Myślę, że to jest tak, jak napisał Wyspiański „Wyzwolin ten doczeka się dnia, kto własną wolą wyzwolony". Miałem szczęście, że byłem własną wolą wyzwolony od najwcześniejszych lat. Chodziłem własnymi ścieżkami i organizowałem sobie swój świat. Mój kolega Norbert miał ojca krawca, co oznaczało, że jest z bogatej rodziny. Obok jego domu był kurnik, który zamieniliśmy w miejsce do słuchania muzyki. To było nasze królestwo. Polityka nas nie obchodziła. Ale w 1970 roku, kiedy Edward Gierek zapytał stoczniowców „Pomożecie?", a oni odpowiedzieli „Pomożemy!", wraz z kolegą zaczęliśmy krzyczeć na lekcji wychowawczej, że chcemy masła, a nie margaryny i więcej szynki. Młody człowiek mówi to, co myśli, nie spodziewając się konsekwencji. Wezwali ojca do szkoły, pogrozili mu palcem i na tym się skończyło. Potem był Kraków i Piwnica pod Baranami, gdzie nie czułem specjalnie panującego ustroju. Sklepy ziały pustkami i nie było szerszych perspektyw, w tym wyjazdowych, ale o tym nie myślałem, najważniejsza była sztuka.
Naprawdę?
Naprawdę nie czułem ciemnej strony komunizmu. Kiedy na koncert przychodził cenzor, Piotr Skrzynecki mówił: „Proszę państwa, proszę państwa, a teraz po raz ostatni zaśpiewamy państwu piosenkę. Potem nie będziemy jej już śpiewać, przyszedł pan cenzor. Panie cenzorze, zaśpiewamy panu to, czego już nigdy nie będziemy śpiewać". Toczyła się gra. Cenzor dawał zgodę na swoją wersję kabaretu, a my i tak graliśmy swoje. Muszę jeszcze dodać, że na początku lat 70., kiedy byłem w liceum, nie było dużej różnicy między wsią a miastem. W telewizji były te same dwa programy, w kinach te same, lepsze niż dziś, filmy. Jeździliśmy do najlepszych teatrów. Do Starego na „Dziady", „Wyzwolenie" Swinarskiego i „Noc listopadową" Wajdy.
A co czytaliście?
Romantyzm pamiętam do dziś, i to nie tylko największych, ale i ich epigonów: Pola, Ujejskiego, Goszczyńskiego, Gaszyńskiego, Wasilewskiego, o których dziś nikt nie ma zielonego pojęcia. Mówię o tym, dlatego że romantyzm kształtował świadomość, wrażliwość i poczucie wolności. Nie wspomnę już o tym, że jak byłem dzieckiem, oglądaliśmy „Robinsona Cruzoe" – tworzyliśmy potem swoją wyspę, swój świat. Cieszę się, że wirtualność nie zabiła mojej wyobraźni. A potem zaczęła się wolna Polska i powiedziałem, że wyjeżdżam z kraju, bo w głowie mi się nie mieściło, że Polacy po kilku latach wolności oddadzą władzę SLD. Dziś widzę, że moje dawne obawy były śmieszne. Teraz dopiero Polska jest tak rozchwiana, że nie wiadomo, co dalej będzie. Nie umiemy ze sobą rozmawiać. Poziom agresji politycznej zaczyna wymykać się spod kontroli. Dzisiaj nie ma siły argumentów, są argumenty siły. Ktoś, kto myśli inaczej, jest wrogiem, na śmierć i życie. Niezrozumiały jest dla mnie ten poziom agresji. Masz inne poglądy? – przekonaj mnie. Masz inną wizję państwa? – wygrasz wybory, to ją realizuj. Ktoś, kto mówi, że Polska tonie – albo nie wie, co mówi, albo uprawia demagogię w najwyższy sposób ryzykowną. Wiem, co mówię, bo pamiętam, co oznacza przednówek, kiedy mieliśmy tylko chleb, wodę i, czasami, cukier. Było chłodno i głodno, ale nikt nikomu nie skakał do oczu. I w tym była siła, która zaowocowała w 1989 r.
Mówi pan dużo o wsi, o Galicji. Czy przyroda i natura kształtowały pana wyobraźnię?
Fantastyczne było to, że w liceum w czasie wakacji organizowane były obozy wędrowne, czasem spało się po stodołach, a czasem nosiło zdezelowane namioty. Szliśmy z Bobowej, przez Krynicę i Halę Labowską, do Zakopanego. Wracaliśmy przez Bukowinę i Nowy Sącz. Na nogach! Albo dojeżdżaliśmy pociągiem do Zagórza, skąd szliśmy 20 kilometrów do Komańczy i tam zaczynaliśmy prawdziwe wędrowanie – przez Jeziorka Duszatyńskie, przez Chryszczatą. Napotykaliśmy ziemianki, gdzie były beczki ze smalcem, w którym był zatopiony chleb – wojenne zapasy UPA! I ten chleb wcale się nie zestarzał! Obcowanie z przyrodą to było poznawanie piękna i grozy życia. Jak była powódź – zmyła nasze namioty i musieliśmy schodzić z Rytra w totalnym deszczu. To było fantastyczne – nikt się nie mazał, choć nie było żadnego kontaktu ze światem, komórek ani Wi-Fi. W końcu musiałem przypłynąć, za zgodą profesora, rzekę wpław, żeby poprosić o pomoc, bo nikt o nas nie wiedział. To zostaje w pamięci. Czułem, jak się hartowaliśmy. Jak nawiązywaliśmy przyjaźnie. Poznawaliśmy Polskę i siebie. W Szwajcarii też mieszkam blisko przyrody, bo jestem człowiekiem gór. Oczywiście czasem muszę wyjechać do miasta, żeby, jak mówił Kieślowski, inne było inne. Idę do ludzi po to, żeby wrócić do siebie i powiedzieć: Boże, jak pięknie, jak cicho.
A czy jest dziś ktoś taki jak Piotr Skrzynecki, kto animuje innych, tworzy środowisko, inspiruje?
Moim zdaniem takich środowisk już nie ma. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. Byli. Piotr był naszą opoką. Dbał o wszystkich, a o siebie na samym końcu. Nie napisał ani jednej rzeczy. Książki, pamiętnika, wiersza. Ale to Piotr współtworzył nas wszystkich – poczynając od Ewy Demarczyk, a na Grzesiu Turnau kończąc. Skupialiśmy się na byciu razem. Stworzyliśmy własną małą ojczyznę, własną Polskę, w której pisaliśmy piosenki, skecze, monologi. A dziś? Dziś tylko sektor usług pogrzebowych nie został jeszcze wykorzystany medialnie, choć też pewnie niedługo do tego dojdzie. Artyści już tańczyli na parkiecie, lodzie i rurze. Śpiewać każdy może. Pięknie, jak młody człowiek powtarza po gwieździe wielkie przeboje. Ale wiem, niestety, na ten temat coś więcej. Jeden z laureatów talent show przyszedł do mnie, żebym się nim zajął. Zapytałem go, jaką ma skalę głosu – a miał potężną. Powiedział, że nie wie. Podeszliśmy do fortepianu, zagrałem gamę – żeby zaśpiewał. Cisza. Zagrałem niżej, potem wyżej. Młody człowiek powiedział, że musi poćwiczyć, bo nie jest przygotowany. Później miałem podobną przygodę z młodą wokalistką. Okazało się, że powtarzają świetnie, natomiast prostej gamy nie potrafią zaśpiewać. Tymczasem konkursy, które ja pamiętam i cenię, polegały na tym, że młodzi ludzie proponowali coś własnego, autorskiego. Tylko tak można w sztuce zaistnieć. Ale to nie mój problem. Cieszę się, że są fajni ludzie w jazzie. Na przykład Leszek Możdżer, Marcin Wasilewski, Tomasz Stańko. Lubię Kasię Nosowską i zespół Hey, lubię Artura Rojka z Myslovitz – nawiasem mówiąc, ich rozstanie to kompletna pomyłka, lubię zespół Raz Dwa Trzy. Tylko że to są już tak naprawdę weterani. Może muszę uzbroić się w cierpliwość? Chciałbym, ale każdy człowiek zbliżający się do sześćdziesiątki pragnie, żeby cud zdarzył się już dziś. Mam też takie marzenie, że przyjdzie taki czas, że wsiądę w samochód i przejadę Polskę wszerz i wzdłuż autostradami.
Przyglądam się panu i zastanawiam, dlaczego tylko dziesiąty odcinek „Dekalogu" nosił znamiona komedii. A przecież ani Kieślowski, ani pan nie byliście ponurakami.
A kto powiedział, że jak się robi poważne filmy – trzeba być ponurakiem? Można by oszaleć! Krzysztof miał świetne poczucie humoru. Nadawałby się do Piwnicy pod Baranami. Umiał opowiadać dowcipy, improwizować. Takie było całe nasze towarzystwo. To było jednak życie prywatne, które chroniliśmy przed osobami trzecimi. Nie wszystko jest na sprzedaż. Artysta ma pokazać to, co tworzy jego wyobraźnia. Dziesiąty odcinek „Dekalogu", moim zdaniem, jest tragikomiczny, podszyty ironią. Zresztą podobnie jak „Trzy kolory. Biały". Lubię ten rodzaj smutku, jaki jest w filmach Kieślowskiego. Wolę Chaplina od komedii romantycznej, a w muzyce pop od The Beatles – zespół Pink Floyd, bo ich nagrania mają więcej metafizycznej głębi. To mnie wciąga. Lubię się zastanowić. Pomyśleć.
Podobno Mrożek zaproponował panu napisanie muzyki do musicalu.
Spotkaliśmy się w zeszłym roku w Świnoujściu. Pamiętałem go z Krakowa. Mało się wtedy odzywał. Przychodził, napił się wódeczki i wracał do siebie. Tymczasem w Świnoujściu spacerowaliśmy po plaży, piliśmy wino, tańczył z żoną. Mówił, że bardzo mu się podobały filmy Kieślowskiego i że chciałby zrobić ze mną musical. Przesłał mi sztukę „Karnawał". Odpowiedziałem, że trzeba napisać libretto. Już po powrocie do Nicei uznał, że powinniśmy zrobić całkowicie nową rzecz. Skończyło się na muzyce do spektaklu „Karnawał".
Może to jest kolejny testament, który musi pan spełnić?
Nie sądzę. Szkoda, że odszedł. Dziś można tylko gdybać. Tak samo szkoda mi Czesława Niemena. Kiedy poznałem pana Czesława, namawiałem go, żeby zagrać jego muzykę symfonicznie. Proszę sobie wyobrazić, jakby zabrzmiał „Bema pamięci rapsod żałobny" w jego wykonaniu z orkiestrą i dużym chórem? Zrobiłem nawet listę utworów, które można by zorkiestrować. Pan Czesław był chyba nawet zadowolony. Trzy miesiące później dowiedziałem się, że nie żyje. Wielka szkoda. Do dzisiaj słucham jego muzyki. Myślę, że powinien powstać musical o Niemenie złożony z jego piosenek, oparty na jego przebogatej biografii. Mam nadzieję, że kiedyś taki powstanie.
Ostatni album Davida Gilmoura z pana orkiestracjami był jego największym solowym sukcesem – sprzedał się w sześciu milionach egzemplarzy. Będzie pan brał udział w nagraniu kolejnej płyty solowej byłego gitarzysty Pink Floyd?
Rozmawialiśmy na ten temat niedawno, a mój menedżer spotkał Phila Manzanerę, bliskiego współpracownika Davida, współproducenta „On An Island", i w ich rozmowie też padł ten temat. Teraz panuje cisza, ale tak jest zawsze. David odzywa się nagle, ale wtedy ostro przystępuje do pracy. Dla mnie ważne jest to, że spełniłem największe marzenia z czasów dzieciństwa, kiedy z moimi kolegami na początku lat 70. słuchaliśmy Pink Floyd. Pamiętam, że powiedziałem im: zobaczycie, jeszcze kiedyś nagram z nimi płytę. Pukali się w głowę. Kiedy doszło do koncertu Davida w Stoczni Gdańskiej, podczas którego dyrygowałem orkiestrą, a wystąpił tam również – nieżyjący już – Richard Wright, zaprosiłem swoich koleżków z liceum do Gdańska, by przekonali się, że warto marzyć.