W imię ojca

Kryzys ojcostwa we współczesnym świecie jest oczywisty i fatalny dla kondycji społeczeństw.

Publikacja: 27.12.2013 21:37

Czy ktoś słyszał o tym, że niespełna dwa tygodnie temu odbył się w Warszawie pierwszy Kongres Ojców, organizowany zresztą pod auspicjami rządowymi? Co innego gdyby to był Kongres Kobiet. Ta impreza zawsze może liczyć na zainteresowanie mediów i obecność najważniejszych osób w państwie, z prezydentem na czele. W przypadku spotkania poświęconego roli mężczyzn we współczesnej rodzinie nie pomógł nawet udział ministra pracy Władysława Kosiniaka-Kamysza. Pierwszym zlotem ojców nie zainteresował się pies z kulawą nogą.

I nie jest to przypadek, bo jeśli chodzi o wychowywanie dzieci w kulturze Zachodu, to współcześni mężczyźni przegrali już niemal wszystko. W zasadzie bez walki oddali pole kobietom. Leksykalnym symbolem tego zjawiska może być fakt, że wbrew logice i językowej poprawności udało się w Polsce wylansować językowego potworka pt. urlop tacierzyński. Nieistniejące słowo, przymiotnik macierzyński odbity w krzywym zwierciadle, używane jest dziś powszechnie (z czego zapewne zadowoleni są dziennikarze „Gazety Wyborczej", którzy je wymyślili), tak jakby nie było słowa ojcowski.

Genderu mnóstwo, o ojcach cicho

Ale może nie wszystko stracone? Skoro nawet obóz władzy (w osobie ministra pracy), tak zawsze uległy wobec opiniotwórczych ośrodków, dziś próbuje językowego wampira tacierzyństwa przebić osinowym kołkiem i zachwala zalety urlopu ojcowskiego. A w swoim wystąpieniu Władysław Kosiniak-Kamysz przekonywał, że nie ma się co wstydzić, że mężczyzna bierze urlop, by opiekować się nowo narodzonym dzieckiem. Wstydem jest raczej z owego urlopu nie skorzystać, bo ojciec powinien aktywnie uczestniczyć w procesie wychowawczym.

Trudno się z tym ostatnim stwierdzeniem nie zgodzić. A jednak ustalenia dr Anny Gizy-Poleszczuk wynikające z badań opublikowanych w książce z 2003 roku „W poszukiwaniu nowego przymierza – kobiety i mężczyźni we współczesnej Polsce" wciąż pozostają w mocy. Publiczna dyskusja o kwestiach męskich wciąż się u nas na dobre nie rozpoczęła. Wiele mówi się natomiast o równouprawnieniu kobiet, parytetach i ideologii gender. W zasadzie jedyną głośną wypowiedzią dotyczącą sytuacji ojców był po 1989 roku kretyński film Macieja Ślesickiego „Tato", gdzie Bogusław Linda grał skrzywdzonego mężczyznę, który ma żonę psychopatkę i morderczynię oraz teściową heterę, prosto z dowcipu.

A tymczasem trzeba bić na alarm, zanim będzie za późno, bo przecież jeśli jedna strona wciąż zyskuje jakieś przywileje, to musi się to, przynajmniej częściowo, dziać kosztem drugiej. Kobiety rzeczywiście długo nie miały w naszej kulturze pełni praw, ale od dawna już je mają. I przedstawianie ich jako uciskanych i wykluczonych to nieporozumienie. Za to współcześni mężczyźni stali się tak niepewni siebie, że stwierdzenie o kryzysie ojcostwa jest wręcz oczywistością. Ba, w połowie lat 80. XX wieku na Zachodzie pojawiła się wręcz teoria, że żyjemy w cywilizacji bez ojca. Model patriarchatu zawalił się z hukiem w poprzednim stuleciu, a na jego miejscu nie pojawił się żaden inny, który potrafiłby zapewnić rodzinom sprawne funkcjonowanie, a dzieciom odpowiednie wzorce i wychowanie.

Ład, którego już nie ma

Oczywiście patriarchat miał swoje wady i to bardzo poważne, trudno się jednak zgodzić z obrazem wykreowanym przez ruchy feministyczne, które gdzieniegdzie, np. w Polsce, wciąż uparcie chcą go obalać, mimo że dawno legł w gruzach. Był mianowicie ów tradycyjny model nie tylko źródłem patologii, ale i ładu. Tymczasem w feministycznej narracji jest miejsce tylko na czarny obraz patriarchatu. Jako przyczyny opresji kobiet i dzieci, przemocy domowej, alkoholizmu czy wręcz pedofilii. Trochę na podobnej zasadzie jak w mediach głównego nurtu przedstawiany jest wizerunek Kościoła katolickiego. Słyszymy tam wyłącznie o patologiach, które w skali tej instytucji są marginesem marginesu. Zresztą obie te sprawy mają sporo wspólnego. Wszak patriarchalny model rodziny był uważany w cywilizacji chrześcijańskiej za ziemskie odbicie relacji między Bogiem i Kościołem, czyli wszystkimi wierzącymi. Religijny system normatywny konserwował tradycyjne relacje, wśród zasad dekalogu jest przecież szacunek dla rodziców, a nakaz posłuszeństwa przekazywany był z pokolenia na pokolenie. Wszystko to legło w gruzach wraz z rewolucją przemysłową, która odesłała chrześcijaństwo do kruchty i wyeliminowała sacrum z życia codziennego (bunt przeciw ojcu był w dawnych czasach buntem przeciwko religii i porządkowi społecznemu).

Tyle że nic nie wskazuje na to, że likwidacja patriarchatu i tradycyjnego porządku wewnątrz rodziny pomogła społeczeństwom. Wydaje się, że jest wprost odwrotnie. Nie dlatego, jakoby tradycyjna rodzina była idealna, tylko z  powodu nieusuwalnej wewnętrznej sprzeczności modelu, mówiąc w uproszczeniu, partnerskiego, który dziś uchodzi za najlepszy. Z jednej strony kobiety żyją dziś w kulturze, w którą wpisany jest nakaz równouprawnienia płci za wszelką cenę, a zatem we wszelkich dziedzinach podejmują rywalizację z mężczyznami (dotyczy to również obyczajowości erotycznej, przecież jeszcze całkiem niedawno publiczne opowieści w rodzaju „Seksu w wielkim mieście", o polowaniu wyzwolonych pań na licznych partnerów, były niewyobrażalne i nieakceptowane, a dziś nie wywołują żadnych emocji).

W połowie lat 80. XX wieku na Zachodzie pojawiła się teoria, że żyjemy w cywilizacji bez ojca

Z drugiej zaś strony płeć piękna oczekuje od brzydszej rycerskości, wsparcia i opieki, bo ku temu pcha nas natura i tysiące lat historii gatunku. Pogodzenie tych wymagań jest tak trudne, że dożyliśmy czasów, gdy w takiej np. Francji aż 60 procent dzieci przychodzi na świat w związkach pozamałżeńskich. W Polsce ten odsetek wynosi na razie kilkanaście procent (ale w miastach to już prawie 25 proc.), lecz bardzo szybko rośnie. Podobnie jak liczba rozwodów. Jeszcze w roku 1990 rozpadało się co szóste małżeństwo, dziś prawie co trzecie. Żeby było jasne: nie widzę najmniejszego sensu, by płakać po patriarchacie. Należy jednak zdać sobie sprawę z przyczyn i konsekwencji jego upadku.

