Wyjść w futrze na upał

Jeśli nie nauczymy się niczego z lekcji, którą odebraliśmy w 1939 roku i podczas II wojny światowej, znów będziemy bezsensownie poświęcać się dla kolejnej wielkiej sprawy – uważa Rafał A. Ziemkiewicz. Czy rzeczywiście?

Aktualizacja: 30.05.2014 13:48 Publikacja: 24.05.2014 01:50

Termin mobilizacji powszechnej od lat jest przedmiotem rozważań „kawiarnianych strategów”, zastanawi

Termin mobilizacji powszechnej od lat jest przedmiotem rozważań „kawiarnianych strategów”, zastanawiających się, czy wojna obronna 1939 roku była do wygrania

Foto: PAP

W 1934 roku, na rok przed śmiercią i pięć przed śmiercią Polski, Józef Piłsudski powiedział, że Polak w pogodę i ciepło wyjdzie w futrze, a w mróz i deszcz bez ubrania i z parasolką od słońca. Rafał A. Ziemkiewicz zgodziłby się – w tej akurat sprawiedliwie – z Piłsudskim. Bo Polacy zdaniem Ziemkiewicza w 1939 roku wybrali się właśnie na spacer, nawet nie w deszcz, lecz w burzę z piorunami, z parasolką od słońca.

W swojej najnowszej książce „Jakie piękne samobójstwo" (Fabryka Słów) publicysta pisze, że gdyby istniał gabinet psychoanalityczny, do którego mogłyby przychodzić narody, Polacy powinni być pierwszym pacjentem. Dlaczego? Z powodu mieszanki uległości i kajania się wobec obcych, potrzeby zasłużenia na pochwały przez zadowolenie ich oczekiwań. Lecz wskazanie do terapii może najważniejsze to przekonanie, że od kapitału przelanej krwi obcych, ci o których myślimy, że są sojusznikami – a w istocie zdradzają nas – będą płacić procenty.

Ziemkiewicz zauważa, że „Niemcy, Francuzi, Brytyjczycy i inni Europejczycy powinni nas za Bitwę Warszawską codziennie, przepraszam za niezbędną dosadność, całować po dupie. Do dziś zresztą. A skoro tego nie robią, to wniosek prosty i narzucający się, który najbardziej zaczadzony romantycznym wychowaniem Polak powinien wyciągnąć i przyjąć do wiadomości: czynnik wdzięczności, mechanizm odwdzięczenia się, w polityce międzynarodowej nie istnieje".

Bolesna śmierć dla honoru

Nie całują nas także za to, że Beck i Rydz „wzięli na klatę Hitlera", co było – zdaniem Rafała Ziemkiewicza – oczywistym szaleństwem. A można było inaczej, jak uważa – zacisnąć zęby, przyjąć niemieckie warunki i z bronią u nogi czekać, co będzie dalej.

Beck w słynnej mowie w Sejmie 5 maja 1939 roku, w której, odrzucając niemieckie żądania, w istocie skazał Polskę na wojnę, powiedział: „Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor".

W życiu ludzi – z pewnością, w życiu wojskowych jeszcze bardziej. Honor to jak trafnie zauważył Ziemkiewicz jest przymiotem zagończyka, który gotowość do poniesienia bohaterskiej śmierci ma w obowiązkach służbowych. Jak jednak można kazać umierać narodowi?

Józef Piłsudski, mentor Becka, wiele razy nawiązywał do honoru, gdy mówił o żołnierzu i sztandarze. Nigdy jednak nie mówił o honorze w kontekście narodu. Józef Beck zapomniał, że nie był już pułkownikiem w czynnej służbie, ale ministrem spraw zagranicznych. Uczeń Marszałka zapomniał jego słowa: „Śmierć jest użyteczną, gdy daje zwycięstwo, śmierć jest bolesna, gdy tylko dla honoru nastąpić musi". Cat-Mackiewicz skomentował gorzko wrzesień: „Polska skrwawiona, honor ocalony".

Skoro jednak wpakowaliśmy się w wojnę, to powinniśmy – zdaniem Rafała Ziemkiewicza – zrobić dokładnie to, co Francuzi: podpisać w porę kapitulację z Niemcami. Autor zazdrości, że nie mieliśmy polskiego Pétaina. Jest jednak niekonsekwentny: w innym miejscu pisze bowiem o tchórzowskim wycofaniu się Francji w czerwcu 1940 roku z antyniemieckiej koalicji.

Beck nie potrafił wybić sobie z głowy pojęcia honoru narodu. Ale czy ktokolwiek w Polsce, jakakolwiek siła polityczna była w stanie w roku 1938 lub 1939 zmienić tragiczny – jak się zaraz miało okazać – bieg spraw, przyjmując niemieckie warunki? Przecież nie endecja! Ziemkiewicz zauważa, że oskarżała ona sanację o kapitulanctwo wobec odwiecznego wroga Polski, gotowość oddania mu czegoś, ustąpienia. Cała zresztą opozycja, jak dodaje, starała się przelicytować władze w antyniemieckiej gorliwości.

Ziemkiewicz ma pretensję, że władze nie przytłumiły antyniemieckiego tonu polskich mediów, a  potem musiały ulegać wytworzonym w społeczeństwie nastrojom. Nie analizowałem prasy polskiej od wiosny 1934 do wiosny 1939 roku, ale nie sądzę, że gdyby Hitler zakazał antypolskich wycieczek w prasie niemieckiej, Beck tolerowałby gazetowe napaści na III Rzeszę.

Są zresztą przykłady tonowania nastrojów. 11 listopada 1938 roku ukazał się znaczek z Jadwigą i Jagiełłą. Scena pokazywała przekazanie przez królową akt darowizny kosztowności na rzecz uniwersytetu krakowskiego. Autor znaczka umieścił na nim u nóg pary królewskiej dwa miecze. Te spod Grunwaldu. Ahistorycznie, bo Jadwiga zmarła 11 lat przed bitwą. Ambasada Niemiec zaprotestowała. Przyjęte to zostało ze zrozumieniem. „Nieodpowiedzialny wybryk". Nieco więcej niż miesiąc późnej ukazał się poprawiony znaczek. Miecze zakryto ornamentem, pierwotną wersję wycofano. Weszła później do obiegu, ale dopiero wtedy, gdy Beck upublicznił sprawę niemieckich żądań, którym zdecydował się przeciwstawić. Władze II Rzeczypospolitej, owszem, tolerowały i może podniecały antyniemieckie nastroje, ale dopiero wówczas, gdy stało się oczywiste, że trzeba mobilizować Polaków i grozi nam konflikt – jak wyraził się Beck – „w wielkim stylu".

Trudno się zgodzić z Ziemkiewiczem, że sanacyjna władza nie miała nic przeciw antyniemieckim nastrojom, ponieważ potrzebowała wroga zewnętrznego. Jego istnienie uzasadniałoby „narzucanie społeczeństwu coraz dalej idącej wojskowej dyscypliny, zwartości, przekształcenia go w społeczeństwo pod bronią".

Ale przecież była to odpowiedź – taka, na jaką stać wojskowych u władzy – na istnienie realnych wrogów. W 1936 roku Rydz-Śmigły na Zjeździe Legionistów mówił: „Spójrzcie na naszą wschodnią i zachodnią granicę i przeprowadźcie sobie krótkie porównanie między tym, co jest u nas, a tym , co jest za wschodnią i zachodnią granicą". Obowiązywał wprawdzie pakt o nieagresji z sowiecką Rosją, a także z III Rzeszą, ale spadkobiercy Piłsudskiego pamiętali jego słowa z 1934 r. , że nie ręczy za więcej niż pięć lat odprężenia z Niemcami. Nasi sąsiedzi zbroili się na potęgę, mobilizowali i dyscyplinowali swoje społeczeństwa. Wpadliśmy między wrony i zaczęliśmy krakać tak jak one.

Marszałek odszedł, ale zostawił buty. Cóż było łatwiejszego i naturalniejszego dla Rydza-Śmigłego, niż w tej sytuacji wskoczyć w nie? Kult wodza i hegemonistyczna partia – Obóz Zjednoczenia Narodowego – nie były, jak sądzę, pochodną sytuacji wewnętrznej, tylko zewnętrznej, odpowiedzią na zagrożenie.

Tymczasem Rafał A. Ziemkiewicz utrzymuje, że zatarg z Niemcami sanacja traktowała jako instrument w walce o zachowanie monopolu władzy i w obliczu spadającej popularności. Sądzę jednak, że się myli.

Miarą – wymuszonej w dużej mierze przez sytuację międzynarodową Polski – wzrostu akceptacji dla następców Marszałka są wyniki niefałszowanych jednak wyborów parlamentarnych. Przy bojkocie ze strony partii opozycyjnych frekwencja wynosiła w wyborach do Sejmu w 1935 roku 46 proc., a w 1938 roku – 67 proc.

W drugiej połowie lat 30. wydobywaliśmy się ze światowego kryzysu, co potwierdzają dane statystyczne. Polską rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej. A chmury zbierające się nad Polska i Europą powodowały wzrost, nie zaś spadek poparcia dla władz.

Ziemkiewicz stawia zarzut Józefowi Beckowi, że odrzucając myśl o pakcie z Ribbentropem, doprowadził Polskę do samobójstwa. Chciałby, aby zachował się inaczej, ale to tak, jakby żądać od konia, żeby stał się pegazem. Autor książki „Jakie piękne samobójstwo" stawia wotum nieufności wobec kierownika polskiej polityki zagranicznej. Nie jest ono konstruktywne. Nie było bowiem w polityce polskiej pegazów, które uniosłyby się na skrzydłach ponad swoimi fobiami i złudzeniami.

Samobójstwo ?Walerego Sławka

Zarzut doprowadzenia Polski do „pięknego samobójstwa" trzeba więc postawić całej elicie politycznej, a także społeczeństwu polskiemu. Bo, jak pisze Ziemkiewicz „wszyscy chcieli bić Niemców i wszyscy byli przekonani, że spierzemy ich bez wielkiego wysiłku na kwaśne jabłko". I naprawdę nie było to wynikiem tylko, spóźnionej zresztą, propagandy władz.

Pisze Ziemkiewicz, że gdyby Beck nie uległ nastrojom społeczeństwa, „miałby przeciwko sobie nie jakąś jedną czy drugą partię, ale ulice wszystkich miast".

Jeśli chciałoby się zdobyć akceptację społeczeństwa dla paktu Ribbentrop-Beck, trzeba byłoby dużo wcześniej zakazać „Roty" i padającej w niej deklaracji, że nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, spalić wóz Drzymały, rozebrać pomnik grunwaldzki w Krakowie, nie uczyć „Katechizmu" Bełzy i odebrać powstańcom 1863 r. kombatanckie mundury.

Być może był jednak ktoś, kto – gdyby był u władzy – zmieniłby bieg wypadków zmierzający nieuchronnie do tragedii. Odsunięty od władzy – niestety, na własne życzenie – najbliższy współpracownik Marszałka. Ten, który miał zostać w 1935 roku prezydentem RP. Walery Sławek.

Ten polityk, który nie z własnej woli znalazł się na marginesie wydarzeń, widział grozę sytuacji i zdawał sobie sprawę, że gwarancje angielskie i francuskie są nic niewarte, ale ściągną na nas uderzenie Hitlera. Józef Beck nigdy nie wyznał, o czym rozmawiał ze Sławkiem w przeddzień swojego wyjazdu do Londynu. Nie dotarł jeszcze do stolicy Wielkiej Brytanii, gdy doszła go wieść o samobójstwie Sławka.

Na kilka godzin przed sięgnięciem po browninga Walery Sławek rozmawiał z politycznymi przyjaciółmi: Bohdanem Podoskim i Tadeuszem Schaetzlem. Pierwszy z nich zapisał słowa Sławka: „Ja to wiem, ja to czuję, że oni prowadzą Polskę do zguby i już nie wiem, jak mam przeciw temu reagować".

Podoski komentował: „Pułkownik zdawał sobie sprawę doskonale z tego, że Polsce grozi najazd Niemiec hitlerowskich znacznie silniejszych militarnie od Polski. Swoją śmiercią samobójczą pragnął wstrząsnąć sumieniem rządzących i skłonić ich, by swoją politykę, zarówno zewnętrzną, jak i wewnętrzną dostosowali do tej groźby wiszącej nad Polską". Schaetzel wspominał: „O straszliwej katastrofie czekającej Polskę mówił w ostatnim dniu życia".

Barwienie maków

Ziemkiewicz ostro krytykuje sanacyjną elitę za lekceważenie niebezpieczeństwa ze Wschodu. A gdy naciągnęło 17 września, władze RP jego zdaniem miały „psi obowiązek" wykrzyczeć światu, że padliśmy ofiarą agresji, a rząd musi udać się na emigrację, aby kierować walką przeciw dwóm najeźdźcom. Tylko czy to coś by dało? Przecież i tak, mimo deportacji Polaków z Kresów i łagrów, do których trafili, pod okiem Churchilla przeprosiliśmy się ze Stalinem.

A inne, równie dyskusyjne decyzje? Po wkroczeniu Armii Czerwonej Rydz-Śmigły wydał rozkaz: „Z Sowietami nie walczyć, chyba, że będą stawać na drodze lub spróbują nas rozbrajać". Rafał A. Ziemkiewicz nazywa ten rozkaz najgłupszym, jaki wydał Śmigły. Ale właściwie dlaczego? Po co było się narażać na rozlew krwi, większy niż ten, który i tak nastąpił? Ziemkiewicz jest przecież przeciwnikiem bezsensownych ofiar. Jaki procent dostalibyśmy od kapitału krwi, i tak wylanej w walkach z Armią Czerwoną na Kresach? I jakie to znaczenie miało, że rząd RP nie ogłosił wtedy lub później, że znajduje się w stanie wojny z Sowietami? Tyle że przyszłoby nam się z tego rakiem  wycofywać.

Ziemkiewicz uważa jednak, że skutkiem tego zaniechania (sądzi nawet, że może najgorszego w dziejach Polski), znaleźliśmy się w sytuacji, gdy mieliśmy dwóch rozbiorców masowo nas eksterminujących – ale pod dyktando zachodnich aliantów udawaliśmy, że mamy jednego.

Ale przecież nie zmieniłaby tego faktu żadna deklaracja antysowiecka. Polski rząd był w gościnie u Churchilla i w jego łapkach. W trzy lata później milczał więc, w istocie przyznając, że Katyń to niemiecka robota...

Ciekawe, że Ziemkiewicz uważa, że takiej formuły trzeba było się trzymać. Na razie oburzać się  obłudnie na przypisywanie winy Sowietom, a potem, gdy Zachód pokłóci się ze Stalinem, wybuchnąć świętym gniewem.

Śmierć poległych w powstaniach i wojnach, szczególnie tych przegranych, domaga się nadania jej sensu. Walczyli w obronie prawa narodu do istnienia, do własnego języka, historii, religii.

Tyle że – powiedziałby zapewne Ziemkiewicz – taka racjonalizacja prowadziła do kolejnego bezcelowego i bezmyślnego przelewania krwi. Nie zawsze jednak. Zwycięstwo roku 1920 było także skutkiem wychowania w kulcie krwawej ofiary, ale nie zawsze przecież przegranych bitew. Oprócz Gloria victis była także wielka rocznica 600-lecia Grunwaldu. Niektórzy historycy uważają, że lekcja powstania warszawskiego wpłynęła na pokojowy charakter polskiego Października, podczas gdy w tym samym czasie na Węgrzech krew lała się strumieniami.

Piłsudski wychował się na micie ofiary powstańców styczniowych. Gdy jednak się zorientował, że nic więcej nie wytarguje ani od Niemców ani Austriaków, wywołał kryzys przysięgowy w Legionach i sam się usunął, nie chcąc, by Polacy przelewali krew za darmo i nie w swojej sprawie.

W marcu 1944 roku dowódca brytyjskiej 8. Armii generał Oliver Leese zapytał gen. Władysława Andersa, czy jego 2. Korpus weźmie udział w natarciu na Monte Cassino. Dziwna to sytuacja w warunkach wojny i podporządkowania polskiej jednostki Brytyjczykom. Leese mógł po prostu wydać rozkaz. Profesor Zbigniew Wawer tłumaczy, że to tylko elegancka forma wydania rozkazu, bo Leese był bardzo kulturalnym człowiekiem.

Co więcej, Leese lubił Polaków. Wiedział o ich cierpieniach w Rosji Sowieckiej i o trudnej sytuacji politycznej rządu polskiego. Rozmawiał z Andersem po Teheranie, po wkroczeniu wojsk sowieckich w granice Rzeczypospolitej. Nie było już złudzeń, że bardzo liczni w szeregach 2. Korpusu kresowiacy nie wrócą do domów. I chyba stawało się jasne, że Polska wyjdzie z tej wojny przegrana, bo znajdzie się w sferze sowieckich wpływów. Może więc Leese dawał szansę Andersowi, by odmówił? Po co powiększać kapitał krwi, od którego nikt nie będzie chciał dać żadnych odsetek?

