Krótko po upadku berlińskiego muru w 1990 roku ówczesny prezydent Francji Mitterrand w obliczu nieuchronnego zjednoczenia Niemiec miał wyjaśnić Margaret Thatcher przyczyny swojego zdecydowanego poparcia dla idei wprowadzenia jednolitej waluty: „Bez wspólnej waluty my wszyscy – Francuzi i Anglicy – będziemy podporządkowani woli Niemiec" – powiedział. Dzisiaj tamta diagnoza brzmi jak żart. To euro uczyniło Niemcy najpotężniejszym państwem UE, a Angelę Merkel najbardziej wpływowym politykiem.
Paradoksalnie w znacznym stopniu przyczynił się do tego kryzys w strefie euro, który pojawił się w Europie wraz z groźbą bankructwa Grecji w 2010 r. i trwa do dzisiaj. Kryzys spowodował bowiem, że UE skurczyła się de facto do grupy państw euro, w której Niemcy z racji ekonomicznego potencjału w naturalny sposób dominują. O ile w UE 27 można było jeszcze mówić o grupie najbardziej wpływowych politycznie państw, do której aspirowała Polska, to w strefie euro jest tylko jeden hegemon – Niemcy. W ten sposób „genialne" rozwiązanie problemu niemieckiego, na jakie wpadły dwadzieścia lat temu francuskie elity, okazało się pułapką.
Cisza przed burzą
Dzisiaj integracja europejska nie dotyczy już głównie UE – co niektórym wciąż trudno sobie wyobrazić – ale strefy euro, gdzie faktycznie nic bez zgody Niemiec nie może mieć miejsca. Wizja takiego „północnego" dyktatu budzi naturalny bunt tzw. łacińskiej Europy, czyli krajów południa, którym politycznie chce przewodzić Francja. Z tej perspektywy można dopiero zrozumieć, dlaczego sposób zarządzania kryzysem euro stał się dla niemieckiej polityki największym wyzwaniem od czasów zjednoczenia. Rozstrzygnięcia w tej kwestii zdecydują bowiem o przyszłym kształcie Europy, jak również o pozycji i roli Niemiec.
Pierwsze lata rządów Angeli Merkel, 2005–2008, można dziś uznać za czas spokoju i politycznej prosperity. Jest to okres, w którym Berlinowi udaje się wyprowadzić UE z zapaści, w jakiej znalazła się na skutek odrzucenia traktatu konstytucyjnego przez Francuzów i Holendrów – i to w sposób dla siebie najbardziej korzystny. Nowy traktat z Lizbony pozwolił Niemcom zrealizować podstawowy cel, do jakiego dążyli od zjednoczenia: przyznawał im dominującą rolę w unijnym systemie decyzyjnym. Centralna pozycja Niemiec w UE została w ten sposób usankcjonowana.
Merkel zdołała także wprowadzić ambitne plany dotyczące ograniczeń w emisji CO2, które były zgodne z głównym nurtem niemieckiej polityki klimatyczno-energetycznej, a co ważniejsze – z interesami niemieckich firm produkujących kosztowne technologie pozyskiwania energii odnawialnej. W polityce wschodniej kanclerz mogła z czasem oddać się marzeniu o nowym otwarciu w relacjach z Rosją za sprawą pojawienia się na Kremlu Miedwiediewa. A w polityce wewnętrznej spokojnie konsumowała najlepsze owoce przeprowadzonych przez jej poprzednika Helmuta Kohla wielkich reform.
I tak Merkel mogłaby dalej rządzić szczęśliwie, wspierana z Paryża przez najbliższego sojusznika Nicolasa Sarkozy'ego, gdyby w roku 2010 nie wybuchł kryzys euro i nie postawił wszystkiego na głowie. Od wiosny tamtego roku niemiecka polityka stała się „permanentnym zarządzaniem kryzysowym". Jednocześnie Merkel coraz częściej spotyka się z zarzutem, że jej polityka polega na gaszeniu pożarów, podczas gdy sytuacja wymaga strategicznej zmiany, śmiałej wizji, co robić dalej.