Nie sposób nie zadawać sobie pytań (odpowiedzi na nie bowiem nie są bynajmniej oczywiste): Co to znaczy być ojcem? Jaka jest funkcja ojcowska? – powiada we wstępie do „Historii ojców i ojcostwa" wybitny francuski historyk i antropolog Jean Delumeau. „Nie możemy uniknąć tych niepokojących pytań, ponieważ odpowiedzi na nie rzutują na naszą przyszłość i dotyczą nas wszystkich, mężczyzn i kobiet, będących w stanie małżeńskim czy wolnym. Czy jest to już śmierć ojca, czy może już »nowy ojciec«? Przyszłość na pewno rozliczy nas z tego, jaką damy odpowiedź". W kilkunastu esejach zamieszczonych w tej książce, opublikowanej w latach 90. XX wieku, znani francuscy naukowcy analizują rolę ojca w kulturze Zachodu od czasów starożytnego Rzymu po dzień dzisiejszy. Ich ustalenia wydają się pozostawać w zgodzie z wyobrażeniami potocznymi: wszystko zmieniła emancypacja. Kiedy kobiety zyskały pełnię praw obywatelskich i masowo wyszły z domów do zakładów pracy, nastąpiła społeczna rewolucja.

Dawniej, jeszcze kilkadziesiąt lat temu, mężowie decydowali o wszystkim. Kobiety były zależne od ich woli i od pieniędzy, które zarabiali, dziś same mogą o sobie decydować, stąd łatwość w podejmowaniu decyzji o rozwodach czy zmianach partnerów. Co więcej, można wręcz powiedzieć, że dziś to kobiety są w sytuacji uprzywilejowanej. Bez względu na to, co jest przyczyną rozstania (nawet jeśli nastąpiło z jej winy, w wyniku na przykład zdrady), to matka może liczyć na przyznanie, przez sfeminizowane sądy rodzinne, opieki nad dziećmi. Tak dzieje się w ponad 90 procentach przypadków. To zasadnicza zmiana w stosunku do czasów patriarchatu, bo w tamtym modelu w podobnej sytuacji to ojciec opiekował się potomstwem, a matka trafiała na społeczny margines. Z kolei reliktem przeszłości jest powszechnie przyjmowany za oczywistość pogląd, że to przede wszystkim kobiety zajmują się wychowywaniem. O ile można to zrozumieć w pierwszych miesiącach życia, kiedy dziecko stale potrzebuje matki, o tyle w okresie późniejszym jest to już dyskusyjne. A gdzie w tym wszystkim są współcześni mężczyźni?

Jakże daleki od konserwatyzmu ideolog nowej lewicy Anthony Giddens celnie zauważył w swoich „Przemianach intymności", że „kobiety zbuntowały się przeciwko roli gospodyni domowej i ograniczeniom samorozwoju, na jakie ta rola je skazywała", mężczyźni natomiast „wciąż są więźniami roli żywiciela rodziny". Giddens generalnie zgadza się z amerykańskim psychologiem Herbem Goldbergiem, który uważa, że współczesny mężczyzna ma z grubsza trzy wyjścia i żadne nie jest dobre. 1) Będzie postępował zgodnie z tradycją i w związku z tym zostanie uznany za szowinistę czy seksistę (oraz zapewne potępiony). 2) Spróbuje sprostać wymaganiom obu modeli męskości – patriarchalnego i partnerskiego, czyli być jednocześnie zdecydowanym przywódcą i wyrozumiałym partnerem, co oznacza narzucenie sobie zobowiązań trudnych do pogodzenia i niemożliwych do wykonania. 3) Będzie się zachowywać według pożądanego dziś wzorca, w sposób czuły i empatyczny, w związku z czym stanie się mało atrakcyjny dla kobiet i nieco śmieszny.

Choć Goldberg ma rację, bynajmniej nie znaczy to, że nie ma wyjątków i wszyscy mężczyźni gubią się w swoich rolach. Są przecież tacy, którzy dobrze sobie radzą. Mimo wszystko należałoby dodać, mimo że nie sprzyjają temu obowiązujące dziś wzorce. Ale wielu wybiera różne strategie ucieczkowe.

Emancypacja po rewolucji

Efektem rewolucji przemysłowej, która spowodowała wzrost zamożności społeczeństw Zachodu, była nie tylko emancypacja kobiet (związana z tym, że poszły do pracy), ale też pojawienie się grupy, o której istnieniu wcześniej nie słyszano: młodzieży. Obowiązek szkolny to generalnie wynalazek sprzed raptem stu lat. A masowy dostęp do wykształcenia średniego czy wyższego to kwestia czasów po II wojnie światowej. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie istniała taka grupa społeczna jak młodzież, czyli ani dzieci, ani dorośli. Ci, którzy się uczą. Dawniej dziecko osiągało dojrzałość płciową i stawało się dorosłym. Później w wieku kilkunastu lat wychodziło za mąż czy żeniło się. I dlatego dwudziestolatek w roli ojca gromadki dzieci to była wręcz norma.

Dziś uważane jest to za anomalię, a młodość w zasadzie trwa gdzieś do czterdziestki. I nikogo nie dziwi już 40-latek, który mieszka z rodzicami i jest samotny. Ludzie żyją coraz dłużej i w coraz lepszym zdrowiu, więc taki wiek nie jest uważany za zbyt późny, by zakładać rodzinę.

A często się zdarza, że mężczyźni wcześniej nie są do tego gotowi. Zyskało to nawet nazwę syndromu Piotrusia Pana, od słynnej książki Jamesa Barriego, której bohater nie chciał dorosnąć. Psycholog Dan Kiley, który ów syndrom opisał, charakteryzuje go jako ucieczkę od odpowiedzialności, unikanie zobowiązań, brak umiejętności tworzenia trwałych więzi i całkowite skupienie na własnych potrzebach. Czyli wszystko to, co jest zaprzeczeniem tradycyjnych cnót ojcowskich. Przy tym, choć trudno to dokładnie zbadać, mówimy jednak o skali masowej. Można to stwierdzić choćby po tym, że wiek zawierania małżeństw stale się podwyższa (w roku 2010 w Polsce średni wiek mężczyzn wynosił aż 28 lat, a jeszcze na początku lat 90. było to 25 lat), coraz więcej jest rozwodów i związków nieformalnych, które szybko się rozpadają. Na marginesie należy dodać, że zdaniem seksuologów, np. prof. Zbigniewa Lwa-Starowicza, owa masowość syndromu Piotrusia Pana odpowiada w dużej mierze za wzrost przypadków pedofilii. Mężczyźni są coraz mniej dojrzali, boją się samodzielnych kobiet i wybierają dziewczynki, dla których mogą być autorytetami.

Zniewieściałość

Inną strategią ucieczkową jest ta, którą kojarzymy z pojęciem metroseksualności. Nawet jeśli wyszło ono już trochę z użycia, to zespół cech, który się za nim kryje, wciąż ma się dobrze. Chodzi o wielkomiejskiego mężczyznę, który dba o siebie niczym kobieta. Skupiony na własnej powierzchowności, podążający za modą, nie bardzo nadaje się na ojca. Jest antytezą macho, nie ma ambicji samca alfa, żywiciela i przywódcy rodziny. Zupełnie wystarcza mu przyjemne życie i dbanie o własny wygląd. Warto zwrócić uwagę, że ta postawa wiąże się z naruszeniem pozycji heteroseksualizmu w naszej kulturze. Otóż promuje dziś ona cechy kiedyś kojarzone z homoseksualizmem, takie jak wrażliwość, delikatność czy dbałość o wygląd. Natomiast heteroseksualizm łączy z seksizmem i poddaje krytyce.

Efektem tych wszystkich przemian jest podkopanie pozycji tradycyjnej rodziny. I to jest najgroźniejsza dla społeczeństw strategia ucieczkowa współczesnych mężczyzn. Zaczyna się od zrównania w prawach i w obyczaju związków partnerskich z małżeństwami. Dziś nikt już nie potępia konkubinatów, a w wielu krajach mają one te same przywileje co małżeństwa. To błąd ze strony władz państwowych, reagujących w ten właśnie sposób na przemiany społeczne (choć z powodów politycznych można to zrozumieć, skoro w takiej np. Skandynawii aż 75 proc. ludzi żyje ze sobą bez ślubu). Problem w tym, że jest to rodzaj związków, które można bez najmniejszego zachodu rozwiązać, a przy tym stawia się w ten sposób swoją osobistą wolność nad odpowiedzialnością za innych ludzi. A to z pewnością nie jest dla społeczeństwa korzystne. Tradycyjna rodzina to myślenie o odległej przyszłość oraz uciążliwe obowiązki, które bierze się na siebie na wiele dziesięcioleci, konkubinat zakłada tymczasowość.

Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, całe to gadanie o tym, że ślub to tylko papierek, to mydlenie oczu. Wszystkie te wyzwolone kobiety właśnie dlatego marzą o białym welonie (co widzimy choćby w kinie hollywoodzkim, gdzie jest to wręcz motyw obsesyjny), że jest to deklaracja na całe życie. Ale kultura współczesna sprzyja temu, by podobnych deklaracji unikać. Skoro mężczyźni wciąż słyszą, że związki partnerskie są równie dobre jak małżeństwa. Że małżeństwa mogą zawierać również osoby tej samej płci i że to też jest rodzina. Tak jak związki patchworkowe (gdzie zgodnie, w jednym stadle, żyją byli małżonkowie i ich dzieci z różnych związków) czy poliamoryczne (wielu partnerów). Że jest wiele dopuszczalnych modeli wspólnego życia, że w porządku jest zarówno bycie singlem, jak i DINK-sem (double incom no kids, czyli podwójny dochód bez dzieci) – wszystko to sprawia, że mają wiele dobrych pretekstów, by unikać odpowiedzialności, a bez odpowiedzialności nie ma prawdziwej rodziny i prawdziwego ojcostwa.

Żelazny Jan

Oczywiście nie bez znaczenia jest też w tym kontekście fakt, że kobiety weszły na drabinie społecznej równie wysoko jak mężczyźni, mają coraz mocniejszą pozycję zawodową i są coraz bardziej samodzielne. Pod każdym względem i to do tego stopnia, że odebrały mężczyznom coś, co wydawało się niemożliwe do odebrania: niezastępowalność w procesie zapłodnienia. Otóż w związku z coraz łatwiejszą dostępnością metody in vitro w zasadzie wystarczy już anonimowe nasienie (w wielu krajach, choć nie w Polsce, stworzono nawet do tego odpowiednie ramy prawne). Zresztą warto dodać, że rozluźnienie obyczajów skutkuje również tym, że badania przeprowadzone kilka lat temu we Francji dowiodły, iż nawet 15 proc. przychodzących na świat dzieci ma innych biologicznych ojców niż mężowie ich matek. U nas, według szacunków, ten odsetek jest dwukrotnie niższy.

Czy może w tej sytuacji dziwić, że w krajach Zachodu pojawił się nawet ruch obrony praw mężczyzn i ojców? Amerykański poeta Robert Bly, piszący dość hermetyczne i wyrafinowane wiersze, chyba w najśmielszych snach nie mógł sobie wyobrazić, że odniesie kiedykolwiek taki sukces komercyjny, jaki dał mu „Żelazny Jan", który na liście bestsellerów „New York Timesa" utrzymała się ponad 60 tygodni. Książka jest, nawiązującym do psychologii Junga, esejem o współczesnej męskości. Jej tytuł nawiązuje do baśni braci Grimm o żelaznym Janie zatopionym w jeziorze, który porywa królewicza, by uczynić go królem. To właśnie ten ukryty głęboko archetyp powinni odkryć ci, którzy chcą stać się prawdziwymi mężczyznami – twierdzi Bly. A jego książka wieku miała tak szerokie oddziaływanie, że stała się manifestem Ruchu Mężczyzn (sam poeta był jedną z jego twarzy).

Zresztą i u nas tematyka walki o prawa ojcowskie miała w mediach swoje pięć minut kilkanaście lat temu, a najbardziej rozpoznawalną postacią był tu aktor Cezary Pazura, który publicznie opowiadał o walce o swoje dzieci. Zresztą nacisk przyniósł pewne efekty i w sądach opieka nad potomstwem nie jest już tak mechanicznie przyznawana matkom jak kiedyś. A najrozmaitsze ojcowskie stowarzyszenia działają do dziś.

Jak jest, sami widzimy. Pytanie, co będzie dalej. Owszem, określenie „głowa rodziny" dziś już nie brzmi dumnie, bo żyjemy w czasach kryzysu autorytetów, w tym autorytetu ojcowskiego, ale biadolenie nic tu nie pomoże. Do tego nie jest wcale powiedziane, że wszystkie procesy są nieodwracalne. Tym bardziej że, jak dowodzi w swoich pracach Bryce Traister, obecny kryzys męskości i ojcostwa, wywołany przez drugą falę feminizmu lat 80. XX wieku, jest czwartym już w ciągu ostatniego stulecia. A są i tacy badacze, którzy uważają, że pierwszy raz do podobnego załamania doszło w XVII i XVIII wieku w Anglii, a potem we Francji. I było to związane z gwałtownymi przemianami społecznymi, dzięki którym kobiety zyskiwały dużo swobody. Potem wszystko wracało jednak do normy. A norma, czyli rodzina z odpowiedzialnym ojcem, jest niezbędna, by społeczeństwa funkcjonowały sprawnie.

To, czego się domyślamy, udowodnili w swoich badaniach naukowcy z Uniwersytetu w Connecticut, analizując aż 10 tysięcy przypadków. Otóż osoby, którym w dzieciństwie brakowało opieki ojca, częściej czują się niepewnie, są niespokojne, a nawet wrogie wobec innych. Trudniej im ułożyć sobie życie z partnerem. Krótko mówiąc, społeczeństwo obarczone kryzysem ojcostwa musi się degenerować. Ale kryzys ten można przecież próbować przezwyciężyć, np. lansując model  bliski tradycyjnemu, tyle że dostosowany do dzisiejszych czasów. Ci, którzy z nim walczą, musieliby jednak zrozumieć, że straszny konserwatyzm i podejrzana tradycja tworzą kulturę, która daje oparcie wszystkim: i ojcom, i dzieciom, i matkom.

Czy ktoś słyszał o tym, że niespełna dwa tygodnie temu odbył się w Warszawie pierwszy Kongres Ojców, organizowany zresztą pod auspicjami rządowymi? Co innego gdyby to był Kongres Kobiet. Ta impreza zawsze może liczyć na zainteresowanie mediów i obecność najważniejszych osób w państwie, z prezydentem na czele. W przypadku spotkania poświęconego roli mężczyzn we współczesnej rodzinie nie pomógł nawet udział ministra pracy Władysława Kosiniaka-Kamysza. Pierwszym zlotem ojców nie zainteresował się pies z kulawą nogą.

I nie jest to przypadek, bo jeśli chodzi o wychowywanie dzieci w kulturze Zachodu, to współcześni mężczyźni przegrali już niemal wszystko. W zasadzie bez walki oddali pole kobietom. Leksykalnym symbolem tego zjawiska może być fakt, że wbrew logice i językowej poprawności udało się w Polsce wylansować językowego potworka pt. urlop tacierzyński. Nieistniejące słowo, przymiotnik macierzyński odbity w krzywym zwierciadle, używane jest dziś powszechnie (z czego zapewne zadowoleni są dziennikarze „Gazety Wyborczej", którzy je wymyślili), tak jakby nie było słowa ojcowski.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Derby Mankinka - tragiczne losy piłkarza Lecha Poznań z Zambii. Zginął w katastrofie
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?