A generał Anders rozumował tak: „Jeśli zdobędziemy Monte Cassino, a zdobyć je musimy, wysuniemy sprawę polską – obecnie tak tłamszoną – na czoło zagadnień świata i damy rządowi polskiemu nowy atut w obronie naszych praw". Dlatego też generał pogodził się z ceną, jaką zakładał: 3500 zabitych. Poległo na szczęście mniej – 923 żołnierzy. Atut okazał się blotką.

I także od tego kapitału krwi alianci oczywiście nie wypłacili nam procentu. Tyle naszego, że przez całe dwa dni byliśmy bohaterami gazet.

Jeszcze większym złudzeniem było przekonanie Andersa, że 2. Korpus szturmujący Monte Cassino zatka gębę Stalinowi mówiącemu, że Polacy nie chcą walczyć. Ziemkiewicz oszczędził generała, nie zajmując się nim w swojej książce. Napisał jednak, że po Teheranie każda kropla polskiej krwi wylana była na darmo.

A politycy próbują dziś uzasadnić barwienie maków pod Monte Cassino. Prezydent Bronisław Komorowski powiedział niedawno, że bitwa pod Monte Cassino była bitwą o polską wolność. Historyk Bronisław Komorowski miałby chyba inne zdanie. W 1944 r. toczyła się wojna o wolność i niepodległość Francji i innych krajów Zachodu, ale nie Polski. Prezydent dał zresztą dojść do głosu swojemu drugiemu ja, bo stwierdził w tym samym przemówieniu, że zmagania Polaków podczas II wojny nie przyniosły pełnej wolności i suwerenności – delikatnie powiedziane! – i „znaleźliśmy się w świecie ograniczeń, braku suwerenności, nowej fali represji".

Jak być wasalem

Nie można nie zgodzić się z Ziemkiewiczem, gdy stwierdza, że rząd polski na uchodźstwie był marionetką w rękach Churchilla i Roosevelta, podobnie jak rząd lubelski w rękach Stalina. Ale taką samą marionetką byłby rząd, który poszedłby w 1939 roku na porozumienie z III Rzeszą, co zdaniem autora książki „Jakie piękne samobójstwo" powinny zrobić rządzące elity.

Ziemkiewicz każe nam patrzeć trzeźwo, nie karmić się złudzeniami i nadzieją na wdzięczność. Nie wypowiedział jednak w swojej książce dobitnie przekonania, że byliśmy skazani na bycie wasalami, niezależnie od tego, po której stronie się opowiedzielibyśmy. Byliśmy bowiem za małym, za słabym narodem, by przez dłuższą chwilę niż 20 lat cieszyć się niepodległością.

A teraz? Jesteśmy wasalem czy nie? A jeśli tak, to jak układamy stosunki ze swoim suzerenem? To, że przynajmniej mentalnie jesteśmy zwasalizowani, nie ulega wątpliwości. Jesteśmy „sentymentalną panną P.". Lub – jeśli wierzyć brutalnie stawiającemu sprawę Ziemkiewiczowi – znacznie gorzej: „nieszczęsną idiotką narodów", obsesyjnie i z fatalnym skutkiem skoncentrowaną na spełnianiu oczekiwań, jakie mają wobec nas inni. I tak będzie zdaniem autora książki „Jakie piękne samobójstwo", dopóki będziemy odmawiać dyskusji na temat alternatyw.

A w życiu wasala może nie najważniejszą, ale jednak ważną rzeczą jest honor. Bo przecież gdyż go brakuje, mamy to, o czym pisze Ziemkiewicz: samowstręt, uległość i przepraszanie, łaknienie cudzych pochwał. I jeśli, jak on uważa, nie nauczymy się niczego z lekcji, którą odebraliśmy w 1939 roku i podczas II wojny światowej, dla kolejnej wielkiej sprawy „poświęcimy swoje rezerwy dewizowe, wzrost gospodarczy, demografię i inne drobiazgi".

Warto? No, jasne! Przecież zostaniemy przyjaźnie poklepani po ramieniu. A tego łakną, jak mówi Ziemkiewicz, nasze rządzące elity.

Autor jest historykiem, redaktorem portalu Dzieje.pl; współpracuje również z miesięcznikiem „Historia Do Rzeczy"

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Tajemnice pod taflą wody