Samotność hegemona

Dopiero podczas trzeciej kadencji Angeli Merkel przyjdzie na serio zmierzyć się z pytaniem o miejsce i rolę Niemiec w Europie.

Publikacja: 27.09.2013 01:01

Samotność hegemona

Foto: AFP

Red

Krótko po upadku berlińskiego muru w 1990 roku ówczesny prezydent Francji Mitterrand w obliczu nieuchronnego zjednoczenia Niemiec miał wyjaśnić Margaret Thatcher przyczyny swojego zdecydowanego poparcia dla idei wprowadzenia jednolitej waluty: „Bez wspólnej waluty my wszyscy – Francuzi i Anglicy – będziemy podporządkowani woli Niemiec" – powiedział. Dzisiaj tamta diagnoza brzmi jak żart. To euro uczyniło Niemcy najpotężniejszym państwem UE, a Angelę Merkel najbardziej wpływowym politykiem.

Paradoksalnie w znacznym stopniu przyczynił się do tego kryzys w strefie euro, który pojawił się w Europie wraz z groźbą bankructwa Grecji w 2010 r. i trwa do dzisiaj. Kryzys spowodował bowiem, że UE skurczyła się de facto do grupy państw euro, w której Niemcy z racji ekonomicznego potencjału w naturalny sposób dominują. O ile w UE 27 można było jeszcze mówić o grupie najbardziej wpływowych politycznie państw, do której aspirowała Polska, to w strefie euro jest tylko jeden hegemon – Niemcy. W ten sposób „genialne" rozwiązanie problemu niemieckiego, na jakie wpadły dwadzieścia lat temu francuskie elity, okazało się pułapką.

Cisza przed burzą

Dzisiaj integracja europejska nie dotyczy już głównie UE – co niektórym wciąż trudno sobie wyobrazić – ale strefy euro, gdzie faktycznie nic bez zgody Niemiec nie może mieć miejsca. Wizja takiego „północnego" dyktatu budzi naturalny bunt tzw. łacińskiej Europy, czyli krajów południa, którym politycznie chce przewodzić Francja. Z tej perspektywy można dopiero zrozumieć, dlaczego sposób zarządzania kryzysem euro stał się dla niemieckiej polityki największym wyzwaniem od czasów zjednoczenia. Rozstrzygnięcia w tej kwestii zdecydują bowiem o przyszłym kształcie Europy, jak również o pozycji i roli Niemiec.

Pierwsze lata rządów Angeli Merkel, 2005–2008, można dziś uznać za czas spokoju i politycznej prosperity. Jest to okres, w którym Berlinowi udaje się wyprowadzić UE z zapaści, w jakiej znalazła się na skutek odrzucenia traktatu konstytucyjnego przez Francuzów i Holendrów – i to w sposób dla siebie najbardziej korzystny. Nowy traktat z Lizbony pozwolił Niemcom zrealizować podstawowy cel, do jakiego dążyli od zjednoczenia: przyznawał im dominującą rolę w unijnym systemie decyzyjnym. Centralna pozycja Niemiec w UE została w ten sposób usankcjonowana.

Merkel zdołała także wprowadzić ambitne plany dotyczące ograniczeń w emisji CO2, które były zgodne z głównym nurtem niemieckiej polityki klimatyczno-energetycznej, a co ważniejsze – z interesami niemieckich firm produkujących kosztowne technologie pozyskiwania energii odnawialnej. W polityce wschodniej kanclerz mogła z czasem oddać się marzeniu o nowym otwarciu w relacjach z Rosją za sprawą pojawienia się na Kremlu Miedwiediewa. A w polityce wewnętrznej spokojnie konsumowała najlepsze owoce przeprowadzonych przez jej poprzednika Helmuta Kohla wielkich reform.

I tak Merkel mogłaby dalej rządzić szczęśliwie, wspierana z Paryża przez najbliższego sojusznika Nicolasa Sarkozy'ego, gdyby w roku 2010 nie wybuchł kryzys euro i nie postawił wszystkiego na głowie. Od wiosny tamtego roku niemiecka polityka stała się „permanentnym zarządzaniem kryzysowym". Jednocześnie Merkel coraz częściej spotyka się z zarzutem, że jej polityka polega na gaszeniu pożarów, podczas gdy sytuacja wymaga strategicznej zmiany, śmiałej wizji, co robić dalej.

Teraz, po miażdżącym zwycięstwie Merkel w wyborach parlamentarnych, te głosy będą jeszcze silniejsze. Posiadanie tak jednoznacznej przewagi w polityce wewnętrznej powinno skłaniać panią kanclerz do podjęcia naprawdę odważnych kroków, do tego, by chwycić europejskiego byka za rogi i dokonać gruntownej reformy całego europejskiego projektu. Wielu będzie więc teraz wzywać do zdecydowanego przyspieszenia.

Czy stan UE jest faktycznie aż tak zły, by wymagał radykalnych zmian? Kryzys odczarował UE. Wydobył na światło dzienne wszystkie słabości jej mechanizmów, które na przykładzie polityki wobec państw w kryzysie, takich jak Grecja, Irlandia czy Węgry, okazały się dalekie od głoszonych ideałów. Kiedy w 2011 roku Merkel z Sarkozym doprowadzili do odwołania greckiego premiera Papandreu, który chciał rozpisać referendum w sprawie narzuconych mu przez Brukselę bolesnych reform, w przypływie szczerości Frank Schirrmacher, współwydawca czołowej niemieckiej konserwatywnej gazety „Frankfurter Allgemeine Zeitung", napisał: „Jesteśmy świadkami spektaklu degeneracji tych wartości i przekonań, które kiedyś wydawały się ucieleśniać europejską ideę".

Rower Monneta

Chodziło mu oczywiście o demokrację. Kryzys zniszczył także wiarę w gospodarczą siłę Unii oraz wspólnej waluty, podkopał przekonanie, że są one nienaruszalnym filarem międzynarodowego porządku finansowo-gospodarczego. W tej sytuacji doprawdy trudno było utrzymywać, że UE – ten rower, do którego Jean Monnet przyrównywał integrację europejską – może po prostu jechać dalej, tak jakby nic się nie stało.

Ile razy słyszeliśmy już powtarzaną aż do znudzenia frazę Monneta, jednego z ojców założycieli powojennej integracji, że Unia jest jak rower, którym musimy pedałować, aby się nie przewrócił? Porównanie miało uzmysłowić, że integracja jest w ciągłym ruchu, jest procesem nieustannych zmian. Nie jest to może najmądrzejszy ani najbardziej przemawiający przykład. Ale jeśli już się go trzymać, to obecnie, za sprawą kryzysu, Unia przypomina rower, który przestał działać. Nie da się go wyrzucić ani kupić nowego. Dlatego trzeba go rozłożyć i złożyć na nowo. Niektóre stare części okażą się przy tej operacji niepotrzebne, niektóre nowe będą musiały być dopiero stworzone. Tak można rozumieć dylemat obecnej sytuacji. Pozostaje tylko pytanie, kto taką nieodzowną, choć ryzykowną, operację miałby przeprowadzić? Naturalna odpowiedź brzmi – Niemcy. Problem jednak w tym, że o Merkel można powiedzieć różne rzeczy, ale na pewno nie to, że jest osobowością rewolucyjną, politykiem zdolnym do podejmowania wielkich strategicznych wyzwań oraz ryzyka. Jej podejście do kryzysu euro daje się opisać w kategoriach zarządzania procesem kryzysowym, któremu przyświecają przynajmniej trzy zasadnicze cele. Chodzi o to, by po pierwsze w sposób kontrolowany zaspokoić potrzeby rynków finansowych i nie dopuścić do bankructw państw oraz banków. Po drugie – przeciwdziałać eskalacji kryzysu w państwach Południa, która musiałaby prowadzić do ich społecznego i politycznego załamania. Wreszcie, co najważniejsze, zapewnić Niemcom stabilny, bezpieczny rozwój w czasach kryzysu. To ostatnie jest główną tajemnicą wielkiego wyborczego sukcesu Merkel.

Z tej perspektywy wszelkie namowy pod adresem Berlina, by, wykorzystując swoją naturalną przewagę, Niemcy zrobiły w Europie wielkie porządki, wydawać się muszą chybione. Przede wszystkim – na kogo Niemcy miałyby liczyć w takim zdecydowanym „szarpnięciu cuglami"? Skurczenie się integracji europejskiej do strefy euro uczyniło Niemcy potencjalnym hegemonem ze względu na ich przewagę ekonomiczną, ale politycznie skazały jednocześnie na samotność. Hegemonia oznacza zdolność do samodzielnego działania. Tak więc Niemcy, schowane jak dotąd ze swym potencjałem za plecami Francuzów, musiałyby zasiąść w pierwszym rzędzie i samodzielnie skonstruować nowe warunki integracji. To dawnego sojusznika z Paryża niechybnie uczyniłoby krytycznym recenzentem niemieckiej polityki, a nawet jawnym konkurentem lub oponentem. Praktycznie już tak się stało.

Gdzie więc, stojąc wobec rosnącego sprzeciwu Południa, Niemcy miałyby szukać sojuszników dla swojej zdecydowanej polityki? Wielka Brytania nie jest zainteresowana angażowaniem się w wewnętrzne sprawy euro. Inne duże europejskie państwo – Polska – także pozostaje poza strefą euro. Co więcej, wiele wskazuje na to, że proniemieckie inklinacje polskiej polityki ostatnich lat są w rzeczywistości mocno przereklamowane. Mimo retoryki zbliżenia realnie rozchodzą się drogi Warszawy i Berlina w kwestiach euro, polityki energetycznej oraz strategii obrony. Tak więc wśród coraz głośniejszych napomnień, wezwań do odwagi i odpowiedzialności za przyszłość Europy Niemcy musiały w kwestii integracji dokonać samodzielnie skoku: do głębokiej wody czy do pustego basenu? Wobec tej niewiadomej ostrożność Merkel z punktu widzenia niemieckiego wyborcy oraz podatnika wydaje się bezcenną cnotą.

Jest jeszcze przynajmniej jedno uwarunkowanie, które sprawia, że  „najpotężniejsza kobieta w Europie" buduje swoją politykę na zachowawczych, doraźnych działaniach: ograniczenia wewnętrzne. Ramy dla niemieckiej polityki europejskiej wobec kryzysu wyznaczają bowiem Federalny Trybunał Konstytucyjny Karlsruhe, niemiecki parlament i eurosceptyczna opinia publiczna. Pragmatyczna Merkel musi, a czasami po prostu jest jej wygodniej, trzymać się tych ram.

Rola Trybunału Konstytucyjnego we wpływaniu na politykę europejską Berlina jest faktycznie zjawiskiem wyjątkowym. Swoimi orzeczeniami Trybunał jest zdolny zatrzymać każdy polityczny projekt rządu, jeśli okaże się on niezgodny z niemiecką konstytucją. W praktyce taka groźba jest poważną bronią, tym bardziej że od orzeczenia nie ma odwołania, a polityczna niezależność sędziów pozostaje nienaruszalna. Z Karlsruhe nie sposób się nie liczyć.

Czego nie może Merkel

Parlament to inny problem – jest to już ciało polityczne, a więc tutaj wszystko zależy od większości, jaką dysponuje rząd. Pomimo to w istotnych decyzjach europejskich, szczególnie dotyczących wykorzystywania środków publicznych na rzecz innych państw EU – na przykład pomocy dla tonącej w kryzysie Grecji, żadnego automatyzmu nie ma. Zasada parlamentarnej legitymizacji jest traktowana w Niemczech z powagą. Przed każdym europejskim szczytem kanclerz musi parlamentowi przedstawić swoje cele, a po powrocie musi stawić czoło parlamentarnej krytyce. Jest to praktyka, której w polskim parlamencie nie spotkamy.

W coraz większym stopniu niemiecka polityka w UE staje się także zakładnikiem opinii publicznej, niechętnej wspólnej walucie czy integracji europejskiej w ogóle. Większość Niemców uważa, że wszyscy w Unii oszukują ich i wykorzystują. Nie ma bardziej niepopularnej polityki niż ta, która zakładałaby transfery niemieckich pieniędzy do europejskich krajów Południa, a strach przed finansową destabilizacją Niemiec jest tak wielki, że jeśli wierzyć niektórym badaniom, statystyczny Niemiec bardziej boi się wybuchu inflacji niż zachorowania na raka.

Kiedy w 2010 r. okazało się, że Grecja stoi na skraju bankructwa, Merkel próbowała lawirować pomiędzy tymi nastrojami, mówiąc co innego w niemieckim parlamencie, a co innego w Brukseli. W końcu zgodziła się na wyasygnowanie 480 miliardów pomocy dla pogrążonych w kryzysie państw strefy euro, ale wielu w Niemczech zapamiętało jej wtedy tę dwulicowość. Od tej pory Merkel trzymała się więc żelaznej zasady: żadnej finansowej pomocy bez strukturalnych reform, co na Południu stało się synonimem niemieckiej okupacji nowego ekonomicznego typu. I chociaż na ulicach Aten czy Lizbony demonstranci zaczęli palić zdjęcia Merkel z nazistowskimi emblematami, w Niemczech taka stanowczość bardzo się spodobała.

Wbrew temu co się sądzi o niemieckim monolicie, w Niemczech nie ma wcale jednolitego poglądu na temat tego, jak należy postępować wobec kryzysu w Europie. Pokusa niemieckiej Europy jest równie silna, jak pokusa ucieczki od niej. Na tym polega jakościowa zmiana, jaka w ostatnich latach zaszła w niemieckiej świadomości. Po jednej stronie mamy tych, dla których kryzys stanowi okazję do dokonania przez Niemcy integracyjnego skoku. Ich zdaniem należy odważnie uwspólnotowić długi państw strefy euro, stworzyć jeden, federalny budżet europejski i przekształcić unię walutową w jeden polityczny organizm, z jednym parlamentem i z jednym rządem. W takim scenariuszu Niemcy stałyby w awangardzie procesu rozpłynięcia się tradycyjnych państw narodowych w jakiejś nowej formie Europejskich Stanów Zjednoczonych.

Takiego rozwiązania będzie domagać się lewicowe, intelektualne zaplecze niemieckich socjaldemokratów oraz Zielonych. Cieszy się ono także sympatią tej części chadeków, którzy wciąż nie porzucili jeszcze mirażu o europejskiej federacji zbudowanej na modłę niemiecką. Jednak brak im wszystkim wiarygodnej odpowiedzi na jedno podstawowe pytanie: w jaki sposób taka nowa europejska struktura mogłaby być demokratycznie legitymizowana, skoro każdy obserwator musi jednak uznać, że myśl o jednej powszechnej europejskiej demokracji pozostaje bajką.

Po drugiej stronie mamy z kolei tych, którzy uważają, że kryzys zmusza Niemcy do konsolidacji własnego państwa, obrony ich konstytucji i własnego modelu ekonomicznego, bez względu na koszty dla pozostałych w Europie. Trzeba więc obronić gospodarcze osiągnięcia Niemiec przed zachłannością anonimowych rynków finansowych, które zawładnęły nie tylko procesami globalizacji, ale także UE i euro. Trzeba też bronić zasad niemieckiej demokracji i praw niemieckich obywateli. W konsekwencji nieuchronne jest zdystansowanie się od wspólnej waluty i Brukseli, ale w zamian za to Niemcy mogą uczynić prawdziwy pożytek ze swej ekonomicznej przewagi i oprzeć przyszłość na globalnych rynkach zbytu.

Takie przekonanie podzielają nie tylko wyborcy Alternatywy dla Niemiec, sceptycznej wobec euro partii, która w ostatnich wyborach zrobiła, jak na niemieckie warunki, zaskakującą karierę – utworzona zaledwie kilka miesięcy temu o włos nie dostała się do parlamentu. Są to wyobrażenia bliskie wielu konserwatywnym zwolennikom chadecji i prawicowym mediom.

Niemcy (nie) wychodzą z Europy

Do tej pory Merkel potrafiła w swojej polityce oscylować między tymi dwoma odmiennymi podejściami. W praktyce oznaczało to jednak stanie w rozkroku, które przez wielu odbierane było w Europie jako niezdecydowanie. Teraz, z tak wielkim poparciem wyborczym, o ile uda się jej stworzyć stabilną większość, Merkel ma potencjalnie korzystną pozycję, by dokonać wreszcie strategicznego wyboru jednej z dwóch możliwości. Czy zdecyduje się na integracyjny skok Niemiec? Wymagałoby to daleko idących kompromisów z państwami Południa. Wiązałoby się także z koniecznością reformy własnego państwa ze zmianą konstytucji włącznie oraz rezygnacją z jakiejś części własnego modelu gospodarczo-społecznego.

A może, czując za sobą sceptyczne nastroje społeczne, Merkel pójdzie drogą obrony interesów niemieckiego państwa, obywateli i gospodarki, nawet za cenę dystansowania się od swych europejskich zobowiązań? Ale jak wtedy będzie mogła ratować euro, które ogłosiła już racją stanu niemieckiej polityki? Na pewno teraz chór głosów namawiających Niemcy do rozstrzygnięcia będzie jeszcze silniejszy i aby zaspokoić te rosnące oczekiwania Berlin może – tradycyjnie – zaproponować dyskusję o zmianach traktatów Unii.

Co do istoty postępowanie Merkel raczej się jednak nie zmieni. Co chyba najbardziej prawdopodobne, pójdzie ona przetartą już dobrze własną ścieżką, czyniąc drobne kroki bez precyzowania swego ostatecznego celu.

Autor jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego, redaktorem Teologii Politycznej. W latach 2007 –2010 był doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego do spraw europejskich.

Krótko po upadku berlińskiego muru w 1990 roku ówczesny prezydent Francji Mitterrand w obliczu nieuchronnego zjednoczenia Niemiec miał wyjaśnić Margaret Thatcher przyczyny swojego zdecydowanego poparcia dla idei wprowadzenia jednolitej waluty: „Bez wspólnej waluty my wszyscy – Francuzi i Anglicy – będziemy podporządkowani woli Niemiec" – powiedział. Dzisiaj tamta diagnoza brzmi jak żart. To euro uczyniło Niemcy najpotężniejszym państwem UE, a Angelę Merkel najbardziej wpływowym politykiem.

Paradoksalnie w znacznym stopniu przyczynił się do tego kryzys w strefie euro, który pojawił się w Europie wraz z groźbą bankructwa Grecji w 2010 r. i trwa do dzisiaj. Kryzys spowodował bowiem, że UE skurczyła się de facto do grupy państw euro, w której Niemcy z racji ekonomicznego potencjału w naturalny sposób dominują. O ile w UE 27 można było jeszcze mówić o grupie najbardziej wpływowych politycznie państw, do której aspirowała Polska, to w strefie euro jest tylko jeden hegemon – Niemcy. W ten sposób „genialne" rozwiązanie problemu niemieckiego, na jakie wpadły dwadzieścia lat temu francuskie elity, okazało się pułapką.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał