Tak więc sumienie wylądowało w formalnej definicji zasady uczciwości. Co więcej, stało się jej podstawowym punktem odniesienia, wraz z „dobrem odbiorcy, nieuleganiem wpływom, nieprzekupnością i odmową działania niezgodnego z przekonaniami".
Dziś to wydaje się dziwne, ale 20 lat temu zarówno piszącemu te słowa, jak i współautorom, między nimi Jackowi Żakowskiemu czy duszpasterzowi środowisk twórczych ks. Wiesławowi Niewęgłowskiemu, nie przychodziło do głowy, że rozumienie tego, co kryje się pod pojęciem „sumienia", może bardziej dzielić, niż łączyć. Mieliśmy wątpliwości w innych sprawach, ale zgadzaliśmy się, że sumienie rozumie się samo przez się, podobnie zresztą jak w równym stopniu byliśmy przekonani, że zawód dziennikarza winien się rządzić skodyfikowanymi zasadami etycznymi.
Minęły lata, wiele wody upłynęło w Wiśle i gdy dziś czytam zapisy Karty, mam wrażenie, że o ile żaden z nas nie miałby wątpliwości, co to „nieprzekupność", „nieuleganie wpływom" czy nawet „dobro odbiorcy", o tyle kategoria „sumienia" znaczy dla nas już coś zupełnie innego. Zarówno w dziennikarstwie, jak i wszędzie tam, gdzie bywa przywoływana, jak choćby ostatnio w dyskusji o zawodzie lekarza. Nie wiem, kto, jak i kiedy się zmienił, ale jeśli rozumieć sumienie jako wewnętrzną umiejętność rozróżniania dobra i zła, a także oceny w tych kategoriach zachowań innych ludzi, to musi się ono opierać na jakimś porządku moralnym, ten zaś w ciągu dwóch dekad przeżył zasadniczą metamorfozę.
Coś się zmieniło w nas samych? Zapewne w wielu, to oczywiście sprawa bardzo indywidualna. Zmienił się natomiast niewątpliwie krajobraz cywilizacyjny i model społeczny, do których z natury odnosi się kategorię sumienia. W początku lat 90. Polska dźwigała się dopiero z mroków komunizmu, systemu, który większości światłych ludzi wydawał się mocno pokręconym eksperymentem społecznym. Opartym na dodatek na fałszywych wartościach, odwróceniu pojęć dobra i zła. Mieliśmy dość powszechne przekonanie, że polskość, podobnie zresztą jak nasze osobiste poczucie godności, mogła przetrwać tylko dzięki tradycyjnym wartościom, na których straży przez lata komunizmu stał Kościół. W latach 80. trzy czwarte, jeśli nie cztery piąte, opozycji na całego korzystało z azylu, jaki dawały kościelne mury. Nie wstydzili się tam bywać i głosić swoje racje dzisiejsi koryfeusze świeckich wartości z samym Jackiem Żakowskim na czele, który lata spędził w redakcji michalickiego miesięcznika „Powściągliwość i Praca".
Nie, ja nikomu nie stawiam zarzutów, że kiedyś garściami czerpał z zasobów Kościoła, a dziś tę właśnie instytucję i jej wpływ uważa za największy problem cywilizacyjny Polski. Wszystko rozumiem. Świat się zmienia. Czas płynie, ale my chyba szybciej i bardziej się zmieniamy, niż nam się wydaje, choć lubimy to przypisywać Kościołowi. Zastanawiam się, czy w tamtym czasie nasze dziennikarskie sumienie pozwalałoby nam odsądzać od czci i wiary profesora Chazana za to, że nie chce przeprowadzać aborcji. Myślę, że uszanowano by to, że postępuje zgodnie z własnym wyczuciem granic dobra i zła, w imię właśnie... sumienia. Opierającego się przecież na niczym innym, tylko – doskonale wszystkim znanym – świecie tradycyjnych wartości.