Ryszard Kapuściński: Ameryka jest za głośna

Postęp techniczny nie prowadzi w sposób automatyczny ani do dobrobytu – co ludziom po internecie, jeśli nie mają prądu? – ani do wprowadzenia zachodnich rozwiązań. Modernizacja może służyć także fundamentalizmowi, „antywesternizacji” – mówił reporter Ryszard Kapuściński w 2001 r. w wywiadzie, którego fragmenty publikujemy po raz pierwszy.

Publikacja: 16.05.2025 15:00

Ryszard Kapuściński: Ameryka jest za głośna

Foto: Anna Kaczmarz/Reporter

Ten wywiad przeprowadziłem jako student, dla wydawanego przeze mnie pisma „Mishellanea”. Pamiętam telefon od Kapuścińskiego: zaprosił mnie do swojej pracowni. Gdy wszedłem, zdjął mi płaszcz i uśmiechnął się – tym samym uśmiechem, od którego zaczyna się „Non-fiction” Artura Domosławskiego. Ale zaraz potem wydarzył się 11 września. Dwie wieże World Trade Center runęły i wszystko ucichło. Nie można już było mówić o Ameryce bez tego wydarzenia, a Kapuściński, próbując „ogarnąć świat”, nie znalazł czasu, żeby drugi raz autoryzować wywiad. Z perspektywy niemal ćwierćwiecza okazuje się, że miał rację: nawet największe wydarzenia nie zmieniają kultury. „Kultura okazała się zdumiewająco trwała. Jej wpływ nie słabł pomimo kolejnych bitew. Stąd bardziej niż rewolucja interesuje mnie to, co było przed nią; bardziej niż wojna – to, co zostaje po niej” – powiedział mi. Dziś Stany Zjednoczone znów mówią głośno – może głośniej niż kiedykolwiek. Znów są podzielone – może jeszcze bardziej. Trzeci Świat znów przenika do ich środka. Ale ich optymizm wciąż popycha je do przodu. Jeszcze bardziej niż kiedyś.

Czy opisze pan kiedyś Stany Zjednoczone? Czy znajdzie się dla nich miejsce na rekonstruowanej przez pana współczesnej mapie mundi, której pierwszym fragmentem jest „Heban”?

Prawie całe swoje życie zawodowe poświęciłem badaniu Trzeciego Świata, czyli, mówiąc z grubsza, Ameryce Łacińskiej, Azji i Afryce. Kiedy rozpoczynałem pracę w 1956 r., zdałem sobie sprawę, że jestem świadkiem momentu o historycznym znaczeniu – wielkiej dekolonizacji, procesu wyzwalania (przynajmniej formalnego) trzech czwartych ludzkości. Nigdy wcześniej ani potem tyle państw nie uzyskiwało niepodległości. W połączeniu z olbrzymią migracją ze wsi do miast – która wykorzeniała wielkie masy ludzkie i przyczyniała się tym samym do powstawania nastrojów rewolucyjnych – nic nie mogło się wtedy równać skali przemian tej transformacji. Tam był ruch, akcja. Potrafię pisać jedynie, gdy coś się dzieje, gdy zderzam się z obcym światem, inną kulturą. Oczywiście nie można zrozumieć współczesności, pomijając USA, ale Stany Zjednoczone nie potrzebują mojego głosu. I bez niego są już wystarczająco głośne. Ja piszę raczej o tej części świata, która milczy.

Stany Zjednoczone to dla pana…

Nie ma jednych Stanów Zjednoczonych. Jest to przecież kraj niesłychanie zróżnicowany, chociażby ze względu na olbrzymie nierówności majątkowe czy silne kontrasty etniczne. Południe jest różne od Północy, getto murzyńskie od koreańskiego, Kalifornia to świat sam w sobie. Nie można jednocześnie mówić o Alasce i Hawajach. Życie kulturalne Ameryki jest wielonurtowe, istnieją w nim przeciwstawne tendencje: z jednej strony kultura masowa, z drugiej zaś głęboka myśl krytyczna. Zatem każde stwierdzenie dotyczące USA jako całości zawsze będzie dużym uproszczeniem. Moje z górą 20 wyjazdów do Stanów było wyjazdami służbowymi, związanymi z wykładami lub promocjami książek. Stany Zjednoczone lubię, a nawet podziwiam. Jeśli tak mówię, to nie oznacza to, że podoba mi się w nich wszystko, bez zastrzeżeń, oznacza to tylko, że doceniam pewne określone cechy amerykańskiej mentalności.

Czytaj więcej

Ryszard Kapuściński - ostatni romantyk

Czy należy do nich optymizm – znak towarowy Ameryki, który tak często irytuje Europejczyków?

Bez wątpienia. Choć wcale nie jestem przekonany, czy zamiast się na ten optymizm krzywić, nie powinniśmy się go od Amerykanów uczyć. Wydaje mi się, że właśnie on jest odpowiedzialny za powiększającą się przepaść między Ameryką a Europa. Jeśli Stany Zjednoczone dalej będą nas dystansować pod względem potencjału czy to ekonomicznego, czy intelektualnego, któregoś dnia ta przepaść nas pochłonie. Stany od razu urodziły się nowoczesne, historia nie ciąży im tak bardzo, jak nam. Amerykanie myślą o przyszłości, każdą napotkaną trudność traktują jako problem, który należy rozwiązać. My przeciwnie: powracamy nieustannie do przeszłości; natykając się na jakieś przeszkody, mamy skłonność do popadania w depresję, łatwo wtedy przychodzi nam mówienie o egzystencjalnym bezsensie, końcu świata, upadku cywilizacji czy permanentnym kryzysie. Wciąż wahając się i spoglądając wstecz, nie możemy iść do przodu. Nie chcę naszemu spojrzeniu odmawiać głębi, chcę jedynie zauważyć, że mimo całego naszego pesymizmu świat trwa nadal, a Stany wciąż się oddalają.

Jednak myśliciele amerykańscy pozostają bardziej sceptyczni, niż ich współobywatele, nawet Richard Rorty obawia się krachu giełdowego, który spowoduje głębokie przeobrażenia w amerykańskiej mentalności.

Takie rozważania należą już do futurologii. Uważam, że optymizm nie zniknie przy pierwszym gospodarczym kryzysie, jest bowiem silnym składnikiem charakteru Amerykanów, podobnie jak pracowitość. Kiedy prowadziłem zajęcia z kreatywnego pisania na Temple University w Filadelfii, uderzyło mnie ogromne poświęcenie i wysiłek, jaki wkładali amerykańscy studenci w swoją pracę. Nigdzie indziej nie spotkałem już takiego zaangażowania. Silne w amerykańskiej mentalności jest także całościowe spojrzenie na świat. Teza Samuela Huntingtona o zderzeniu cywilizacji nie mogła powstać nigdzie poza Ameryką. Cywilizacja amerykańska bowiem jako najbardziej ekspansywna szczególnie silnie doświadczyła zderzenia z kulturami, które skutecznie opierały się westernizacji, co więcej, to właśnie te kultury powoli zaczęły przenikać do Stanów Zjednoczonych, dość wspomnieć rosnące wpływy islamu w Ameryce. Za tą globalną perspektywą obecną w nauce amerykańskiej stoi wielkie zaplecze, które umożliwia nie tylko badania na skalę niespotykaną nigdzie indziej, ale też promocję jej osiągnięć. Na małym uniwersytecie w Norwegii naukowcy mogą stworzyć jakąś interesującą teorię, ale dowie się o niej jedynie garstka. Proszę teraz spojrzeć na Francisa Fukuyamę. On jest jak firma, instytut, w którym pracują dziesiątki ludzi, tyle że nie nazywa się Rand Corporation, ale właśnie Francis Fukuyama.

Ale czy nie jest to kulturowy imperializm?

Imperializm kulturowy nie polega na tym, że rozpowszechnia się jakieś poglądy, ale na tym, jakie poglądy się rozpowszechnia. Jeśli poświęcimy wielkie fundusze na promowanie dialogu między kulturami, nie nazwę tego imperializmem. Pierwszą, mocną tezę Fukuyamy o końcu historii można wiązać z interesami Stanów Zjednoczonych, które zwycięsko wyszły z zimnej wojny, i jako taką określiłbym ją mianem ideologicznej, a nawet, jeśli pan chce, imperialistycznej. Noam Chomsky z oczywistych względów nie mógłby liczyć na równie wielką promocję swoich poglądów. Jednak spojrzenie, jakie prezentuje Huntington, z pewnością nie zasługuje na to miano. Ten amerykański politolog obnaża bowiem złudzenia, które każą nam myśleć, że kultura Zachodu jest uniwersalna i może być przeszczepiona w każde miejsce na świecie, o ile oczywiście tę szczepionkę wesprzemy odpowiednim zastrzykiem finansowym. Dalsza ekspansja naszej kultury może doprowadzić do starcia być może zbrojnego – zarówno z cywilizacją islamu, jak i cywilizacją chińską. Dzisiaj jest nam potrzebne właśnie spojrzenie tego typu, spojrzenie globalne.

Podkreśla pan specyfikę mentalności amerykańskiej, której właściwa jest otwartość, optymizm, spojrzenie globalne, gdzie indziej jednak zwracał pan uwagę na jej drugą stronę: zamknięcie na sprawy świata, niekwestionowane przekonanie o wyższości własnego narodu. Czy nie dostrzega pan tutaj paradoksu?

Są to dwie różne sprawy. Stosunek obojętności, a nawet arogancji, wiązałbym przede wszystkim z polityką potężnych, amerykańskich sieci telewizyjnych, takich jak ABC, CBS, CNN. Obok tego istnieją jednak specjalistyczne pisma, które problemy Trzeciego Świata traktują z obiektywizmem: „Foreign Affairs”, „Foreign Policy”, „Harper’s”; ich zasięg jest jednak ograniczony. Wielkie centra medialne traktują informację jako towar, a nie jako nośnik prawdy. W wyniku tego obraz Trzeciego Świata jest bardzo zniekształcony: albo zupełnie pomija się kraje tamtego obszaru, albo – co jest taktyką znacznie bardziej szkodliwą – przedstawia się je w najczarniejszych barwach. I tak otrzymujemy informacje z piekła rodem: w Bangladeszu są tylko powodzie; w Afganistanie nieustannie niszczy się buddyjskie stupy (kopce nagrobne – red.); w Rwandzie mają miejsce ciągłe masakry ludności; w Pakistanie trwa bezkarny handel narkotykami itd. Odbiorca w ten sposób spreparowanych informacji ulega złudzeniu, że żyje w doskonałym świecie, nowej utopii, którą otaczają zewsząd wrogie jej siły. Trzeci Świat staje się dla niego źródłem zagrożeń. Tworzy się u niego odruch obronny „muszę się odgrodzić od tego zbrodniczego świata”, myśli „po co mam pomagać czy płacić tym bandytom? Niech ci ludzie wezmą się wreszcie do roboty, niech założą spółki, podłączą się do internetu, kupią telefony komórkowe, niech wreszcie przestaną walczyć ze sobą i angażować się w podejrzane interesy”.

Czytaj więcej

Rozmowy Czesława Czaplińskiego z Ryszardem Kapuścińskim. Rosyjskie więzienie

Tutaj trafiamy na kolejne złudzenie: postęp techniczny nie prowadzi w sposób automatyczny ani do dobrobytu – co ludziom po internecie, jeśli nie mają prądu? – ani do wprowadzenia zachodnich rozwiązań. Modernizacja może służyć także fundamentalizmowi, „antywesternizacji”. Być może jako pierwsza potwierdziła to spostrzeżenie polityka Piotra Wielkiego, który wykorzystał technikę wojenną Holendrów i Anglików do umocnienia carskiego despotyzmu.

Co jednak powinniśmy zrobić, żeby to zmienić i w perspektywie poprawić sytuację Trzeciego Świata? Pisał pan, te wszelkie akcje pomocy na jego rzecz są nieefektywne i polepszają jedynie samopoczucie ich organizatorów. Jednak w pana wypowiedziach nie znajdujemy jasnych wskazówek, w jaki sposób mielibyśmy wpłynąć na los krajów marginalizowanych w procesie globalizacji.

Rzeczywiście w pewnym momencie okazało się, że akcje charytatywne zawodzą. Teraz głównym zadaniem, przed którym stoimy, powinna być przebudowa naszej mentalności, w której negatywne stereotypy są bardzo silnie zakorzenione. Nie można ich zmienić jednym pociągnięciem, nie można ot tak wzbudzić odpowiedzialności za Innego i sprawić, by Trzeci Świat stał się problemem do rozwiązania, a nie zagrożeniem, przed którym trzeba uciekać. Niestety, obawiam się, że nie mogę powiedzieć, w jaki sposób można by tego dokonać. Jest to pytanie raczej do specjalistów. Ja ze swej strony mogę jedynie głośno mówić o problemach tamtych krajów. I to jest już dużo. Owszem, samo mówienie o biedzie bezpośrednio nic nie daje, ale sprawia przynajmniej, że temat zaczyna być obecny w świadomości społecznej. Jeśli stanie się trwały, rozwiązania może się znajdą. O tym, że zmiana świadomości jest możliwa, świadczą rzesze młodych Amerykanów pracujących ofiarnie np. w Afryce w warunkach najgorszych z możliwych, nie tylko nie otrzymując żadnych pieniędzy, ale często nawet głodując razem z ludźmi, którym pomagają. Być może Amerykanie są narodem egoistów, narodem zamkniętym. Takie przypadki przekonują jednak, że może być inaczej. I właśnie takie przypadki najbardziej podziwiam.

Czy jednak to, że dzisiaj mówi się o biedzie, nie jest dowodem tego, że nasza wrażliwość moralna zwiększyła się i dzięki temu coraz wyraźniej dostrzegamy przejawy niesprawiedliwości na świecie?

Ma pan rację, problem biedy krajów Trzeciego Świata kiedyś właściwie nie istniał w powszechnej świadomości, choć oczywiście poruszali go liberałowie, socjaliści czy komuniści. Problem ten pojawił się na dobre dopiero w erze dekolonizacji. Nie jest to jednak tylko kwestia moralnej wrażliwości, lecz także tego, że bieda staje się coraz bardziej zauważalna. Rozwój, który przecież istnieje w skali globalnej, generuje nierówności. Wszędzie zamożni bogacą się znacznie szybciej. Ponadto kiedy się okazało, że ubóstwo nie rodzi rewolucji, lecz tylko więcej ubóstwa, kraje marginalizowane przeszły od strategii konfrontacji z zasobnym Zachodem do strategii przenikania. Stany Zjednoczone są doskonałym przykładem tej zmiany – w wyniku olbrzymich migracji rosnącą część ludności Stanów Zjednoczonych stanowią emigranci z Trzeciego Świata. Na początku XX wieku około 90 proc. imigrantów pochodziło z Europy, dziś 90 proc. pochodzi z Afryki, Ameryki Łacińskiej i Azji. Wcześniej mogliśmy nie dostrzegać niedostatku na tamtych obszarach; póki nie musieliśmy działać, nie działaliśmy, ale dziś Trzeci Świat staje się częścią naszego świata. Nie można dalej zamykać oczu.

We współczesnym świecie nie ma wiele powodów do nadziei.

Nie, powodów jest wiele. Jednak równie wiele jest powodów do smutku. Dziś najbardziej poruszają mnie olbrzymie różnice między krajami: z jednej strony skrajne ubóstwo, głód, którego nawet nie umiemy sobie wyobrazić, a z drugiej niesamowite wprost bogactwo i marnotrawstwo. Naprawdę nie potrafimy doceniać swojego wielkiego szczęścia, że żyjemy w kulturze, gdzie głód na masową skalę jest właściwie nieobecny. Pamiętam, jak przed laty wracałem wprost z jednego z obozów w Etiopii, gdzie widziałem tysiące umierających osób, cały czas mam przed oczami te rzesze skrajnie wycieńczonych dzieci, opuchłych z głodu, niemających siły, by się podnieść. Umierały w milczeniu. Po kilku godzinach lotu znalazłem się w Rzymie i przypadkowo trafiłem na Piazza Navone, gdzie odbywała się wielka fiesta. Kiedy tak patrzyłem na tę beztroską radość, taniec, gwar, obfitość jedzenia, nie potrafiłem powstrzymać łez. Nie umiałem zapomnieć.

Czytaj więcej

Jedna wielka beczka prochu - rozmowa z Ryszardem Kapuścińskim

Mówimy o łzach, a kiedy ostatni raz szczerze się pan roześmiał?

Ja cały czas śmieję się szczerze. Lubię się śmiać. Odnoszę się nieufnie do ludzi pozbawionych poczucia humoru. Człowiek, który się nie śmieje, jest niebezpieczny. Podczas moich podróży po Afryce najzwyklejszy uśmiech pozwalał mi przezwyciężyć podejrzliwość, a nawet wrogość innych. Bywa, że żołnierze afrykańscy nie są nastawieni przyjaźnie do białych. Kiedy się do nich uśmiechałem, z początku stawali się jeszcze bardziej chmurni i groźni. W każdej chwili mogli użyć broni. Ja jednak w moim uśmiechu okazywałem się bardziej wytrwały, niż oni w swojej niechęci, w końcu bariera między nami znikała. Uśmiech jest początkiem kontaktu między ludźmi.

oprac. Jadwiga Łuczewska

Ryszard Kapuściński

Reporter, pisarz, fotograf; debiutował jako poeta, międzynarodowe uznanie przyniosły mu książki, które napisał po reporterskich wyprawach do Afryki, Ameryki Łacińskiej i na Bliski Wschód: „Cesarz” i „Wojna futbolowa” (obie z 1978 r.) oraz „Szachinszach” (1982). Zmarł w 2007 r. Michał Łuczewski – prof. UW, socjolog, psycholog i metodolog, przedsiębiorca akademicki, specjalista od przywództwa. Kierownik IDEAS Lab na Uniwersytecie Warszawskim, prezes LEAD. School of Experiences, która organizuje programy przywódcze w Oksfordzie.

Ten wywiad przeprowadziłem jako student, dla wydawanego przeze mnie pisma „Mishellanea”. Pamiętam telefon od Kapuścińskiego: zaprosił mnie do swojej pracowni. Gdy wszedłem, zdjął mi płaszcz i uśmiechnął się – tym samym uśmiechem, od którego zaczyna się „Non-fiction” Artura Domosławskiego. Ale zaraz potem wydarzył się 11 września. Dwie wieże World Trade Center runęły i wszystko ucichło. Nie można już było mówić o Ameryce bez tego wydarzenia, a Kapuściński, próbując „ogarnąć świat”, nie znalazł czasu, żeby drugi raz autoryzować wywiad. Z perspektywy niemal ćwierćwiecza okazuje się, że miał rację: nawet największe wydarzenia nie zmieniają kultury. „Kultura okazała się zdumiewająco trwała. Jej wpływ nie słabł pomimo kolejnych bitew. Stąd bardziej niż rewolucja interesuje mnie to, co było przed nią; bardziej niż wojna – to, co zostaje po niej” – powiedział mi. Dziś Stany Zjednoczone znów mówią głośno – może głośniej niż kiedykolwiek. Znów są podzielone – może jeszcze bardziej. Trzeci Świat znów przenika do ich środka. Ale ich optymizm wciąż popycha je do przodu. Jeszcze bardziej niż kiedyś.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Ukrainiec, który połączył Polaków i Niemców
Plus Minus
Zbigniew Preisner: Nakrętki do butelek ważniejsze od artystów?
Plus Minus
„Civolution”: Do punktów przez łzy
Plus Minus
Kardynałowi nie wypada jeździć źle na nartach
Plus Minus
Zbigniew Girzyński: Polska ma dwa oblicza