Niepodległość trójkątów seksualnych

Kolejne dewiacje mogą znaleźć wpływowych sojuszników, jeśli tylko będą odpowiednio umotywowane ideologicznie.

Publikacja: 22.03.2014 00:02

Walka z mieszczańskim społeczeństwem i jego opresyjnymi zasadami trwa. Przynajmniej na froncie seksualnym. Przykład najnowszy to poliamoria, o której okładkowe teksty zamieszczają ostatnio tygodniki i magazyny dzienników. Ba, dyskutuje się o niej nawet w telewizji śniadaniowej. A jeśli ktoś potrzebuje podbudowy teoretycznej, to ma do dyspozycji całkiem pokaźną biblioteczkę najrozmaitszych dzieł (również w polskich przekładach). Część z nich aspiruje wręcz do naukowości.

Rozpustnicy ?naszych czasów

A czym jest poliamoria? Może sięgnijmy do Wikipedii, podstawowego dziś źródła wiedzy dla tych, którzy książek nie czytają, czyli większości Polaków: „to praktyka, chęć lub akceptacja zaangażowania w związek miłosny z więcej niż jedną osobą w tym samym czasie, za zgodą i wiedzą wszystkich tworzących dany związek osób. (...) Nacisk kładziony na etykę, szczerość i przejrzystość związku jest powszechnie uważany za kluczowy aspekt definicji poliamorii. (...) Poliamoria jest poglądem zakorzenionym w takich koncepcjach jak równość płci, samostanowienie, wolny wybór dla wszystkich zainteresowanych, wzajemne zaufanie, równość i szacunek pomiędzy partnerami, uznawanie miłości jako wartości samej w sobie, koncepcji kompersji/współradości i innych głównie świeckich ideałach. Na lipiec 2009, liczbę poliamorycznych związków w Stanach Zjednoczonych ocenia się na ponad 500 tysięcy".

Kto wie, czy ta liczba nie jest zaniżona. Bo przecież przy takiej definicji okazuje się, że wszyscy znamy jakichś poliamorystów, tylko nie mieliśmy pojęcia, że nimi są. Bo takich ludzi zwykło się w naszej kulturze nazywać cudzołożnikami, rozpustnikami, niewiernymi, osobami dopuszczającymi się zdrady, w wersji męskiej Casanovami czy też donżuanami, a kobiecej puszczalskimi. Choć jest też całkiem pokaźna liczba popularnych określeń, których zacytować nie można, jako że uchodzą za wulgarne. Jedyna różnica między zwykłym cudzołożnikiem a poliamorystą polega na tym, że ten drugi działa całkiem otwarcie, a ten pierwszy nie zawsze.

Wróćmy jeszcze na chwilę do definicji z Wikipedii, którą, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, pisał jakiś poliamorysta. Jak każda manipulacja także ta zaczyna się na poziomie języka. Czym bowiem różni się owa poliamoria od zwykłej niewierności, życia w trójkącie seksualnym czy innym kwadracie? Ano tym, że opiera się na „etyce, szczerości i przejrzystości związku", czyli, zdzierając z tej językowej tandety pozłotko, chodzi o to, że osoba zdradzana (stały partner) wie o wszystkim, godzi się na to czy nawet w tym uczestniczy. Dlatego jest to „pogląd zakorzeniony w takich koncepcjach jak równość płci", czyli mężczyzna może zdradzać kobietę i na odwrót.

Istnieje tu „wzajemne zaufanie, równość i szacunek między partnerami", bo każdy może zdradzać każdego i nikt się tym nie przejmuje. Nie sposób się tu jednak dopatrzyć tego, co w naszej kulturze za miłość się uważa: gotowości poświęcenia dla innego człowieka, troski, empatii, chęci czynienia innych szczęśliwymi. Tak się bowiem składa, że psychologowie dawno już dowiedli, że angażujemy się w pełni tylko w związek z jedną osobą. Dlatego w tego typu poliamorycznych relacjach zawsze ktoś jest krzywdzony, co potwierdzają także zwierzenia samych zainteresowanych, np. w reportażu w „Gazecie Wyborczej". A prawdziwa miłość polega również na tym, że nie chcemy, by człowiek, którego darzymy uczuciem, był narażony na cierpienie.

