Reklama
Rozwiń

„Las duchów”: Ta książka może w 2025 r. zdobyć najwięcej nagród. Już ma dwie

Za tę samą książkę Andrzej Dybczak dostał Nagrodę Nowakowskiego przyznawaną opowiadaniom i parę dni później Nagrodę Kapuścińskiego za najlepszy reportaż. Wkrótce też okaże się, czy przekuje w statuetkę nominację do Nagrody Literackiej Gdynia. „Las duchów” ewidentnie ma w sobie coś, co imponuje wszystkim.

Publikacja: 04.07.2025 15:40

„Las duchów”: Ta książka może w 2025 r. zdobyć najwięcej nagród. Już ma dwie

Foto: MICHAŁ KORTA/Wydawnictwo Nisza

Zaczyna się jak kryminał. U Dashiella Hammetta tytułowy „Sokół maltański”, wokół którego obracała się detektywistyczna intryga, też przecież był figurką. Tylko że narrator „Lasu duchów” trafia aż na dwie, „trochę większe od dłoni”. Obie w futerku, jedna z dwoma guzikami koloru bursztynowego w miejscu oczu, druga z jednym czarnym okiem pośrodku twarzyczki. „Wydawało mi się – czytamy – że jeszcze chwila, a pod palcami wyczuję bicie serca. Zupełnie, jakbym trzymał w rękach papużkę, wróbelka czy mysz”.

Znajdujemy się w Muzeum Etnograficznym w Krakowie, gdzie bohater ma za zadanie uporządkować zabałaganioną kolekcję syberyjską. Teraz siedzi sam w zakurzonym magazynie i trzyma owe dwa przedziwne artefakty w dłoniach. Bierze kartkę i zaczyna notować: „To nie są lalki. Na 99% to szamańskie figurki kultowe”. Następnie krótki spacer przez Kraków do domu i cięcie – bohater już siedzi w pociągu za Uralem. Tak oto został wezwany na wyprawę.

Czytaj więcej

„Wojna” – recenzja. Ten film oddziałuje na zmysły i zostaje w pamięci

Była „Gugara”, „Pan wszystkich krów”, teraz jest „Las duchów”

Ten styl to nie nowość – już w „Gugarze” z 2012 r., wydanej przez Czarne, Andrzej Dybczak fabularyzował swój reportaż, czyniąc siebie samego bohaterem i narratorem. Ale przecież nie on pierwszy. Wystarczy wspomnieć patrona nagrody, którą zdobył „Las duchów”, Ryszarda Kapuścińskiego. Z kolei anioł stróż drugiej, Marek Nowakowski, pisał prozę wydartą ze swojego życia, również samego siebie często namaszczając przewodnikiem po warszawskich zaułkach, barach, dworcach, więziennych celach. Nadawał w ten sposób swoim opowiadaniom reportażowego właśnie sznytu. Że to, co napisał, sam widział i słyszał. I znów – Andrzej Dybczak też już to robił. W „Panu wszystkich krów” (Wydawnictwo Nisza, 2018) tworzył prozę ze swoich spotkań, obserwacji i wspomnień.

„Las duchów”, Andrzej Dybczak, Wydawnictwo Nisza

Ta strategia pisarska (i życiowa) może budzić podziw. Bo o ile cenimy fikcję, doceniamy bogactwo wyobraźni, to życiopisanie zawsze będzie wymuszało lekki pokłon. Dostajemy bowiem sygnał, że ktoś literaturę traktuje absolutnie serio. Jest gotów rzucić na szalę swoją biografię i wrażliwość. Oczywiście, są tu pułapki – począwszy od ekshibicjonizmu, na bohaterszczyźnie kończąc. Ale Andrzej Dybczak przechodzi nad nimi jak nad kałużą. Jest narratorem i bohaterem, ale co chwila usuwa się na drugi-trzeci plan. Kiedy tylko spotyka na swojej drodze drugiego, kimkolwiek on jest, cała uwaga skupia się na nim. Czy to będzie pracownik Rosnieftu z Uzbekistanu, pijany nafciarz z Łukoilu, prowincjonalny milicjant gdzieś w Okręgu Jamalsko-Nienieckim czy wreszcie centralne postacie tej książki – współcześni Selkupowie i Nieńcy. Ostatni przedstawiciele etnosów Syberii, na ziemi których leży podziemny ocean gazu i ropy. Ku ich utrapieniu.

Czytaj więcej

„Krzywda” Pawła Rzewuskiego to oszałamiający horror po sarmacku. Recenzja

Jest w tej książce niezwykłe napięcie. Bo z jednej strony Andrzej Dybczak pisze o swoich podróżach do osad selkupskich i nienieckich z precyzją etnografa, którym jest zawodowo, a nie tylko amatorsko. Na stronie internetowej krakowskiego muzeum można zresztą znaleźć jego pierwotne, kuratorskie teksty o kolekcji syberyjskiej, które były zalążkami tej książki. Z drugiej strony jest w tej opowieści antropologiczna struktura i pewna doza umowności. Rozumiemy, że gdy pisze o Czerwonym Mieście, to chodzi o miasto Narjan-Mar, ale gdzie leży Osada Między Jeziorami z części pierwszej „Lasu duchów”, to już trudno mnie, syberyjskiemu laikowi, stwierdzić.

Nie wywołuje to jednak żadnego czytelniczego chaosu, to coś innego niż geograficzna beztroska. Bo zarazem wszystko jest tu klarowne: pierwsza część, tytułowa, opowiada o podróży do Selkupów (już za Uralem, patrząc z zachodniego punktu widzenia) śladami tajemniczych figurek w wiewiórczym futerku. Druga opowieść zatytułowana „Dziewczyna z północnego kraju” to wyprawa do Nieńców (przed Uralem), do delty Peczory. Pierwsza jest wyprawą bohatera dość tradycyjną, ze zwrotami akcji, napotkanymi pomocnikami, przeszkodami oraz tajemnicą, której rozwiązania bohater próbuje dociec. Druga to opowieść w opowieści. Wszystko zaczyna się i kończy w małym domku pośród Małozielskiej Tundry. To  ostatnia chatynka, dalej nie ma już nic – „za horyzontem jest prawdziwe Morze Barentsa” – czytamy. Tam, podczas rozmowy z dwiema nienieckimi kobietami, otwierają się kolejne szkatułki z opowieściami. A wszystko krąży wokół kilku części garderoby ofiarowanych krakowskiemu muzeum w 1906 r. przez syberyjskiego zesłańca Izydora Sobańskiego. Chodzi konkretnie o dwa okrycia futrzane, portki, a do tego czapę i wysokie buty. Czy ktoś tu ma albo widział podobne? – prowadzi swoje etnograficzne śledztwo Andrzej Dybczak.

Wiemy, że to on, choć w książce pozostaje anonimowy. Przedstawia się jako etnograf albo muzealnik. Nie uchodzi jednak niczyjej uwadze, że to Polak, znaczy się wróg, co wywołuje oskarżenia o szpiegostwo oraz inne napięcia. „Czasem nocą budziły mnie głosy ludzi na różnych etapach podróży, upojenia, życia. Raz zaniepokoiło mnie dwóch mężczyzn stojących w nocy przy mojej koi. – Ten co? – spytał jeden. – Amerykański szpieg, na ch... – odpowiedział drugi. – Udusić? – Chcesz siedzieć?”.

Czytaj więcej

Siergiej Lebiedew: Podróżowałem do świata umarłych

Ob – rzeka pełna trupów, ofiar NKWD

Poza dużą opowieścią, która przybiera mityczno-symboliczne rozmiary i kryje się za nią tajemnica większa niż życie jednego człowieka, jest tu również masa mikroscenek, smakowitych sytuacji, zapisów stanu ducha mieszkańców Federacji Rosyjskiej z lat 2016-2020. Choćby batiuszka chrzczący Selkupów i nadający im imiona dawnych chrześcijańskich świętych: Jozafat, Agrypina, Pantaleon, Tytys… („Mam wątpliwości, czy on ma równo pod sufitem” – mówi naczelnik osady). Albo rozmowa z Rosjaninem, który zostawił swoją sowiecką żonę i dzieci dla „aborigenki” i mieszka teraz gdzieś w bloku na końcu świata. Czy kobieta, która bada Dybczaka zakrzywionymi drucikami („Wskazówki człowieka… to z Internetu wzięłam”), snując zdrowotno-metafizyczne diagnozy („Uważaj na wątrobę”, a potem „Za sześć lat podniesiesz swoje życie o centymetr”). Zadziwia propaganda o amerykańskiej stonce hodowanej w gruzińskich laboratoriach i zasmuca pewien Polak występujący w co drugim programie kanału Rossija 1 („– Nazista czy coś z tego gatunku. – To prowokator [odpowiada Dybczak]. – Mówicie?”).

Cała ta jakoby cywilizacyjna misja Rosji prowadzona wśród pierwotnych narodów tundry skąpana jest w wielkorusko-internacjonalistycznych oparach. Tymczasem NKWD po prostu zabijało szamanów, a dziś oligarchowie traktują Nieńców jak etnomaskotki – ich rękodzieło to świetny prezent dla gości odwiedzających zarząd Łukoilu. Tak naprawdę, widzimy, że te społeczności są już tylko cieniem dawnych siebie, z wyrwanymi korzeniami, zdezorientowane, pogrążające się w alkoholizmie.

Jednocześnie przeszłość nie daje o sobie zapomnieć, a umarli wołają do żywych. Opis tego, jak pod koniec lat 70. rzeka Ob podmyła wysoki brzeg w Kołpaszewie i odsłoniła szczątki tysięcy zabitych tam ofiar stalinizmu równie dobrze mógłby znaleźć się w genialnej „Granicy zapomnienia” Siergieja Lebiediewa. „Czytałem, że kiedy brzeg się mocniej osunął, zwały zamarzniętych trupów sypały się do Obu. Setkami. Kazano wtedy rzecznym holownikom przypłynąć i turbinami mleć unoszące się na wodzie ciała. Dopiero wtedy tonęły”.

Czytaj więcej

Największa kraina na świecie

Nie byłoby tej opowieści, gdyby nie styl Andrzeja Dybczaka i wspaniałe frazy, wygłaszane jakby mimochodem. „Zajaśniała tafla Morza Barentsa, całą swoją powierzchnią odbijająca nierzeczywistą jasność polarnego słońca w zenicie. Bucząca pordzewiała puszka wypakowana ludźmi i bambetlami pruła te boskie rewiry bezczelnie, uparcie i dzielnie. Pokazując albo siłę człowieka, albo słabość ich gospodarza pozwalającego robić to bezkarnie”.

Przyroda, na pozór zamarznięta, na każdym kroku w „Lesie duchów” ożywa. A krajobraz nabiera kosmogonicznego wymiaru. Czas raz zwalnia, a raz przyspiesza. Kiedy odcinki między stacjami kolejowymi bywają dłuższe niż cała Polska, a potem i tak jeszcze trzeba dolecieć przez bagna helikopterem, to trzy dni podróży do domu, na które skarży się lokalny taksówkarz, faktycznie wydają się śmieszne.

Zaczyna się jak kryminał. U Dashiella Hammetta tytułowy „Sokół maltański”, wokół którego obracała się detektywistyczna intryga, też przecież był figurką. Tylko że narrator „Lasu duchów” trafia aż na dwie, „trochę większe od dłoni”. Obie w futerku, jedna z dwoma guzikami koloru bursztynowego w miejscu oczu, druga z jednym czarnym okiem pośrodku twarzyczki. „Wydawało mi się – czytamy – że jeszcze chwila, a pod palcami wyczuję bicie serca. Zupełnie, jakbym trzymał w rękach papużkę, wróbelka czy mysz”.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
„Brzydka siostra”: Uroda wykuta młotkiem
Plus Minus
„Super Boss Monster”: Kto wybudował te wszystkie lochy
Plus Minus
„W głowie zabójcy”: Po nitce do kłębka
Plus Minus
„Trinity. Historia bomby, która zmieniła losy świata”: Droga do bomby A
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Marek Węcowski: Strzemiona Indiany Jonesa