Waszyngton patrzy na błoto okopów

Prezydent Wilson mówił, że nie czyta dokładnie relacji wojennych, aby się do nikogo nie uprzedzać. Swoją córkę, gdy nazbyt podniecała się losem Belgów, upomniał: „Moja droga, musisz być neutralna”. Fragment opublikowanej właśnie książki „Demokracja w stanie wojny” Piotra Zaremby.

Publikacja: 20.06.2014 22:35

Sytuacja była inna niż podczas drugiej wojny światowej – tu wszystkie strony budowały sojusze, wszystkie się zbroiły. Były takie zakątki świata, gdzie to Ententa nie dopuszczała wcześniej Niemiec – na przykład Maroko. Londyn potrafił naciskać Berlin, aby ten nie budował nowych okrętów.

A jednak pomimo fali literatury podważającej werdykty traktatu wersalskiego, wydaje się, że lont podpalili Niemcy. Od utrącenia pomysłów na załatwienie konfliktu austriacko- serbskiego drogą arbitrażu, poprzez zuchwałe żądanie, aby Francja odstąpiła przygraniczne twierdze jako gwarancję swojej neutralności, aż po atak na Belgię, który sprowokował gwaranta jej neutralności, Anglię.

Przy pierwszych decyzjach wahała się większość ministrów brytyjskiego rządu. Asquith i Grey, grożąc własnymi dymisjami, narzucili im wojenny kurs. Inna sprawa, że znamiona wahań można wykryć i wśród liderów Rzeszy, łącznie z kanclerzem Theobaldem von Bethmannem-Hollwegiem. Ten melancholijny Prusak z kulturalnej, urzędniczo-bankierskiej, uszlachconej w XIX wieku rodziny, którego wygląd ambasadorowi Gerardowi kojarzył się z fizjonomią Abrahama Lincolna, próbował negocjować neutralność Anglii, tak jak potem będzie zabiegać o neutralność USA. Ale nie umiał załatwić samoograniczenia swojego kraju. Potem nieraz użyje jako wojenny przywódca kapralskiego języka. Ale będzie zawsze pozostawał krok za wytyczającą cele generalicją.

Naprzeciw siebie stanęły wielomilionowe armie pochodzące (poza Anglią) z powszechnego poboru, uzbrojone bardziej nowocześnie niż w jakiejkolwiek wojnie. Europejska belle époque – z jej sytością, beztroską i żądzą posiadania – dobiegła końca, zdmuchnięta jak pianka z tortu.

Liściki na uspokojenie

Woodrow Wilson zareagował osobistymi posłaniami do przywódców państw walczących, enigmatycznymi, choć z sugestią mediacji. Otrzymał na nie konwencjonalne odpowiedzi. W tym momencie trudno było wpływać na bieg wydarzeń uprzejmą korespondencją.

Dzień przed wybuchem wojny austriacko- serbskiej brytyjski minister Grey sugerował jeszcze możliwość zwołania konferencji pokojowej. Reporterzy tłoczący się w Białym Domu dopytywali Wilsona, czy podjąłby się misji dobrych usług. Odpowiedział – nie całkiem zgodnie z prawdą, jeśli brać pod uwagę aktywność jego przyjaciela House'a – że tradycyjna polityka USA nie przewiduje udziału w konfliktach na wschodniej półkuli.

Dzień później amerykański ambasador we Francji, republikanin Myron Herrick zaproponował Wilsonowi dramatyczne pokojowe orędzie. Jego kolega z Londynu Walter Hines Page szukał zrozumienia dla jakiejś mocnej inicjatywy „ostatniej szansy" u rządu angielskiego i teoretycznie je znalazł. Pułkownik House palił się do działania, ale Wilson, przygnieciony śmiercią żony i wciąż słabo zorientowany w sprawach europejskich, wybrał pasywność. Dużą rolę odegrało i to, o czym pisał kongresmen Robert Page, demokrata z Północnej Karoliny i brat ambasadora: „To spadło na nas jak błyskawica na jasnym niebie".

Zamiast pokojowego orędzia prezydent wygłosił długą, prawniczą proklamację neutralności. „Musimy być absolutnie bezstronni, w działaniu, a nawet w myśli" – zalecał rodakom.