Oczywiście, każdy ma w takiej kwestii wolny wybór, jeśli ktoś jest zakorzeniony w „świeckich ideałach", które biorą początek w czasach bolszewickiej „apostołki wolnej miłości" (określenie Normana Daviesa) Aleksandry Kołłontaj, to już jego problem. Ta nieco już zapomniana działaczka komunistyczna, która była bodaj pierwszą w historii kobietą-ministrem (sowieckim komisarzem ludowym do spraw społecznych), postawiła sobie za cel walkę z burżuazyjnymi przesądami w dziedzinie etyki seksualnej. Chciała zdemontować tradycyjne małżeństwo i rodzinę, a w zamian proponowała niezobowiązujące związki wszystkich ze wszystkimi. Jej plany w zakresie inżynierii społecznej nie znalazły jednak uznania w oczach Stalina, który po dojściu do władzy natychmiast odsunął ją na boczny tor. Uważał mianowicie, że to najlepsza droga do całkowitej destrukcji społeczeństwa, zwłaszcza w kraju tak zniszczonym przez wojnę jak Rosja sowiecka w latach 20.

Od tamtej pory postulat „wolnej miłości" dla wszystkich wraca co jakiś czas, najmocniej pod koniec lat 60. na fali hipisowskiej kontrkultury. Tak się jednak składa, że nigdy nie został wprowadzony w życie jako doktryna prawna wspierana przez jakiekolwiek państwo. Ciekawe dlaczego. Może właśnie z tego powodu, że zniszczyłby ład społeczny? Podkopałby normy moralne i spowodował niewyobrażalny chaos? Owszem, rewolucja seksualna, która dokonała się w drugiej połowie XX wieku, i tak ma destrukcyjne skutki dla społeczeństw, bo uderza w tradycyjną rodzinę i, dając kobiecie wolność wyboru partnerów, działa w istocie na jej niekorzyść. Uwalnia mężczyzn od odpowiedzialności za akt płciowy, który w żaden sposób nie wiąże się dziś w społecznościach zsekularyzowanych z małżeństwem.

Efektem tego jest np. fakt, że w takiej choćby Francji 60 proc. dzieci przychodzi na świat w związkach pozamałżeńskich. Mamy zatem ustawiczny brak stabilności, związany z brakiem prawnego fundamentu takich relacji; tak zwane singielki (dawniej stare panny), którym po trzydziestce coraz szybciej tyka zegar biologiczny, i mężczyzn, którzy uciekają od odpowiedzialności za swoje potomstwo i jego matkę. Rozmyślnie nie używam słowa „rodzina", bo nie jestem pewien, czy można tu o niej mówić, skoro w każdej chwili można te więzy zerwać. Wyobraźmy sobie zatem, że do tego, co się dziś dzieje, dochodzą jeszcze przyzwolenie społeczne i ustawowe gwarancje dla poliamorii. Co to powoduje? Dalszą degenerację społeczeństw i niezawinione cierpienia milionów dzieci. O ile dorośli mogą sami o sobie decydować i życiowe błędy robią na własny rachunek, o tyle w przypadku dzieci już tak nie jest.

O tym jednak wikipedyści poliamoryści milczą, podobnie jak autorzy głośnych książek, których wydanie wywołało w Polsce ten temat, czy okładkowego tekstu w „Newsweeku". Choć już wywiad „Gazety Wyborczej" z psychologiem społecznym prof. Wiesławem Łukaszewskim nosił znamienny tytuł „Poliamoria to bzdura". A w jego puencie czytamy, że „jeśli ktoś powie, że ma intymne relacje miłosne z kilkoma osobami, to uznany będzie za osobę niezbyt moralną. Jeśli powie, że jest prorokiem wyższej formy miłości, to staje się piewcą nowej (lepszej?) moralności". Zresztą tak skomentuje dyskusję każdy przytomny człowiek, który może dodać jeszcze, że kiedyś podobne zachowania były powodem do wstydu, a dziś są tacy, którzy chcą się nimi chwalić.

Niestety, na świecie nie brak idiotów i ludzi zaślepionych ideologią (bo poliamoria uderza w mieszczańskie społeczeństwo skrępowane nakazami religii chrześcijańskiej), a w mediach jest ich może nawet więcej niż gdzie indziej. I o to właśnie idzie. Żeby podobne brednie wciskać dziennikarzom, a za ich pośrednictwem milionom ludzi. A nuż się nabiorą. Może nie uzyskamy na razie dla związków poliamorycznych takich przywilejów, jakie mają małżeństwa, ale mamy szansę uzyskać społeczną akceptację, a potem zaczniemy przedstawiać się jako znacząca mniejszość i domagać pełni praw. Skoro homoseksualistom się udało, to dlaczego nie spróbować?

Ano właśnie. Rzecz w tym, że w dziedzinie etyki seksualnej zmiany postępują nadzwyczaj szybko. Nikt nie nazwie obecnie geja zboczeńcem, nawet jeśli tak myśli. Będzie się bał przypięcia łatki homofoba, która w dobie poprawności politycznej może zniszczyć karierę. A przecież do roku 1973 homoseksualizm był na oficjalnej liście chorób Światowej Organizacji Zdrowia. Zmieniło się to dzięki fali kontrkultury końca lat 60. Dziś nikt w naszym kręgu cywilizacyjnym tak go nie traktuje, uznając, że są tu spełnione podręcznikowe warunki normalnej relacji seksualnej: dojrzałość partnerów, obustronna akceptacja, nieszkodzenie sobie i innym. Z poliamorią, przyjmijmy, że coś takiego istnieje, jest inaczej. Bo co do tego, że się nie szkodzi sobie i innym, zgłaszane są poważne wątpliwości.

Nielegalny seks oralny

Nie można powiedzieć, że rewolucja seksualna lat 60. ma wyłącznie skutki negatywne. To, że gejów oraz lesbijek nie wsadza się do więzień za ich orientację i nie skazuje na przymusowe leczenie, jest z pewnością pozytywem. Zresztą do lat 70. ograniczeń prawnych w zakresie etyki seksualnej było znacznie więcej. Niektóre dziś mogłyby uchodzić za komiczne, choć ludziom, którzy zetknęli się z nimi w praktyce, zapewne nie było do śmiechu. Na przykład seks oralny jeszcze 40 lat temu uznawano za dewiację i wystarczającą podstawę do rozwodu. Żeby było zabawniej, w trzech stanach USA wciąż jest on karalny, co jest skamieliną zostawioną po czasach purytanów.

Nie przypadkiem krążę wciąż wokół czasów kontrkultury, której symbolem były hipisowskie lato miłości w Ameryce i paryski maj 1968. O negatywnych skutkach społecznych wspomniałem już wyżej, ale mogło być przecież znacznie, znacznie gorzej. Młodzi ludzie, nieświadomi zapewne, że przyświecają im ideały podobne do bolszewickich, uparcie propagowali wtedy wolną miłość jako sposób na walkę z opresyjnym społeczeństwem. Generalnie byli za zniesieniem wszelkich ograniczeń w tej dziedzinie.

A to jest już bardzo niebezpieczne. Dowodem dzieje wyrosłej ze studenckiego ruchu protestu końca lat 60. niemieckiej partii Zielonych. Ci spośród czytelników, którzy interesują się polityką, zapewne wiedzą, że zaraz padnie nazwisko Daniela Cohn-Bendita, jednego ze studenckich przywódców w roku 1968, dziś posła Parlamentu Europejskiego.

Ale gdyby chodziło tylko o niego, można by uznać sprawę za marginalną, tymczasem rzecz jest poważna. Kiedy niemieckie media parę lat temu przypomniały jego wypowiedzi, które dziś uznano by za poparcie dla pedofilii, a być może nawet przestępstwo, mało kto przypuszczał, że właśnie wyciągnięto niemieckim Zielonym trupa z szafy.

Co powiedział Cohn-Bendit? „Gdy mała, pięcioletnia dziewczynka zaczyna cię rozbierać, to jest to fantastyczne. To gra czysto erotyczna" – oświadczył w wywiadzie we francuskim talk-show w 1982 roku. Dziś te słowa szokują, a jeszcze bardziej szokujące jest, że wtedy nie wywołały literalnie żadnej reakcji. Podobnie jak zwierzenia europosła Zielonych (dziś reprezentującego Francję, a wcześniej Niemcy) z książki „Wielki Bazar" z 1975 r., gdzie opisywał swoją pracę w alternatywnym przedszkolu. Jak twierdzi, dzieci rozpinały mu tam rozporek, aby go połaskotać, a on nie pozostawał im dłużny.

Po latach polityk twierdzi, że to miały być tylko prowokacje. Ale nawet jeśli tak było, Cohn-Bendit nie był w swoim środowisku, które dziś można by nazwać lewackim, osamotniony. Otóż za zgodą kierownictwa Zielonych przeszłość partii pod tym kątem prześwietliło dwóch niezależnych politologów, a wyniki ich badań (opublikowanych we „Frankfurter Allgemeine Zeitung") były zatrważające.

Okazało się, że pod koniec lat 70. i 80. kwestia dopuszczalności pedofilii była nie tylko swobodnie dyskutowana w tym środowisku, ale stała się wręcz oficjalnym postulatem. Przyznał to jeden z liderów Zielonych, Juergen Trittin, który odpowiadał za program Alternatywnej Listy Zielonych Inicjatyw (AGIL). Powiedział, że ugrupowanie było na przełomie lat 70. i 80. pod wpływem pedofilskiego lobby (m.in. Akcji Homoseksualnej Getynga) oraz przyjęło jego postulaty, co dziś uważa za wielki błąd. Dopiero w 1985 r. z ust jednego z działaczy padły słowa potępienia dla pedofilii, wcześniej – jak mówi jedna z założycielek Zielonych Eva Quistorp – ambicją tego środowiska było pokazać, że „w pełni popierają hasła rewolucji seksualnej".

Ekolodzy kontra zoofile

Warto dodać, że jeszcze w 1988 r. wypowiedź jednego z czołowych dziś polityków partii, znanego działacza homoseksualnego Volkera Becka, postulująca depenalizację pedofilii, nie wywołała żadnej reakcji. Dziś twierdzi on, że jego słowa zostały przekręcone przez autora książki „Der paedosexuelle Komplex" (co nie jest wykluczone, bo opublikował on też wywiad, którego nie przeprowadził), ale najistotniejsze jest co innego. Polityk wtedy bynajmniej nie protestował, bo nikogo jego słowa nie zaszokowały.

Trudno się zresztą temu dziwić, skoro w 1977 r. z ludźmi oskarżonymi o molestowanie nieletnich solidaryzowali się uważani za guru zachodnioeuropejskiej lewicy Jean-Paul Sartre, Simone de Beauvoir czy Louis Aragon, a także młodsi o pokolenie intelektualiści André Glucksmann, Jack Lang czy późniejszy minister w rządzie Nicolasa Sarkozy'ego Bernard Kouchner. Zresztą reprezentujący to środowisko dziennik „Libération" w tym samym okresie publikował rozważania na temat tego, czy pedofilię powinno się karać. Taka była zatem atmosfera owych czasów, kiedy to wszystko miało być w seksie dozwolone. We Francji za depenalizacją seksu z nieletnimi opowiadały się także niektóre wpływowe feministki.

W Niemczech, gdy media zaczęły grzebać w przeszłości, okazało się, że pochwałę pedofilii w latach 80. głosiła np. posłanka liberalnej FDP Dagmar Döring, dziś matka trojga dzieci, która odeszła z tego powodu z polityki. Przy okazji wyszło na jaw, że postulat legalizacji seksu z nieletnimi popierała grupa młodych działaczy tej partii, że takie głosy pojawiały się również w młodzieżówce SPD, a prowadząca poradnie rodzinne organizacja Pro Familia nie protestowała przeciwko temu zbyt energicznie. Przychylnie omawiano na łamach jej periodyku książkę „Die Lust am Kind" Rudigera Lautmanna, zwolennika teorii, że prawdziwy pedofil nie robi dziecku krzywdy.

Warto też dodać, że w tym samym czasie równie niebezpieczne tendencje pojawiły się na lewym skrzydle brytyjskiej Partii Pracy i w wyzwolonej Holandii. W tym ostatnim kraju dopiero niedawno zlikwidowano stowarzyszenie Martijn, od 1982 r. działające zupełnie legalnie na rzecz legalizacji stosunków seksualnych między dorosłymi i dziećmi. Okazało się, że wszyscy członkowie jego kierownictwa (którzy przez moment stworzyli nawet partię polityczną na bazie swoich postulatów) byli pedofilami. Z kolei angielski tabloid „Daily Mail" wytropił, że w latach 70. troje prominentnych polityków laburzystowskich wywodzących się z Ruchu 68, m.in. była minister zdrowia Patricia Hewitt, popierało postulaty organizacji pedofili Paedophile Information Exchange.

Co to ma wspólnego z poliamorią – ktoś zapyta. Wbrew pozorom całkiem sporo. Owszem, dziś nikt przy zdrowych zmysłach nie podnosi publicznie postulatu legalizacji pedofilii, ale po pierwsze, nie sposób stwierdzić, ile dzieci zostało skrzywdzonych właśnie dlatego, że w pewnych środowiskach panowała atmosfera przyzwolenia dla seksu z nieletnimi (są dowody, że takie rzeczy działy się w komunach, gdzie mieszkali niemieccy Zieloni). A po drugie, widać na tym przykładzie, że nawet dewiacja może znaleźć wpływowych sojuszników, jeśli tylko będzie odpowiednio umotywowana ideologicznie. Wystarczy, że ktoś, jak zwolennicy legalizacji stosunków z dziećmi, uważa się za awangardę postępu, a może dzięki temu zdobyć sporo przyczółków. Choć oczywiście dziś o „dobrej pedofilii" można przeczytać tylko w sieci na stronach zboczeńców ściganych przez prawo, takich jak osławiony polski „Misiaczek", wytropiony przez dziennikarzy.

Na razie poliamoria nie ma więc wielu oficjalnych zwolenników, ale kto wie, co się stanie w przyszłości. Dziś za niepodległością trójkątów seksualnych opowiadają się głównie sami zainteresowani, choć niedawno ukazał się wspierający postulaty poliamorystów artykuł działacza radykalnej lewicy Piotra Szumlewicza (z pisma „Bez Dogmatu"), który podobno szykuje książkę na ten temat. Czy znajdzie sojuszników? Patrząc na działania takiego np. Janusza Palikota, wcale bym się nie zdziwił.

A przecież w kolejce czekają kolejne mniejszości seksualne, np. swingersi. To tacy poliamoryści, tyle że działający z większym rozmachem, bo spotykają się na zbiorowych orgiach, w których często uczestniczą osoby zupełnie sobie obce. A jako że wszystko odbywa się za zgodą zainteresowanych, prawo nie może tam interweniować. Mają swoją ogólnoświatową federację, więc może wkrótce zaczną lobbing?

Albo sadomasochiści, którzy doczekali się wspaniałej promocji w popkulturze dzięki spektakularnemu sukcesowi trylogii E.L. James „50 twarzy Greya". Adaptacja filmowa zapewne będzie jednym z hitów nadchodzącego roku.

A może zoofile, którzy w Niemczech w ubiegłym roku protestowali przeciwko przepisom zakazującym pod surową karą seksu ze zwierzętami? Bo trzeba państwu wiedzieć, że na fali rewolucji seksualnej ów zakaz w 1969 r. zniesiono, by teraz go przywrócić (w kilku krajach, np. w Belgii i Danii, takie czyny wciąż nie są karalne). Jednak na szczęście dla zwierząt ich prawa są ostatnio w cenie, jako że mają mocne wsparcie środowisk ekologicznych, które z kolei są dobrze notowane w mediach. Żyjemy w końcu w czasach, kiedy wszyscy chcą być eko.

Hollywood w awangardzie

Cóż, zawsze zaczyna się od dyskusji w mediach i kultury masowej, a potem przychodzi czas na postulaty prawne. Homoseksualiści jeszcze 40 lat temu byli pogardzaną i prześladowaną mniejszością, a ich orientację płciową uważano za chorobę, natomiast dziś w wielu krajach mają już zgodę na małżeństwa i adopcje.

To, co w poprzednim pokoleniu było niewyobrażalne, stało się faktem. Dlaczego więc niebawem poliamoryści nie mieliby adoptować dzieci? Na początek warto by zrobić w Hollywood kilka filmów na temat udanego pożycia takiego stadła z potomstwem i strasznych konserwatystów, którzy chcą im zaszkodzić. Akurat w Fabryce Snów poliamorystów nie brakuje, o poparcie nie powinno być trudno.

Walka z mieszczańskim społeczeństwem i jego opresyjnymi zasadami trwa. Przynajmniej na froncie seksualnym. Przykład najnowszy to poliamoria, o której okładkowe teksty zamieszczają ostatnio tygodniki i magazyny dzienników. Ba, dyskutuje się o niej nawet w telewizji śniadaniowej. A jeśli ktoś potrzebuje podbudowy teoretycznej, to ma do dyspozycji całkiem pokaźną biblioteczkę najrozmaitszych dzieł (również w polskich przekładach). Część z nich aspiruje wręcz do naukowości.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy