Najczęściej o wyjeździe decydowali rodzice, często już jakoś zakotwiczeni na Zachodzie, mający krewnych w Niemczech, Belgii czy Ameryce. Dzieci ruszały z nimi skuszone perspektywą plastikowych bibelotów, samochodzików na resorach i lalek Barbie. Były jakieś dramatyczne pożegnania, łzy, zapewnienia w stylu „nie zapomnę o was", przez jakiś czas efektowne widokówki, a potem zwykle koniec, milczenie. Pamiętaliśmy o nich, ale też do czasu, bo życie toczyło się dalej. A poza tym, im bardziej się wkraczało w naszą polską dorosłość, tym trudniej było zrozumieć to „nagłe" odnajdywanie niemieckich korzeni, tę radość, z jaką pędzili na zmywak do Hamburga czy do chicagowskiej rzeźni.
No i niespodzianka, jaką był w 1980 roku wybuch „Solidarności"; trzeba było uporządkować na nowo myślenie, przetasować wartości jak talię kart i zapomnieć o łatwych perspektywach. Sierpień, potem wrzesień '80. Nagły entuzjazm, harmider, „dzianie się" świata wokół na tyle intensywne, że w większości nie myśleliśmy już o emigracji. Ale byli i tacy, którzy jakby na to czekali. Chwilowe poluzowanie formalności paszportowych otwarło im drzwi na Zachód. Pakowali manele i wyjeżdżali. Wykorzystali lufcik, by uciec z obozu w wolny świat. Inni wierzyli, że idą lepsze czasy.
I ten szok, jakim był 13 grudnia. Początkowo sądziłem, że to żart, przypadek, scenariusz niemożliwy. Ale mijały kolejne miesiące i stan wojenny stawał się coraz realniejszy, coraz bardziej skamieniały, ciężki, nieunikniony. Wydawało się, że nigdy się nie skończy, że jesteśmy do końca świata skazani na zupaków z ZOMO kontrolujących dokumenty podczas ulicznych zatrzymań. Na durnych cenzorów i wystraszonych nauczycieli oraz ich kolegów, paradujących z dumną miną po korytarzach szkoły z czerwoną książeczką w kieszeni, na całe to barachło lektorów „Dziennika" w mundurach, żołnierzy przy koksownikach i czekających na łapówkę urzędników.
Chciało się rzygać tamtą Polską, mimo że jeszcze kilka miesięcy wcześniej wydawała się niedoścignionym ideałem. Pakowaliśmy się więc z wolna, zostawiając na miejscu marzenia i przyjaciół. Ileż było tych wyjazdów latem 1982! Wyjeżdżaliśmy już z własnej woli, rodzice raczej zostawali na miejscu. Zielona granica. Austria. Grecja. Obóz jeden i drugi. Długie oczekiwanie na rozmowę w ambasadzie australijskiej czy kanadyjskiej. Wcześniej azyl polityczny. Ileż było tych wniosków o azyl! Ilu z nas wcielało się w rolę prześladowanych. Nie wyjechałem, ale wyjechało wielu przyjaciół. Mało kto się ustatkował. Pierwsze pokolenie emigrantów najczęściej nie daje sobie rady. Zawsze przecież na obcej ziemi, daleko od własnego języka. Dziewczynom było lepiej, wychodziły za mąż.
Trudne były te lata 80. Kolejne nieudane zrywy. Coraz bardziej ponura Polska. Coraz odleglejsze wspomnienie Sierpnia. Ale tym, którzy wybrali Zachód, też nie było łatwo. Pamiętam taki obrazek z Augsburga, anno 1988. Dzielnica emigrancka. Mieszkający tu nie mieli ani prawa pracy, ani możliwości opuszczania miejsca zamieszkania. Oczywiście wszyscy pracowali na czarno. Oficjalnie żyło się z zapomogi w wysokości 50 (czy to możliwe?) marek miesięcznie i paczek żywnościowych, do których niemiecki socjal dorzucał łaskawie kilka paczek papierosów. Jedyną miejscową instytucją kulturalną był – kilka ulic dalej – turecki burdel. Nie wolno było posiadać samochodów, więc wszyscy je mieli. Tyle że parkowało się na ulicy obok. Gdy przychodziła niemiecka kontrola i pytała mieszkańców konkretnego zaułka, czy stojące przed domem pojazdy są własnością mieszkańców, wszyscy odpowiadali zgodnie z prawdą, że nie. Nawet wykrywaczem kłamstw nie dało się udowodnić, że to nieprawda. Rodacy dali się wynajmować cwanym Niemcom do sklepowych kradzieży, by po kilku dniach odsprzedawać im ukradzione przedmioty za jedną trzecią ceny.