Co znaczy kryzys ojcostwa w naszych czasach? Czy tylko to, że w przeciwieństwie do naszych ojców i dziadków mamy mniej czasu dla dzieci; że zajmują nas sprawy drugorzędne; gęstość rzeczywistości, która nas otacza, kieruje naszą uwagę w stronę spraw mało ważnych? Pożeracze czasu: telewizja, Internet, kino, gazeta, komórka, firma, zakupy, druga firma, kolejne zakupy, wszystko to bez reszty nas absorbuje, zawłaszcza?
Może i tak, ale czy to nie zbyt proste wyjaśnienie? Czy nie szukamy alibi? Przecież gęstość rzeczywistości zależy od nas samych. Kształtujemy ją plastycznie i w zgodzie z własną wolą, niezależnie od czasów, w których żyjemy. Przed wiekiem inne były jej składniki. Dwunastogodzinny dzień pracy. Fabryki, gdzie głuchło się od hałasu wyjących silników, a mieszkało w dzielnicach bez kanalizacji i bieżącej wody. Albo praca na roli od świtu do nocy. Pieczołowite życie rolnika. Wybieranie kamieni z górskich ugorów. Sianokosy, żniwa, młocka, plewienie i tak dalej. Codziennie, na okrągło. Rok cały. Ile było wolnych chwil w tej gęstej przestrzeni dziewiętnastowiecznych wyrobników? Walka o chleb zabierała pewnie więcej czasu niż Internet, a to, co udało się zdobyć, musiało być dzielone na kilka bądź kilkanaście kawałków, bo tyle zwykle było w domach gąb do wyżywienia.
Myślę, że naprawdę trudno z dzisiejszej perspektywy wyobrazić sobie, jak ciężkie, jak absorbujące siły fizyczne i duchowe było wychowanie dzieci przed stu laty. Wyobraźnia kapituluje, zostają opowieści zasłyszane gdzieś przed laty. Pamiętane pewnie gorzej niż lepiej. Galicja. Początek zeszłego stulecia. Nieduża wieś, z której pochodzili moi przodkowie. Obok królewski, pobłyskujący przebrzmiałą nieco tradycją Kraków. Wawel, na którym rezydowali austriaccy żołnierze. Uniwersytet Jagielloński, gdzie wciąż się tliła iskra polskiego geniuszu. Przyciężkawe powietrze starego miasta, które nieco wbrew swojej chemii ożywiało umysły Matejki, Wyspiańskiego i Boya. A wokół galicyjskie wsie. Morze chłopskich chat krytych zwykle strzechą, gdzie rodziły się i dojrzewały tysiące ludzi wyrwanych ledwie przed półwiekiem z pańszczyzny. To byli bardzo skromni ludzie. Gospodarowali na maleńkich polach lub służyli u bogatych ziemian. Chodzili pilnie do kościoła; to była ich tradycja, ich ojczyzna! Krzyż był godłem, a proboszcz jedynym autorytetem. W cenie były duże rodziny; kobiety rodziły kolejne dzieci, bo intuicyjnie pojmowały, że liczne potomstwo to bogactwo i większe szanse przetrwania. Kto był ponad miarę pełnej chłopskiej miski, wyruszał w świat. Szukał szczęścia w kopalniach Śląska albo, co na początku stulecia stawało się coraz powszechniejsze, wybierał się za ocean. Iluż galicyjskich chłopów odpłynęło do Ameryki? Któż to policzy.
Tak też było w rodzinie mojego dziadka. Ale i ci, którzy zostali, tworzyli niemałe towarzystwo. Siedmioro dzieci i matka, bo ojciec zawieruszył się gdzieś na wojnie, a wrócił z niej tylko po to, by umrzeć na hiszpankę, grypę, która zebrała w Galicji straszne żniwo. Jedna kobieta i siedmioro dzieci. Gospodarstwo, krowy, pole, codzienna harówka i jedna kobieta. Czy w istocie gęstość jej rzeczywistości była mniejsza od naszej? Czy liczba spraw, którym musiała podołać, znajdując czas dla wszystkich dzieci, była mniejsza od tej, której doświadcza współczesna kobieta? Znajdywała czas na wszystko. Dbała o całą czeredę, ale jedno tylko dziecko, szczęśliwym trafem mojego dziadka Ludwika, wyprawiła do szkół. Wierzyła, że będzie księdzem. Stać ją było, by iść piechotą do Krakowa z węzełkiem dla synka „w szkołach" dwadzieścia mil w jedną i dwadzieścia w drugą stronę. W węzełku osełka masła, chleb i ser. Nic więcej. Troska matki, która w zagęszczonej rzeczywistości początku wieku i na to znajdywała czas.
Heroizm? A może coś innego? Nawet nie miłość, ale poczucie, że zaangażowanie w przyszłość dziecka jest naturalnym obowiązkiem rodziców. Gwarancją lepszej przyszłości dla rodziny, sąsiadów, całej wsi. Skąd to wiedziała? Jaki katalog wartości podpowiadał, że tak trzeba? Przecież nie akademicka wiedza. Nie wykształcenie: prostota. Czy aby nie tej prostoty brakuje w naszym współczesnym zagęszczeniu? Prostego rozumienia, że w życiu dzieci trzeba przede wszystkim być obecnym, bo z tego jest ich poczucie siły, pewności siebie, równowagi. Tak mało i aż tyle; żadna jakaś specjalnie wykoncypowana myśl pedagogiczna. Niestety, tak często, zamiast się do niej stosować, mówimy o zagęszczonej przestrzeni. Miliony spraw. Tysiące obowiązków. Chaos, bałagan, wszystkoizm. Tyle wokół nas, że się gubimy. Bez szansy na odnalezienie, bo refleksja, że coś było nie tak, przychodzi zwykle zbyt późno.