Z rzetelną wiedzą na temat USA różnie jednak w Polsce bywało. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro dyżurnym „amerykanistą" pozostawał przez kilka dekad Longin Pastusiak, autor, który swą obrotnością potrafiłby zawstydzić Tartuffe'a i Talleyranda.
W roku 2012 ukazał się pierwszy tom dziesięcioksięgu Piotra Zaremby „Dzieje polityczne Stanów Zjednoczonych od roku 1990". Dzieło to, podobnie jak pierwsze drapacze chmur, budzi respekt rozmiarami: lektura drugiego tomu, który właśnie się ukazał,pozwala jednak odczytać zamysł autora i zrozumieć, że praca ta nie może być szczuplejsza. „Dzieje..." bowiem w pełni spełniają obietnicę zawartą w podtytule: to historia stricte polityczna, ostentacyjnie wolna od rozdziałów poświęconych przewagom wojennym, dokonaniom naukowców, nowym zjawiskom w dziedzinie kultury.
Tego ostatniego mogą trochę żałować wszyscy, którzy poznawali Stany przez traktujące o nich powieści, postępując od chłopackich wtajemniczeń w Londona, Twaina i „Buszującego w zbożu" ku Fitzgeraldowi, Faulknerowi i innym radościom. Pamiętam, jak wiele o Ameryce przełomu wieków dowiedziałem się z „Miasteczka Winesburg" Sherwooda Andersona, i marzę sobie, by w kolejnym tomie znalazł się bodaj przypis poświęcony echom amerykańskiego międzywojnia w literaturze: słychać je przecież zarówno w nieśmiertelnym „Zabić drozda" Harper Lee, jak i w najlepszej może powieści, jaką napisano o uprawianiu polityki – gorzkim, urzekającym „Gubernatorze" Roberta Penn Warrena.
Szanse na przypis ma jednak, myślę, w najlepszym razie „Gubernator", Piotr Zaremba bowiem z żelazną dyscypliną trzyma się jednego (choć rozgałęziającego się w dziesiątki wątków) motywu: narzędzi, metod i celów uprawiania polityki. Nie sposób pisać o tym, nie przedstawiając ewolucji państwa i jego instytucji, nowych sił i ruchów społecznych, roli i działań USA w świecie.
Wszystko to znalazło się w 600-stronicowym tomie, od ewolucji Białego Domu, jeszcze u progu prezydentury Wilsona w niczym nieprzypominającego centrum dowodzenia najpotężniejszego państwa świata, przez ewolucję związków zawodowych, pojawienie się sufrażystek i zwolenników prohibicji aż po amerykańską dyplomację na Pacyfiku i podczas konferencji wersalskiej. A jednak mimo tysięcznych szczegółów (jakim cudem autor dotarł do cytatów z takich tytułów, jak „Springfield Republican" czy „St.Louis Post-Dispatch"?) wydaje się, jakby najgłębszą intencją Piotra Zaremby był nie tyle kronikarski zapis, ile ukazanie samej materii i mechaniki polityki.
Te spory o kształt polis są coraz bardziej złożone, bo mają miejsce w państwie z każdym rokiem rosnącym w ludność, zasoby i potęgę, wolnym od tradycji i formuł krępujących politykę europejską, a zarazem podzielonym w dziesiątkach kwestii i dopuszczającym do głosu setki grup interesów. Zwyczajowe wyobrażenia o Stanach podzielonych na Północ i Południe, republikanów i demokratów okazują się rozpaczliwie prymitywne, gdy Zaremba opisuje – jak przy okazji konstruowania pierwszego gabinetu Wilsona – różne interesy niemal każdego stanu, a w jego obrębie progresistów, radykałów, finansjery, prawników, związkowców, arystokratów, metodystów, katolików, wydawców prasy, „białej biedoty", mniejszości narodowych i samotnych idealistów.