Tej obietnicy, tej wiary. Ja nie jestem w stanie uwierzyć. Przynajmniej na razie, bo za pięć czy piętnaście lat albo chwilę przed śmiercią to się zmieni. A życie ze śmiercią w tle, bez wiary jest jednak ciężkim absurdem. Wspaniałym, cudownym, olśniewającym, ale jednak absurdem". Gdzieś w środku swojej najnowszej książki „Między wariatami", w jednym z licznych składających się nań tekstów z kolei wyznaje: „(...) życie jest piękne i że chodzi o miłość, przyjaźń, lojalność, uczciwość i dobre chwile. I parę jeszcze rzeczy, ale wszystkie ze znakiem plus. To mi kładli do głowy mama Beata i tata Stefan".
W książce Mellera znajdziemy reportaże z Afryki, którą dziennikarz z zapałem eksplorował, spędzając na Czarnym Lądzie niemal dwa lata. Mamy historię z pogrążonej w wojnie domowej Jugosławii oraz jeden z pierwszych tekstów Mellera z Górskiego Karabachu, od pobytu w którym właściwie zaczęła się dla niego przygoda z podróżowaniem i pisaniem do gazet. Może dlatego, że dużo wtedy ryzykował i leżąc w ostrzeliwanym przez Azerów rowie, na własnej skórze poczuł, ile warte jest życie i że może dobrze byłoby o nim nadal pisać? Ale są też teksty o Polsce, zawsze widzianej z perspektywy pędzącego na złamanie karku i kochającego życie świra, oraz niemała liczba felietonów, w większości dowcipnych i dobrze spuentowanych. To wszystko jest dla mnie czytelnym sygnałem, że autor nie może być kojarzony wyłącznie z kolorowymi rozkładówkami, na których panie pokazują, co mają pod spódnicą, tudzież z telewizyjnym badziewiarzem, co drugą sobotę od rana kontemplującym urodę łydek Magdy Mołek. Marcin Meller to jednak ktoś inny, a udowadnia to właśnie ta książka.
Mnie jednak wśród tekstów publikowanych tu i ówdzie najbardziej zainteresowały te drukowane po raz pierwszy. Wśród nich bardzo dobry, autobiograficzny, choć idiotycznie zatytułowany „Jak nie zostałem oceanografem". Czujemy w nim klimat warszawskiego opozycyjnego domu, w którym mały chłopak dowiaduje się o masakrze robotników w 1970 r. i o praskiej wiośnie. Chce zostać Dubczekiem. A potem warszawskie liceum Reja, gdzie pod okiem profesor Julii Tazbirowej dotarło do niego, że będzie studiował historię jak jego matka i ojciec. Ulotki, szkolna gazetka ścienna, lektura Konwickiego i Kundery, potem NZS na uniwerku, kolportaż bibuły, wreszcie wybuch wolności w 1989 r. Czy od tego wszystkiego można zwariować? Można, ale równie dobrze można o tym pisać w felietonach i reportażach, podzielić się doświadczeniem, zwłaszcza gdy – jak Marcin Meller – widziało się już tak wiele. I jeśli dzisiaj zazdrości mi wiary w życie pozagrobowe, ja zazdroszczę mu wiary w to życie, które właśnie się toczy.
Marcin Meller, „Między wariatami. Opowieści terenowo-?-przygodowe", Wielka Litera, Warszawa 2013