Jednak w prasie i w wypowiedziach znaczących postaci życia publicznego dominowały komentarze, które przyznawały rację Entencie, a Niemcy przedstawiały jako militarystyczny twór grożący pokojowi i demokracji. Wizji tej sprzyjał ustrój Rzeszy oparty na silnej władzy cesarskiej oraz praktyka, która zapewniała mocną pozycję wojskowym. Także „feudalny" kształt niemieckiego społeczeństwa, z wielkimi wpływami junkrów. Była to wizja jednostronna. Pomijano wątek niedemokratycznej carskiej Rosji będącej kluczowym składnikiem Ententy, ba, wielką rolę dziedzicznej arystokracji w samej Anglii. Ale wiara we wspólne anglosaskie wartości ułatwiała Amerykanom kupienie ideologicznego wymiaru wojny, często bardziej niż Europejczykom.

„Albo niemiecka autokracja zwycięży, albo europejska demokracja będzie zagrożona. Nie ma pośredniego rozwiązania" – przekonywał w „Worldzie" Frank Cobb. „Ta wojna nie jest wojną jednego narodu przeciw innemu narodowi. To wojna ludzi nowoczesnych przeciw średniowiecznej autokracji" – dowodził magazyn „Outlook", związany z Rooseveltem.

Szczególnie mocno zabrzmiał głos popularnego byłego rektora Harvardu Charlesa Eliota. Dwa dni po wybuchu wojny angielsko-niemieckiej zaproponował on Wilsonowi przyłączenie się USA do Ententy w celu ukarania Niemiec i Austro-Węgier.

Jednak już dwa tygodnie później Eliot wycofał się z pomysłu. Stwierdził, że nie może obciążyć samych Niemiec pełną odpowiedzialnością za wojnę. Podobne głosy pojawiały się również na łamach pism sympatyzujących z aliantami. „Saturday Evening Post" zaprzeczał, jakoby był to prosty konflikt demokracji z autokracją. „Główne powody wojny to chciwość, podejrzliwość i nienawiść – pielęgnowana i eksploatowana przez klasę militarną i przez tych nielicznych, ale głośnych, którzy liczą na wojenne profity" – wyrokowano w artykule wstępnym czasopisma. Nawet spod piór znanych z antyniemieckiej gorliwości komentatorów, takich jak George Harvey, zaczęły wychodzić rozważania powściągliwe i bezstronne, niczym wywody historyków.

Sprzyjało temu zdumienie przebijające z relacji korespondentów gazet o wojennej histerii na ulicach Berlina czy Wiednia, jak i Paryża, ba, powściągliwego Londynu. Nawet jeśli tę histerię wykreowano w ostatniej chwili, wynikała ona z ewolucji nowoczesnych państw narodowych. Amerykanie szukali jednak dowodów, że komuś grozi rzeczywiste zniszczenie. I nie znajdowali.

Proaliancki „New York Times" wykorzystał zbieżność wybuchu wojny z uroczystym otwarciem Kanału Panamskiego, przedstawianego jako pomnik amerykańskiej przedsiębiorczości i siły. „Europejskie ideały wydają teraz owoce zniszczenia i szaleństwa, podczas gdy amerykańskie ideały prezentują całemu światu dzieło pełne pokoju, dobrej woli i sprawiedliwych zasad" – pisał.

Zdumienie przekształcało się w poczucie dystansu wobec europejskich okrucieństw. W tym spojrzeniu mieszały się mniemania racjonalne obok absurdalnych. Amerykanie ustępowali państwom Starego Kontynentu w zbrojeniowym wyścigu i lubili widzieć tę swoją słabość jako siłę. Jak sugerował „New York Times", mieli być mniej chciwi i bardziej rozsądni niż ich starsi bracia. I w jakiejś mierze byli.

Zarazem z perspektywy swoich rozległych terenów wielu z nich na europejskie konflikty patrzyło jak na niezrozumiałe rodzinne swary. Prowadziło ich to do odmowy przyjrzenia się aspiracjom tego czy innego narodu. Oni załatwiliby to inaczej, tak im się zdawało. Roosevelt, który sam próbował ciągnąć rodaków na nieznane im wody, w taki sposób nie rozumował. Ale inni często tak.

Hunowie na Karaibach?

Wkrótce jednak nastroje znów zaczęły się zmieniać w kierunku niekorzystnym dla Niemiec, zwłaszcza pod wrażeniem brutalności wobec Belgii, której neutralność, nazwaną przez kanclerza Bethmanna świstkiem papieru, bezwzględnie pogwałcono. Gdy rząd USA nie zdobył się na protest przeciw temu bezprecedensowemu wobec niedawnych postępów prawa międzynarodowego zdarzeniu, wywołało to ostrą krytykę Roosevelta. Ale nawet on proponował jedynie notę z powołaniem się na konwencje haskie.

Apogeum tego oburzenia nastąpi zresztą później – w maju 1915 roku brytyjska komisja byłego ambasadora w USA lorda Bryce'a ogłosi raport oskarżający niemieckie władze okupacyjne o okrucieństwa wobec ludności cywilnej Belgii. Część ekscytujących prasę historii o dzieciach nabijanych na bagnety okaże się po latach produktem plotek i mistyfikacji. Choć nie ulega wątpliwości, że Niemcy dopuścili się w Belgii zbrodni wojennych.

Rzecz charakterystyczna, inicjatywa Eliota była jedynym głośnym wezwaniem do udziału Ameryki w wojnie. Owacje prasy religijnej, ale nie tylko, zbierał Bryan, który proponował zakaz pożyczek dla państw walczących. Brytyjski obserwator zauważał: „Ogromna masa Amerykanów po prostu nie wierzy, aby ten konflikt kiedykolwiek dotknął ich narodowego bezpieczeństwa lub zagroził ich wizji świata i ich sposobowi życia".

Z biegiem czasu obóz proaliancki zaczął krzepnąć i utwierdzać się w swoich racjach. Należeli do niego przedstawiciele elit stanów wschodnich, w mniejszym stopniu zachodnich i południowych. Były tu tytuły prasowe, tak progresywne, jak i konserwatywne: „New York Times" i „New York World", „Louisville Courier Journal" i „Outlook", „New York Tribune" i „Nation". Byli politycy – republikańscy jak Roosevelt, Root, Lodge czy Taft, ale i demokraci jak John Sharp Williams albo Edward House. Byli najwięksi biznesmeni, tacy jak John Pierpont Morgan junior, ale także uniwersytecka elita profesorska: Harvardu, Columbii, Princetonu czy Yale.

Ludzie ci myśleli o Anglii jak o drugiej ojczyźnie, związki kulturowe, towarzyskie i – last but not least – ekonomiczne z nią nabrały nagle szczególnego znaczenia. Przejmowali się losem Francuzów czy Belgów, ale przede wszystkim uznawali ewentualną klęskę brytyjskiej floty za zagrożenie dla bezpieczeństwa USA. Skłonni też byli pomóc aliantom, zawsze jednak w granicach możliwości państwa neutralnego.

Już po wybuchu wojny w głowach ludzi tak różnych jak Roosevelt, Harvey i House świtała myśl, że niemiecki imperializm może sięgnąć po coś na kształt dominacji nad światem. Oczywiście najbardziej wyczuleni na zagrożenie nie bardzo wyobrażali sobie inwazję „Hunów" na zachodnią półkulę (choć taki motyw pojawi się w wypowiedziach Roosevelta). Przede wszystkim obawiano się rosnących niemieckich wpływów w obu Amerykach. W ostateczności, zwłaszcza w epoce Roosevelta, amerykańska dyplomacja zabiegała o coś w rodzaju światowej równowagi, choć nie deklarowano tego otwarcie.

Lecz obóz antyniemiecki, chociaż wpływowy, nie sprawował rządu dusz w całym kraju. „Na przykład Kalifornia żyje kompletną pogardą już nie tylko dla spraw Europy, ale i wschodnich oraz środkowych stanów. Środkowe stany myślą kategoriami pszenicy, południowe – kategoriami bawełny" – donosił we wrześniu 1915 roku ambasador brytyjski sir Cecil A. Spring-Rice.

Socjaliści potępili wszystkie strony. Morris Hillquit wykładał ich racje, pisząc na początku 1915 roku: „To nie jest walka o sentymenty czy o ideały. To zaplanowana na zimno rzeźnia dla korzyści i władzy, a nie wolno nam zapomnieć i o tym – korzyści i władzy klas panujących nad skłóconymi narodami". Podobna argumentacja przemawiała i do wielu progresistów, nieufnych wobec europejskiej polityki, którą postrzegali jako zdominowaną przez dziedziczną arystokrację i wielką finansjerę.

Die Amerikaner

Na dokładkę część grup etnicznych nie mogła ciążyć ku aliantom. W pierwszym rzędzie Niemcy. Żyło ich w 1914 roku w Stanach Zjednoczonych około 9 mln (blisko 10 procent ogółu społeczeństwa). Należeli na ogół do lepiej urządzonych obywateli, mieszkali przeważnie na Wschodzie i Środkowym Zachodzie, częściej w miastach niż na farmach i byli nieźle zasymilowani – od przyjazdu dzieliło ich niejednokrotnie jedno, dwa pokolenia. Mieli jednak własne organizacje – National German-American Alliance (Deutschamerikanische Nazionalbund) ogłaszał, że liczy 2 mln członków.

Wśród Anglosasów uchodzili za bogobojnych i pracowitych ludzi wspólnej krwi germańskiej. Choć w XIX wieku bronili obecności swego języka w szkołach, z czasem mocniej niż inne grupy utożsamili się z amerykańską państwowością. Dlatego przesuwali się od demokratów ku republikanom.

Wybuch wojny światowej obudził wszakże w większości Niemców, także młodych, którzy łatwiej posługiwali się angielskim niż językiem przodków, mocne poczucie związków ze starą ojczyzną – Vaterlandem. Ich gazety, takie jak „New Yorker Staats Zeitung", zaprzeczały winie Niemiec, przedstawiając je jako zaporę przeciw rosyjskiemu despotyzmowi Wszystkie agresywne posunięcia – łącznie z okupacją Belgii – tłumaczyły koniecznościami wojennymi w obliczu sprzysiężenia Anglii i Francji.

Niemcy wykazywali ogromną sprawność. Kupowali imperialne bony wojenne, rozprowadzali broszury propagujące racje ich państwa oraz pocztówki z parą cesarską i marszałkiem Hindenburgiem, naciskali na gazety. German Veteran League (Niemiecka Liga Weteranów) organizowała szkolenia młodych Niemców, tworząc z nich formacje zdolnych do walki rezerwistów. Władze kilku miast, z Nowym Jorkiem na czele, musiały im zakazać hałaśliwych parad pod cesarskimi flagami. Potem wielu tych rezerwistów będzie się przedzierać przez Atlantyk, próbując omijać brytyjską blokadę pod fałszywymi paszportami, aby bić się za starą ojczyznę.

Jeśli to lobby wykazywało się sprawnością, duża w tym zasługa niemieckiego ambasadora w USA. Hrabia Johann Heinrich von Bernstorff swą funkcję pełnił od roku 1909 – po Hermannie Specku von Sternburgu, przyjacielu Roosevelta. Znajomość angielskiego wyniósł z domu rodzinnego – jego ojciec był pruskim posłem w Londynie. Dystyngowany, potrafiący cierpliwie słuchać, 52-letni w roku wybuchu wojny Bernstorff reprezentował stary świat salonowej dyplomacji, brylującej na koncertach i w teatrach, ale miał też wyczucie nowoczesnych mediów. Równie łatwo konferował z sympatykiem sprawy Niemiec Hearstem co z proangielskim, ale uwielbiającym sekretne narady House'em. Drobne skandale, jak fotka ambasadora w stroju kąpielowym w bardzo zażyłej komitywie z dwiema damami, rozpowszechniana przez ambasadę rosyjską, szkodziły mu nieznacznie, choć miał wrogów także w Berlinie.

Umiał wpływać na gazety, rozpuszczać plotki i kształtować opinie. Dzięki niemu niemiecka propaganda w USA szybko nabrała rumieńców, nadrabiając choć w części naturalną przewagę aliantów w umysłach Amerykanów. Nawet „World" czuł się zmuszony drukować płomienne deklaracje niemieckich akademików w obronie polityki swojego kraju albo sążniste wywiady z kanclerzem Bethmannem. W rzeczywistości aktywność służb podległych ambasadorowi była jeszcze bardziej wszechstronna. Wystarczy wspomnieć, że już w sierpniu 1914 roku Bernstorff (którego wybuch wojny zastał w Berlinie) przywiózł do USA 150 mln dolarów „na drobne wydatki".

Niemcy byli wrogami Ententy, ale nie jedynymi. Podobne nastroje zdradzała zdecydowana większość 4,5-milionowej społeczności irlandzkiej. Irlandczycy rządzący w wielu miastach Wschodu i Środkowego Zachodu kierowali się zapiekłą niechęcią do Anglii, żywszą niż kiedykolwiek, gdyż w tym czasie ożywiły się wyzwoleńcze nastroje na Zielonej Wyspie. Wrogość do Rosji, patronującej niedawno antysemickim pogromom, i zadawnione sentymenty proniemieckie powodowały 4-milionową społecznością żydowską. Wreszcie 2 mln Szwedów i milion Norwegów przedkładało germańskie Niemcy ponad znienawidzone imperium carskie. Emocje Skandynawów były najsłabsze, ale grupa ta stanowiła oparcie dla zwolenników „niestronniczej" neutralności.

O ile nie tylko Niemcy, ale i Skandynawowie sympatyzowali na ogół – choć nie we wszystkich okręgach – z Partią Republikańską, o tyle Irlandczycy i Żydzi byli w swej masie wiernym elektoratem demokratów. W efekcie oba wielkie ugrupowania miały powody liczyć się nie tylko z proalianckim nastawieniem większości. Irlandzcy i niemieccy biskupi nadawali co najmniej neutralistyczne zabarwienie Kościołowi katolickiemu – zwłaszcza że najbardziej katolickim z mocarstw uczestniczących w wojnie były Austro-Węgry.

Wreszcie zaś była jakaś część tradycyjnych elit kultywująca niechęć do „perfidnego Albionu". Nie tylko magnat prasowy Hearst, także dawny krzewiciel imperializmu John Burgress z Uniwersytetu Columbia czy były senator Albert Beveridge nie ukrywali sympatii dla Niemców, choć nie łączyły ich z tym narodem więzy krwi.

Tołstojowcy i anglofile

W tak skomplikowanym otoczeniu przyszło działać administracji, która też nie była jednolita. Idealnym przykładem postawy człowieka neutralnego – także i „w myśli" – okazał się sekretarz stanu Bryan. Nie wierzył w niemieckie zagrożenie, a oddanie Tołstojowskiej zasadzie niesprzeciwiania się złu popychało go ku pacyfistycznej gorliwości. Konflikt europejski widział jako kłębowisko wartych siebie imperializmów. Wreszcie zaś Bryan odczytywał nastroje własnego regionu. Zachodni stan Nebraska był jednym z najbardziej obojętnych wobec Europy.

Większość ekipy Wilsona nie podzielała tych poglądów. „Alianci mają rację... Byłem po ich stronie od pierwszego dnia, kiedy ruszyli Niemcy" – wyznał sekretarz rolnictwa David Houston. Mimo mediacyjnych ambicji, Edward House utożsamiał się z interesami Anglii. Zaś ambasador Walter Hines Page, autor listów, które Wilson kochał czytać dla ich błyskotliwej formy, dopóki się nie poróżnili, był brytyjskim patriotą. I wierzył, że to wojna o demokratyczne zasady, więc neutralność w niej to szkodliwy absurd.

Jednak najwięcej zależało od prezydenta. Wilson raz bagatelizował znaczenie europejskiego konfliktu dla Ameryki, raz je doceniał, niemniej pewne jego opinie pozostały trwałe. W teorii, podobnie jak tygodnik „Presbiterian", także głęboko religijny prezydent sądził, że uniknięcie udziału w wojnie jest zobowiązaniem moralnym. Dziennikarzowi „New York Timesa" tłumaczył w grudniu 1914 roku, że jedyną szansą dla świata jest odrzucenie filozofii i triumfu, i kary. Wierzył w neutralność, ale i w to, że Stany znajdą sposób, aby zaszczepić swój punkt widzenia Europie – poprzez mediację. Sądził również, zaczynał sądzić, że potworny konflikt jest okazją do zbudowania nowego ładu, w którym atak i podbój nie będą narzędziem dyplomacji, małe narody otrzymają takie prawa jak duże, a sprawiedliwości podejmie się strzec międzynarodowa organizacja.

Zarazem można spytać, czy prezydent zachowywał tak idealną bezstronność, jaką zalecał. Pewnego razu przyznał, że nie czyta dokładnie relacji wojennych, aby się do nikogo nie uprzedzać. Nie uważał, że cała wina spada na Niemcy. Swoją córkę, gdy nazbyt podniecała się losem Belgów, upomniał: „Moja droga, musisz być neutralna".

A jednak kiedy ambasador USA w Belgii Brand Whitlock wyznał mu: „W mojej duszy nie ma czegoś takiego jak neutralność. Jestem sercem za aliantami", Wilson zareagował spontanicznie: „Ja tak samo. Żaden uczciwy człowiek nie może myśleć inaczej". Pozostał człowiekiem ukształtowanym przez angielskie podręczniki prawa i angielską poezję.

Zarazem jego cicha opozycja wobec polityki Niemiec była nawet bardziej ideologiczna niż „militarysty" Roosevelta, którego dziennikarze lubili niegdyś porównywać do Wilhelma II. House'owi powiedział, że zwycięstwo militarystycznego Berlina oznacza „koniec naszej cywilizacji" i przemianę społeczeństwa amerykańskiego w czysto wojskowe. Chętnie też rozprawiał o bezdusznym charakterze niemieckiej kultury, co skądinąd nie było obce i innym heroldom trwałego związku z Brytyjczykami. Ale powiązanie tego jego wyroku z pacyfizmem wikłało go w sprzeczność. Jak walczyć z militaryzmem bez wojny? Nie odpowiedział na to.

Autor jest historykiem i publicystą, absolwentem Instytutu Historycznego UW. Jako dziennikarz zaczynał w „Życiu Warszawy", następnie był członkiem redakcji "Życia", „Nowego Państwa", „Newsweeka" i „Rzeczpospolitej", publikując w tym czasie dziesięć książek. Od jesieni 2012 roku publikuje w tygodniku „W Sieci".

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Sytuacja była inna niż podczas drugiej wojny światowej – tu wszystkie strony budowały sojusze, wszystkie się zbroiły. Były takie zakątki świata, gdzie to Ententa nie dopuszczała wcześniej Niemiec – na przykład Maroko. Londyn potrafił naciskać Berlin, aby ten nie budował nowych okrętów.

A jednak pomimo fali literatury podważającej werdykty traktatu wersalskiego, wydaje się, że lont podpalili Niemcy. Od utrącenia pomysłów na załatwienie konfliktu austriacko- serbskiego drogą arbitrażu, poprzez zuchwałe żądanie, aby Francja odstąpiła przygraniczne twierdze jako gwarancję swojej neutralności, aż po atak na Belgię, który sprowokował gwaranta jej neutralności, Anglię.

Przy pierwszych decyzjach wahała się większość ministrów brytyjskiego rządu. Asquith i Grey, grożąc własnymi dymisjami, narzucili im wojenny kurs. Inna sprawa, że znamiona wahań można wykryć i wśród liderów Rzeszy, łącznie z kanclerzem Theobaldem von Bethmannem-Hollwegiem. Ten melancholijny Prusak z kulturalnej, urzędniczo-bankierskiej, uszlachconej w XIX wieku rodziny, którego wygląd ambasadorowi Gerardowi kojarzył się z fizjonomią Abrahama Lincolna, próbował negocjować neutralność Anglii, tak jak potem będzie zabiegać o neutralność USA. Ale nie umiał załatwić samoograniczenia swojego kraju. Potem nieraz użyje jako wojenny przywódca kapralskiego języka. Ale będzie zawsze pozostawał krok za wytyczającą cele generalicją.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał