: „nie pełnię żadnych funkcji publicznych, nie wygłaszam moralizatorskich kazań i nie ma żadnego powodu, by w wyrachowany sposób przysyłać prowokujące młode kobiety w celu skompromitowania mojej osoby".

Niby Fibak ma rację, ale nie bierze pod uwagę ważnego czynnika. Jest celebrytą, a to znaczy, że należy do grupy społecznej traktowanej przez masową publiczność inaczej niż reszta. Czy ktoś zajmuje się moralnością w środowisku, powiedzmy, dziennikarzy? Albo adwokatów czy lekarzy? Interesuje nas jedynie to, jak zasady etyczne stosują w swojej pracy, bardzo ważnej z punktu widzenia społecznego. A co robią prywatnie, nikogo nie obchodzi i obchodzić nie powinno.

Tymczasem to, czym zajmuje się Fibak, w porównaniu z prawem, mediami czy medycyną nie jest niczym istotnym. On tylko prowadzi galerię i komentuje tenis. Jednak setki tysięcy ludzi uważają, że mają prawo potępiać jego obyczaje, w tym przypadku dotyczące sfery seksualnej. I, co jeszcze raz warto podkreślić, obyczaje w żaden sposób nienaruszające prawa.

Choć podejrzewam, że wszyscy czytelnicy dokładnie wiedzą, o co chodzi, mimo że „Rzeczpospolita", jak większość opiniotwórczych mediów, sprawę zignorowała, tym, którym „afera" umknęła, warto ją przybliżyć. Otóż niejaka Malina Błańska, na co dzień zatrudniona w kierowanym przez Jerzego Urbana „Nie", opublikowała we „Wprost" artykuł opisujący spotkanie z Wojciechem Fibakiem, który nie wiedzieć czemu nazwano prowokacją dziennikarską. Prawdziwa prowokacja polega bowiem na tym, że reporter, podszywając się pod kogoś innego, zdobywa informacje, by je potem opublikować. Nie mówię nawet, że powinny być to informacje ważne i zgromadzone w interesie społecznym, choć przecież o to właśnie chodzi. Z wykorzystaniem dziennikarskiej prowokacji sprawdza się, powiedzmy, jak funkcjonują zabezpieczenia internetowych stron rządowych (by dowieść, że kiepsko, co zrobili kiedyś Żakowski z Najsztubem) albo udaje imigranta, by pokazać powszechny rasizm (co udało się mistrzowi gatunku, Niemcowi Guenterowi Wallraffowi).

Tymczasem wartość informacyjna artykułu „Wprost" jest żadna. Sprowadza się do tego, że dowiadujemy się, iż Wojciech Fibak nie tylko żywi niezdrowy pociąg do kobiet, ale także lubi kojarzyć pary na zasadzie: młoda, atrakcyjna dziewczyna – starszy zamożny mężczyzna. Bo to właśnie zaproponował Malinie Błańskiej. Chwalił się, że robił to wielokrotnie, a do tego czynił dziennikarce awanse. Czy to powinno kogoś interesować, skoro wszystko odbywało się za przyzwoleniem obu stron i bez łamania prawa?

Sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby Fibak brał za to pieniądze, czyli był prawdziwym sutenerem, a nie „bezinteresownym" (dla informacji red. Latkowskiego: nie istnieje bezinteresowne sutenerstwo, bo to słowo oznacza uzyskiwanie korzyści majątkowych z cudzego nierządu). Jeśliby dowiedziono, że ktoś był do czegoś zmuszany, również mówilibyśmy o przestępstwie i takiej prowokacji można by tylko przyklasnąć.

Tymczasem nie bardzo wiadomo, na jakie korzyści liczył w tym wypadku Fibak, choć można się domyślać, a jedyny wniosek, jaki z całej sprawy płynie, brzmi, że jest człowiekiem obrzydliwym, który powinien się wstydzić swojego postępowania, a może nawet leczyć u specjalistów. Pogrąża go dodatkowo sposób, w jaki płaszczył się przed naczelnym „Wprost", by ten nie publikował artykułu. Ale czy jego wątpliwa etyka i obyczaje to wystarczający powód, żeby stosować wobec niego prowokację i sprawę opisywać?

Najwyraźniej wedle obowiązujących dziś kryteriów tak. Choćby z tego powodu, że jest celebrytą, a to oznacza, że każdy może oceniać jego wygląd, zachowanie czy moralność. Mówiąc zaś wprost widać coraz wyraźniej, że upokarzanie celebrytów jest dziś jedną z ulubionych rozrywek Polaków.

Komentatorzy skupili się przy tej sprawie na tym, czy to, co zrobiło „Wprost", to dziennikarstwo śmieciowe i tabloidyzacja, czy też działania jak najbardziej uprawnione. Nikt nie zwrócił uwagi na reakcję środowiska szeroko pojętego show-biznesu, czy, jak kto woli, celebrytów. A jest ona charakterystyczna. Z wyjątkiem Karoliny Korwin-Piotrowskiej, która zawodowo zajmuje się nie tylko opisywaniem celebrytów, ale i (prawem kaduka) ocenianiem ich etyki, wszyscy stanęli po stronie Fibaka albo skomentowali sprawę neutralnie (jak Resich-Modlińska, mówiąca, że zna go jako dżentelmena i z podobnymi zachowaniami się nie spotkała).

Daniel Olbrychski powiedział, że „Wojtkowi zrobiono krzywdę", Michał Wiśniewski z Ich Troje oświadczył, że mu kibicuje i sam ma na koncie kilka skojarzonych par, Kuba Wojewódzki sprawę nazwał linczem, a Borys Szyc zaatakował... naczelnego „Wprost". Ba, nawet w swojej konferansjerce na festiwalu w Opolu wspominał o Fibaku jako swoim sympatycznym znajomym.

Skąd ta solidarność, skoro na co dzień celebryci potrafią się okładać epitetami w portalach i tabloidach? Ano stąd, że każdego z nich może spotkać to samo, i to w zasadzie bez powodu. Może nie każdy robi takie rzeczy jak Fibak, ale każdy ma przecież mniejsze czy większe grzechy na sumieniu. A kto z nas nie ma, niech pierwszy rzuci kamieniem. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, żeby celebryta znalazł się pod ostrzałem, nie musi robić niczego nagannego, wystarczy kilka nieostrożnych słów w niewłaściwym kontekście albo nieodpowiednie ubranie.

Wielki popyt i niewielka podaż

Polski show-biznes zaskakująco przypomina naszą politykę. Podobieństw jest tak dużo, że nie sposób ich szczegółowo omówić, pozostańmy zatem przy najważniejszych. Pierwsze i najważniejsze jest to, że celebryckim newsem w tabloidach (są tylko dwa, ale za to trzeba im codziennych informacji), pismach people (kilkanaście) i plotkarskich serwisach (kilkadziesiąt!) staje się nie to, co ktoś zrobił, tylko co powiedział.

Polskie media, zwłaszcza te papierowe, pogrążone są w finansowym kryzysie. Wydawców nie stać na prawdziwe dziennikarskie śledztwa, dzięki którym brytyjskie gazety zdobyły np. zdjęcia supermodelki Kate Moss wciągającej kokainę czy Maxa Mosleya (ówczesnego szefa federacji organizującej wyścigi Formuły1) w hitlerowskim mundurze, a tabloidy amerykańskie dowody zdrady Tigera Woodsa.

W krajach o długiej tradycji wolnej prasy i wysokim poziomie dziennikarstwa artykułu takiego jak ten o Fibaku we „Wprost" nie opublikowałby nie tylko żaden tygodnik opinii, ale nawet żaden szanujący się brukowiec. Tam trzeba by było dowieść, że ekstenisista złamał prawo albo zrobił coś złego. Czyli musiałyby się pojawić nie tylko słowa, ale i czyny. To, co u nas uchodzi za news, tam nim nie jest.

