Walka z mieszczańskim społeczeństwem i jego opresyjnymi zasadami trwa. Przynajmniej na froncie seksualnym. Przykład najnowszy to poliamoria, o której okładkowe teksty zamieszczają ostatnio tygodniki i magazyny dzienników. Ba, dyskutuje się o niej nawet w telewizji śniadaniowej. A jeśli ktoś potrzebuje podbudowy teoretycznej, to ma do dyspozycji całkiem pokaźną biblioteczkę najrozmaitszych dzieł (również w polskich przekładach). Część z nich aspiruje wręcz do naukowości.
Rozpustnicy ?naszych czasów
A czym jest poliamoria? Może sięgnijmy do Wikipedii, podstawowego dziś źródła wiedzy dla tych, którzy książek nie czytają, czyli większości Polaków: „to praktyka, chęć lub akceptacja zaangażowania w związek miłosny z więcej niż jedną osobą w tym samym czasie, za zgodą i wiedzą wszystkich tworzących dany związek osób. (...) Nacisk kładziony na etykę, szczerość i przejrzystość związku jest powszechnie uważany za kluczowy aspekt definicji poliamorii. (...) Poliamoria jest poglądem zakorzenionym w takich koncepcjach jak równość płci, samostanowienie, wolny wybór dla wszystkich zainteresowanych, wzajemne zaufanie, równość i szacunek pomiędzy partnerami, uznawanie miłości jako wartości samej w sobie, koncepcji kompersji/współradości i innych głównie świeckich ideałach. Na lipiec 2009, liczbę poliamorycznych związków w Stanach Zjednoczonych ocenia się na ponad 500 tysięcy".
Kto wie, czy ta liczba nie jest zaniżona. Bo przecież przy takiej definicji okazuje się, że wszyscy znamy jakichś poliamorystów, tylko nie mieliśmy pojęcia, że nimi są. Bo takich ludzi zwykło się w naszej kulturze nazywać cudzołożnikami, rozpustnikami, niewiernymi, osobami dopuszczającymi się zdrady, w wersji męskiej Casanovami czy też donżuanami, a kobiecej puszczalskimi. Choć jest też całkiem pokaźna liczba popularnych określeń, których zacytować nie można, jako że uchodzą za wulgarne. Jedyna różnica między zwykłym cudzołożnikiem a poliamorystą polega na tym, że ten drugi działa całkiem otwarcie, a ten pierwszy nie zawsze.
Wróćmy jeszcze na chwilę do definicji z Wikipedii, którą, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, pisał jakiś poliamorysta. Jak każda manipulacja także ta zaczyna się na poziomie języka. Czym bowiem różni się owa poliamoria od zwykłej niewierności, życia w trójkącie seksualnym czy innym kwadracie? Ano tym, że opiera się na „etyce, szczerości i przejrzystości związku", czyli, zdzierając z tej językowej tandety pozłotko, chodzi o to, że osoba zdradzana (stały partner) wie o wszystkim, godzi się na to czy nawet w tym uczestniczy. Dlatego jest to „pogląd zakorzeniony w takich koncepcjach jak równość płci", czyli mężczyzna może zdradzać kobietę i na odwrót.
Istnieje tu „wzajemne zaufanie, równość i szacunek między partnerami", bo każdy może zdradzać każdego i nikt się tym nie przejmuje. Nie sposób się tu jednak dopatrzyć tego, co w naszej kulturze za miłość się uważa: gotowości poświęcenia dla innego człowieka, troski, empatii, chęci czynienia innych szczęśliwymi. Tak się bowiem składa, że psychologowie dawno już dowiedli, że angażujemy się w pełni tylko w związek z jedną osobą. Dlatego w tego typu poliamorycznych relacjach zawsze ktoś jest krzywdzony, co potwierdzają także zwierzenia samych zainteresowanych, np. w reportażu w „Gazecie Wyborczej". A prawdziwa miłość polega również na tym, że nie chcemy, by człowiek, którego darzymy uczuciem, był narażony na cierpienie.