W Polsce wydarzeniem staje sięwypowiedź córki prezydenta Kwaśniewskiego, Oli, na temat córki premiera Tuska, Kasi. Zamieszcza ją jeden z tabloidów, a potem multiplikują serwisy internetowe. Wszystko odbywa się pod hasłem: „Kwaśniewska obraża Tuskównę". Czy to jest prawda? Nie, córka byłego prezydenta powiedziała jedynie, że poświęcony modzie blog Make Life Easier to rzecz sympatyczna, ale że jest takich w sieci mnóstwo i osoby, które je prowadzą, nazywa się szafiarkami. Czyli w sumie nic takiego, a o obrazie nie może być mowy, a jednak cała sprawa tygodniami żyje własnym życiem w Internecie i tabloidach.

W czym przypomina to świat polskiej polityki? Mechanizm jest ten sam. Mamy wielki popyt i niewielką podaż. Czyli trzy telewizje informacyjne nadające na okrągło i niewiele znaczących wydarzeń. Zasada, na jakiej funkcjonują kanały informacyjne, opiera się na tym, że jedni politycy cały czas komentują słowa innych. Im wypowiedzi ostrzejsze, tym lepiej, bo dłużej można podtrzymywać wysoką temperaturę sporu, stąd kariery politycznych dresiarzy w rodzaju Janusza Palikota czy awanturników w typie Stefana Niesiołowskiego i Jacka Kurskiego.

Konflikt między PiS i PO to dla telewizji informacyjnych manna z nieba. Co pokazywałyby, gdyby go nie było, jeden Bóg raczy wiedzieć. Zresztą, co najzupełniej oczywiste, branża plotkarsko-tabloidowa wręcz kocha awanturników. Gdyby tak nie było, Doda nigdy nie zrobiłaby tak spektakularnej kariery. Nikt nie dostarcza prasie kolorowej i serwisom internetowym tylu „newsów" co ona. Piosenkarka potrafi nabluzgać wyśmiewającym ją raperom z Grupy Operacyjnej, pobić w nocnym klubie aktorkę Monikę Jarosińską czy wypomnieć wiek Edycie Górniak, a takie informacje można eksploatować tygodniami.

Karykatura do kwadratu

Ale większość celebrytów jest jednak znacznie spokojniejsza, stąd bierze się szukanie kontrowersyjnych wypowiedzi, przekręcanie ich i szczucie jednych gwiazdek na drugie. Co zresztą też przypomina praktykę telewizyjnego dziennikarstwa politycznego, gdzie najbardziej pożądany zestaw gości w studiu to dwóch awanturników, którzy się pokłócą.

Tu musiałbym znowu przywołać nazwiska Kurskiego czy Palikota, bo ławeczka w naszej polityce jest bardzo krótka, ale przecież w show-biznesie jest chyba jeszcze gorzej.

Prawdziwych gwiazd jest niewiele, znaczna część z nich, np. wybitni aktorzy jak Krystyna Janda czy Janusz Gajos, z tabloidami nie rozmawia i nie wywołuje skandali, stąd szybkie medialne kariery osób, które ledwie pojawiły się w trzeciorzędnym serialu, reality show czy dowolnym rozrywkowym programie dużej stacji.

Kto pamięta dziś Jolę Rutowicz z „Big Brothera", którą kiedyś co drugi dzień opisywały najpopularniejsze serwisy plotkarskie? A kto wie, czym zajmuje się Marta Grycan i jakie ma osiągnięcia? Zresztą wystarczy przestudiować zawartość dowolnego serwisu internetowego, by przekonać się, że o większości z opisywanych tam polskich „gwiazd", nigdy nie słyszeliśmy. A ich głównym tytułem do sławy jest występ w jakiejś produkcji TVN czy Polsatu.

Dlatego celebrytom opłaca się walczyć o uwagę plotkarskich mediów, bo stoją za tym realne pieniądze, które można zarobić na imprezach nazywanych niegdyś chałturami. Zresztą nie inaczej jest z politykami, przecież ludzie najchętniej głosują na tych znanych z telewizji, a tam rządzą osobnicy konfliktowi i barwni, co w ogóle nie przekłada się na ich znaczenie w realnej walce o władzę. Zresztą analogie między show-biznesem i polityką można by wymieniać jeszcze długo, np. tak jak opiniotwórcze tytuły kibicują pewnym ugrupowaniom, tak tabloidy wspierają „swoich" celebrytów. Powiedzmy, że „Super Express" atakuje Kubę Wojewódzkiego, zarzucając mu np. chamstwo, w odpowiedzi „Fakt" zamieszcza informację, że pomaga biednym dzieciom. Choć przyznać trzeba, że częściej zdarza się, że cała branża plotkarsko-tabloidowa zwiera szeregi przeciw wybranej ofierze.

Po co jednak snuć tę opowieść o analogiach między światami polityki i celebrytów? Otóż w obu tych przypadkach podobny jest stosunek mediów oraz publiczności do przedmiotu opisu. O ile jeszcze w przypadku czołowych postaci życia publicznego można to jakoś usprawiedliwić, choć i tak trąci to karykaturą, o tyle w kontekście serialowych gwiazdek czy uczestników reality show jest to karykatura do kwadratu.

O co chodzi? O to mianowicie, że dziennikarze tabloidów i pudelków czują się w obowiązku pouczać celebrytów, oceniać ich, wyśmiewać i moralizować na temat tego, jak powinni postępować. A nie mają też szczególnych oporów, żeby ich obrażać. I to nieco różni te dwie dziedziny.

Nienawiść i jad

Generalnie media zajmujące się polityką na tej granicy się zatrzymują, wystarczy im pouczanie i wyśmiewanie, obrażanie zostawiają internetowym trollom, nienawidzącym PiS czy PO. Dlaczego tak traktowani są ludzie pełniący najwyższe funkcje w państwie, łatwo wyjaśnić. W zasadzie mamy prawo od nich wymagać wysokich standardów etycznych i zawodowych, skoro podejmują decyzje kluczowe dla losów milionów obywateli. Czy to uprawnia dziennikarzy do pouczania i moralizowania, to już inna kwestia.

Znacznie trudniej jednak wytłumaczyć logicznie to, że w podobny sposób traktowani są celebryci. Przecież nie ma żadnego powodu, by od nich wymagać przestrzegania nadzwyczajnych standardów etycznych, a to, że zdarzają się im niezręczne wypowiedzi czy zachowania, też ich przecież nie kompromituje.

Tymczasem tu wzorzec, niczym wzorzec metra z Sevres, stanowią newsy najpopularniejszego serwisu plotkarskiego Pudelek.pl, którego znakiem rozpoznawczym jest złośliwość posunięta do granic chamstwa. Notki często bywają dowcipne, ale są to żarty cudzym kosztem. Racje obrażanych uznają czasem nawet sądy, bodaj najgłośniejszy był proces wygrany przez biznesmena Leszka Czarneckiego i jego żonę dziennikarkę Jolantę Pieńkowską w związku z artykułem o ich nowym domu, wyśmianym tam jako pałac „zbudowany z nadęciem".

Dokładnie tak samo postępują inne serwisy internetowe i tabloidy, z których ciągle dowiadujemy się, że gwiazda ubrała się w sposób wyuzdany (Beata Kozidrak), że powinien się zamknąć (Michał Wiśniewski) albo że pisze żenujące książki (Kasia Cichopek). Że generalnie większość celebrytów to miernoty bez gustu, z których można się jedynie śmiać.

To obejmuje również sferę etyki, bo tabloidy i serwisy stale sugerują znanym osobom niewłaściwe zachowania, których powinny się wstydzić. I to bez względu na to, czy są powody, czy nie. I tu dochodzimy ponownie do przykładu Wojciecha Fibaka, wobec którego zastosowano takie właśnie kryteria. W tym akurat przypadku w jakimś stopniu zasłużenie.

I nic przed tym nie chroni, nawet to, że ktoś próbuje z tabloidami współpracować, jak np. Kazimierz Marcinkiewicz, który kiedy jego romans z młodszą kobietą stał się tajemnicą poliszynela, sam dostarczył wspólne zdjęcia jednej z redakcji. Mimo to został ośmieszony i pozbawiony w ten sposób szans na powrót do wielkiej polityki.

Skąd to się bierze? Z przyzwolenia społecznego. Polakom nie przeszkadza obrażanie celebrytów, szczucie ich na siebie i wypisywanie o nich złośliwości. Wystarczy przeczytać nienawistne wpisy na jakimkolwiek forum plotkarskiego portalu, by zobaczyć, jaka nienawiść i jad wylewa się z setek tysięcy klawiatur pod adresem Bogu ducha winnych gwiazdek.

A że ten biznes napędzają tabloidy, rzecz jest tym bardziej zrozumiała. One mają to do siebie, że płyną na fali zbiorowych emocji. Miliony Polaków zaś traktują obrażanie i pouczanie celebrytów jak świetną rozrywkę. Dlaczego? Zapewne z tego powodu, że sława, choćby nawet w naszej mizernej skali, jest dziś przedmiotem powszechnego pożądania i powodem do zazdrości. Zazdrości nawet bardziej intensywnej niż tej o pieniądze, bo majątek udaje się zdobyć większej grupie ludzi niż popularność.

Marzeniem milionów ludzi jest być w telewizji, to dla nich rodzaj współczesnej sakry, a że (czasem jak najbardziej słusznie) mają poczucie, iż ci, którzy tam się znaleźli, są ludźmi z przypadku, uważają, że można ich z tego powodu obrażać, rekompensując sobie własne niepowodzenie. Dlatego stosunek do celebrytów jest ważnym znakiem czasów. Znakiem, który nie wróży nam dobrze.

Słowa stręczyciel i sutener nie padają tylko dlatego, że wydawcy boją się procesów. Ale insynuacje tabloidów, plotkarskich serwisów internetowych, podobnie jak uchodzącego za tygodnik opinii „Wprost", nie pozostawiają wątpliwości, że właśnie kimś takim jest Wojciech Fibak i że odpowiednie miejsce dla takich osobników jak on to więzienie. No, w najlepszym wypadku publiczny pręgierz, gdzieś pod Pałacem Kultury albo w innym odpowiednio eksponowanym miejscu, gdzie każdy mógłby mu napluć w twarz, obrzucić obelgami albo zgniłymi jajami.

Ani duchowny ani moralista

A przecież jeszcze kilkanaście dni temu najbardziej znany polski tenisista uchodził za, jak to ujęła Alicja Resich-Modlińska, inteligentnego dżentelmena. Był ceniony, zapraszany i podziwiany. Uważano go za światowca, znawcę malarstwa, wybitnego sportowca, przyjaciela wielkich tego świata. Komentował, pojawiał się w mediach, bywał, pozował do zdjęć, uświetniał swoją obecnością różne gremia (np. przy okazji wyborów prezydenckich komitet poparcia Bronisława Komorowskiego).

Krótko mówiąc, był modelowym przykładem człowieka sukcesu. „Naszego", który wszedł do elity elit i brylował na salonach nie tylko tych polskich, ale także francuskich czy amerykańskich. Cóż więc takiego się stało, że dziś jest godną pogardy kreaturą, półgębkiem nazywaną „sutenerem" (określenia „bezinteresowne sutenerstwo" pierwszy użył naczelny „Wprost" Sylwester Latkowski)?

Literalnie rzecz biorąc, nie stało się nic. Fibak nie zrobił niczego, co mogłoby uchodzić za przestępstwo czy choćby wykroczenie. Owszem jego postępowanie można nazwać niemoralnym, ba, może ono nawet budzić obrzydzenie, ale przecież nie jest ani duchownym, ani politykiem, ani moralistą. Dokładnie tak jak napisał w swoim oświadczeniu: „nie pełnię żadnych funkcji publicznych, nie wygłaszam moralizatorskich kazań i nie ma żadnego powodu, by w wyrachowany sposób przysyłać prowokujące młode kobiety w celu skompromitowania mojej osoby".

Niby Fibak ma rację, ale nie bierze pod uwagę ważnego czynnika. Jest celebrytą, a to znaczy, że należy do grupy społecznej traktowanej przez masową publiczność inaczej niż reszta. Czy ktoś zajmuje się moralnością w środowisku, powiedzmy, dziennikarzy? Albo adwokatów czy lekarzy? Interesuje nas jedynie to, jak zasady etyczne stosują w swojej pracy, bardzo ważnej z punktu widzenia społecznego. A co robią prywatnie, nikogo nie obchodzi i obchodzić nie powinno.

Tymczasem to, czym zajmuje się Fibak, w porównaniu z prawem, mediami czy medycyną nie jest niczym istotnym. On tylko prowadzi galerię i komentuje tenis. Jednak setki tysięcy ludzi uważają, że mają prawo potępiać jego obyczaje, w tym przypadku dotyczące sfery seksualnej. I, co jeszcze raz warto podkreślić, obyczaje w żaden sposób nienaruszające prawa.

Choć podejrzewam, że wszyscy czytelnicy dokładnie wiedzą, o co chodzi, mimo że „Rzeczpospolita", jak większość opiniotwórczych mediów, sprawę zignorowała, tym, którym „afera" umknęła, warto ją przybliżyć. Otóż niejaka Malina Błańska, na co dzień zatrudniona w kierowanym przez Jerzego Urbana „Nie", opublikowała we „Wprost" artykuł opisujący spotkanie z Wojciechem Fibakiem, który nie wiedzieć czemu nazwano prowokacją dziennikarską. Prawdziwa prowokacja polega bowiem na tym, że reporter, podszywając się pod kogoś innego, zdobywa informacje, by je potem opublikować. Nie mówię nawet, że powinny być to informacje ważne i zgromadzone w interesie społecznym, choć przecież o to właśnie chodzi. Z wykorzystaniem dziennikarskiej prowokacji sprawdza się, powiedzmy, jak funkcjonują zabezpieczenia internetowych stron rządowych (by dowieść, że kiepsko, co zrobili kiedyś Żakowski z Najsztubem) albo udaje imigranta, by pokazać powszechny rasizm (co udało się mistrzowi gatunku, Niemcowi Guenterowi Wallraffowi).

Tymczasem wartość informacyjna artykułu „Wprost" jest żadna. Sprowadza się do tego, że dowiadujemy się, iż Wojciech Fibak nie tylko żywi niezdrowy pociąg do kobiet, ale także lubi kojarzyć pary na zasadzie: młoda, atrakcyjna dziewczyna – starszy zamożny mężczyzna. Bo to właśnie zaproponował Malinie Błańskiej. Chwalił się, że robił to wielokrotnie, a do tego czynił dziennikarce awanse. Czy to powinno kogoś interesować, skoro wszystko odbywało się za przyzwoleniem obu stron i bez łamania prawa?

Sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby Fibak brał za to pieniądze, czyli był prawdziwym sutenerem, a nie „bezinteresownym" (dla informacji red. Latkowskiego: nie istnieje bezinteresowne sutenerstwo, bo to słowo oznacza uzyskiwanie korzyści majątkowych z cudzego nierządu). Jeśliby dowiedziono, że ktoś był do czegoś zmuszany, również mówilibyśmy o przestępstwie i takiej prowokacji można by tylko przyklasnąć.

Tymczasem nie bardzo wiadomo, na jakie korzyści liczył w tym wypadku Fibak, choć można się domyślać, a jedyny wniosek, jaki z całej sprawy płynie, brzmi, że jest człowiekiem obrzydliwym, który powinien się wstydzić swojego postępowania, a może nawet leczyć u specjalistów. Pogrąża go dodatkowo sposób, w jaki płaszczył się przed naczelnym „Wprost", by ten nie publikował artykułu. Ale czy jego wątpliwa etyka i obyczaje to wystarczający powód, żeby stosować wobec niego prowokację i sprawę opisywać?

Najwyraźniej wedle obowiązujących dziś kryteriów tak. Choćby z tego powodu, że jest celebrytą, a to oznacza, że każdy może oceniać jego wygląd, zachowanie czy moralność. Mówiąc zaś wprost widać coraz wyraźniej, że upokarzanie celebrytów jest dziś jedną z ulubionych rozrywek Polaków.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał