Praca nad lustrem Świata

Ikona powstaje w czterech etapach, ale praca nad nią trwa trzy lata. Ba, może nie skończyć się nigdy. Bo pisanie ikony tak naprawdę nie sprowadza się wcale do nanoszenia na deskę postaci świętych i gamy kolorów. Proces rozgrywa się we wnętrzu człowieka.

Aktualizacja: 23.10.2015 12:38 Publikacja: 23.10.2015 02:00

Do wszystkiego trzeba dojść na warsztatach samemu, nawet do ułożenia dłoni Eliasza

Do wszystkiego trzeba dojść na warsztatach samemu, nawet do ułożenia dłoni Eliasza

Foto: Rzeczpospolita/Łukasz Zalesiński

Deska, niewielki prostokąt o wymiarach 15 na 17 centymetrów. Ta jest lipowa. Podobnych używali mistrzowie na Rusi, ale to nie ma większego znaczenia – w Grecji ikony powstawały na drewnie cyprysu albo cedru. Mnisi odcinali kawałek pnia, a potem przez długie dnie pieczołowicie go obrabiali. Teraz deski zamawia się u stolarza. Ale i to nie ma wielkiego znaczenia.

Farby, które kiedyś tworzone były w klasztorach z naturalnych barwników, kupuje się dziś w sklepie. To także nie ma wielkiego znaczenia.

Bo wszystko co później, pozostaje od wieków niezmienne. Pisanie ikony to palce szorstkie od zaschniętego kleju i pyłu ze szlifowanego drewna, plecy obolałe od pochylania się nad deską i kartami papieru, oko i dłoń zmęczone wielogodzinnymi próbami uchwycenia idealnej kreski i barwy.

Bo wszystko co widzialne, jest tylko iluzją. Tak naprawdę ikona powstaje nie na desce, ale w głowie i sercu piszącego. Kto naprawdę chce ją stworzyć, musi raz jeszcze przejść przez swoje życie, by zmienić siebie. Dlatego praca nad ikoną jest tak ciężka, dlatego trwa tak długo.

Ojciec Maksymilian Nawara z opactwa Benedyktynów w Lubiniu, w którym prowadzona jest szkoła ikony, zapowiada: – Ci, którzy dotrwają u nas do końca, swoją ikonę będą mieli za trzy lata.

Ryszard: trzy dni w ciszy

Człowiek żyje, jakby był pępkiem świata. A potem się nagle okazuje, że jest jak ta pchła, która próbuje doskoczyć do nieba – mówi.

Ryszard ma 65 lat, czworo dorosłych dzieci, dwa zawody i mnóstwo życiowych doświadczeń. Za komuny ukończył Akademię Rolniczą, ale po studiach znalazł sobie inny sposób na życie. Poszedł do telewizji, gdzie został młodszym redaktorem. Wytrzymał rok. Dziś mówi o podłości, w której nie chciał brać udziału, i że pod koniec, gdy miał wstać rano do pracy, wszystko się w nim burzyło. Więcej nic. Potem był PGR. Ryszard doszedł tam do stanowiska dyrektora. Żyło mu się dobrze, spokojnie. Tym bardziej że był człowiekiem zaradnym. Zdobył na przykład drugi zawód: ceramika. Za komuny łatwiej miał ten, kto potrafił wiele rzeczy zrobić samemu.

Kiedy PGR upadł, Ryszard się nie załamał. Wydzierżawił gospodarstwo, chciał je wykupić, ale zaczęły się schody. Przerosły go koszty. Zresztą nie tylko jego. Doszło do tego, że Polakowi trudniej kupić we własnym kraju ziemię niż Niemcowi czy Duńczykowi. Nikt polskiej ziemi nie pilnuje. Za granicą rządy inaczej postępują... Ale to polityka. W politykę Ryszard wchodzić nie chce.

Bo są rzeczy ważniejsze. Choćby to, co się dzieje w samym człowieku. Ryszard zdał sobie z tego sprawę bardzo późno. Wcześniej osiągnął wiele, ale duchowo długo był na poziomie chłopaka u pierwszej komunii. A przecież na ziemi żyje się sto lat, nie więcej, a potem czeka cała wieczność. I trzeba się jakoś do niej przygotować. Przyjechał więc do klasztoru, by napisać swoją ikonę. To trochę powrót do przeszłości, bo 20 lat temu malował i rysował, tyle że bez głębszego sensu. Tutaj początkowo trafił na listę rezerwową. Poszedł do znajomego zakonnika (wie pan, kolega ze szkolnej ławy), chciał załatwiać, ale ten powiedział: nie, co ma być, to będzie. No i proszę, wkrótce przyszła wiadomość, zwolniło się miejsce i mogą go przyjąć. Czy to nie znak?

Tak więc Ryszard przez te trzy dni w miesiącu uczy się żyć od nowa: w ciszy i skupieniu. Na co dzień o to trudno, bo choć dzieci rozjechały się po świecie (jednego z synów rzuciło aż do Chin), ciągle jest coś do zrobienia. Ryszard pracuje, działa na rzecz swojego miasta.

Nie wszystko wokół niego układa się tak, jakby sobie wymarzył. Przemiany w Polsce na przykład. Można powiedzieć, że jest nimi rozczarowany. – Ale może za dużo gadam... – macha ręką. Bo to wszystko polityka. A w politykę Ryszard wchodzić nie chce.

– Ikona nie jest dziełem sztuki w klasycznym tego słowa rozumieniu, tak jak jej twórca nie jest artystą. Kanon nakazuje mu zniknąć, usunąć się w cień. Jest mistrzem, ale jego zadanie sprowadza się do stworzenia lustra, które pozwoli człowiekowi spojrzeć poza widzialny świat – tłumaczy ojciec Maksymilian. To samo powtarza uczestnikom szkoły ikony w lubińskim opactwie. Pierwszy rocznik, z którym spędzę ten dzień, liczy ich 16, choć chętnych było co najmniej dwa razy tyle. Grupy jednak nie mogą być większe, bo pisanie ikony wymaga ciszy, skupienia i indywidualnego podejścia do ucznia. Powinno być tak, jak przed wiekami. – Chcieliśmy, by ikona wróciła do środowiska mniszego. Dziś kojarzy się ona przede wszystkim z prawosławiem, ale przecież pierwsze ikony powstawały jeszcze przed podziałem Kościoła na wschodni i zachodni, a tradycje zakonu benedyktynów sięgają właśnie tamtego czasu – podkreśla ojciec Maksymilian.

Początków ikony upatrywać należy w antycznej sztuce portretu i malarstwie katakumbowym, które uprawiali pierwsi chrześcijanie. Według rozpowszechnionej na Wschodzie tradycji powstawały jeszcze w czasach apostołów, autorem najdawniejszych był zaś Łukasz Ewangelista. Na to rzecz jasna brak dowodów, pewne jest za to, że o ikonach w IV wieku naszej ery wspominał biskup Cezarei Euzebiusz oraz blisko sto lat później św. Augustyn. Z VI wieku pochodzą wzmianki o czynionych przez ikony cudach. Wtedy też stworzone zostały najstarsze zachowane do dziś obrazy, które przechowywane są w klasztorze św. Katarzyny na Synaju.

Na przełomie VIII i IX wieku ikony stały się przyczyną poważnego sporu światopoglądowego. Rozpoczął go cesarz bizantyński Leon III Izauryjczyk, który nakazał usunąć wizerunek Chrystusa znad drzwi swojego pałacu i zastąpić go krzyżem. Idący jego śladem ikonoklaści argumentowali, że sacrum znajduje się poza światem widzialnym, więc nie należy go przedstawiać. Potwierdzać to miała Biblia. Spór chwilowo zakończył Sobór Nicejski II, który zezwolił na kult obrazów. Zwyciężył pogląd, że skoro Jezus przyjął ludzką postać, to i mistrzowie ikony mogą Go prezentować w ten sposób. W kolejnych wiekach spór miał jednak raz po raz odżywać z różną intensywnością, także na zachodzie Europy. Bywało, że kończył się niszczeniem wiszących w kościołach obrazów.

Tymczasem po Wielkiej Schizmie ikony zaczęły być wiązane przede wszystkim z chrześcijaństwem wschodnim. Powstawały w Bizancjum, Grecji, na Rusi, na Bałkanach. Zawsze według ściśle określonych zasad zapisanych w podręcznikach, zwanych z grecka hermeneia, z rosyjska – podlinnikami. Znaczenie miało wszystko: kształt postaci i tła, kolory, brak perspektywy, napis. A także sam twórca. Nie mógł być człowiekiem przypadkowym. Zanim pochylił się nad deską, musiał przejść odpowiednie przygotowanie teologiczne i duchowe. Ojciec Maksymilian: – Tworzenie uchodziło za czynność świętą, której dostąpić mogli tylko wybrani. Sama ikona była obrazem, ale też tekstem liturgicznym. Dlatego właśnie nie tyle się ją „maluje", ile „pisze"...

Ewelina z bloku

Ewelina, lat 29. Od pięciu pracuje jako sekretarka w szkole językowej, wcześniej skończyła polonistykę. Wspólnie z mężem mieszka w bloku na jednym z poznańskich osiedli i jak większość młodych ludzi bije się z myślami. Praca? Dobrze, że jest, chociaż nie ma się co okłamywać: to nie ta wymarzona. W dużym mieście utrzymać się niełatwo, dlatego niewykluczone, że wyjadą. Może do Norwegii? Mąż jest technologiem drewna, więc mógłby tam znaleźć dobre zajęcie... Kiedy tak człowiek myśli, zastanawia się, przychodzi moment, że pragnie już tylko ciszy. Ewelina szuka jej w pobliskim szpitalu. Jest tam kaplica, w której może pobyć sama. A kiedy się modli, często wpada jej do głowy myśl: „Halo, nie ma się czym przejmować, przecież Bóg nad tobą czuwa. Wszystko się zawsze jakoś poukłada". I Ewelina się nie przejmuje. Mówi swobodnie, lekko, często się śmieje, zakładając za ucho kosmyk włosów.

Jak tu trafiła? O, to długa historia. Wiara zawsze była dla niej ważna, lubiła też rysować, ale tak naprawdę wszystko zaczęło się od jej chłopaka, a teraz już męża. Choć jest trochę młodszy, zawsze nadawali na tych samych falach. Przed ślubem na przykład pojechali do pustelni w Beskidzie Niskim, żeby się wspólnie przygotować do małżeństwa. Chłopak wiedział, że Ewelina lubi rysować, więc podarował jej zestaw ołówków. Żeby rozwijała talent. Pewnego dnia pomyślała o ikonie, bo to bardziej pociągające niż zwyczajne malowanie. Ikona to nie tylko sztuka, ale też teologia, praca nad sobą.

Najpierw chciała do szkoły jezuitów, ale potem dowiedziała się o Lubiniu: praca, ale też modlitwa, post, a wszystko w rytmie klasztornego życia. Człowiek na kilka dni w miesiącu odrywa się od codzienności. Zgłosiła się, przyjęli, teraz pracuje – nad obrazem, nad sobą. I wszystko się jakoś układa. Przed przyjazdem na to spotkanie na przykład Ewelina się dowiedziała, że jest w ciąży. Koleżanki śmieją się, że to będzie pierwsze dziecko szkoły ikony.

Oczywiście nic w życiu nie przychodzi łatwo. Bywa, że Ewelina siedzi, myśli, przymierza się do postawienia kolejnej kreski, naniesienia koloru. – Iza, pomóż – mówi do nauczycielki. – Nie, musisz dojść do tego sama...

Obraz rośnie wraz z człowiekiem

Cisza trwa, ale bezruch przeradza się w krzątaninę. Na zewnątrz klasztornych pomieszczeń, w niewielkim warsztacie kilkanaście osób pochyla się nad prostokątnymi deseczkami, stertami papieru ściernego i pojemnikami z wodą. W kolumnach słonecznego światła wirują drobinki zeszlifowanego drewna i kleju.

Według klasycznych prawideł ikona powstaje w czterech etapach. W pierwszym smaruje się deskę gorącym klejem – z każdej strony po kilka razy, po czym nakleja się na nią cieniutką tkaninę. Następnie, używając mieszaniny kleju z kredą, nanosi się kilkanaście warstw gruntu i szlifuje. Potem przychodzi czas na nałożenie farb i złoceń, wreszcie – na werniksowanie, czyli pokrycie deski olejem, który powinien zminimalizować działanie czynników zewnętrznych.

Osoby pracujące w warsztacie są dopiero na drugim etapie. – To długotrwały proces, ponieważ powierzchnia deski musi być idealnie gładka – tłumaczy Izabela Murza, która prowadzi szkołę ikony. – Gromadząca się w nierównościach farba zniekształciłaby obraz, wnikająca w szczeliny woda mogłaby rozsadzić go od środka – wyjaśnia. Deski na pierwszy rzut oka wydają się płaskie, niczym przysłowiowy stół. Ale jeśli zwilżyć je szmatką i ustawić pod światło, wprawne oko wychwyci minimalną nawet skazę. Dlatego praca jeszcze potrwa.

Tymczasem pomiędzy poszczególnymi sekwencjami pisania ikony rozciągają się rozległe, trudne do przebycia przestrzenie przygotowań. Po kilku godzinach żmudnego szlifowania deski zostają odłożone na bok, a my wracamy do klasztoru na modlitwę. Chłodną ciszę kościoła przeszywają kolejne wersy Pisma Świętego powtarzane monotonnym głosem przez kilkunastu mnichów, a w ślad za nimi – przez uczniów. Teraz po polsku, po południu po łacinie. Podczas pełnego dnia pracy do kościoła chodzi się cztery razy – o szóstej na modlitwę poranną połączoną z Eucharystią i medytacją, kwadrans po dwunastej na modlitwę południową, o piętnastej na nieszpory i o dwudziestej na wieczorną. Ojciec Maksymilian: – Zależy nam, by uczestnicy szkoły weszli w rytm klasztornego życia.

Nie ogranicza się on tylko do modlitwy o ściśle określonych porach. Krótko po południu idziemy do refektarza na obiad. Jemy w całkowitym milczeniu. Na talerzach zupa, ryż, warzywa. – Na czas pobytu w klasztorze uczniowie rezygnują z jedzenia mięsa, ryb czy jajek, ale także ze zbędnych rozmów. Cisza otwiera nas na obecność Boga. Benedyktyni mogą rozmawiać przy stole tylko dwa razy w roku: podczas Bożego Narodzenia i Wielkanocy – tłumaczy ojciec Maksymilian.

Po obiedzie znów praca nad ikoną. Ale to jeszcze nie czas, by malować na desce. Na razie projekty powstają na papierze. – Każdy wykona ich kilkadziesiąt – tłumaczy Izabela Murza. Na niewielkich kartkach piętrzą się góry, wyrastają domy i studnie, biją źródełka. Znaczenie ma odpowiednia kreska, brak perspektywy (znak, że ikona nie odwzorowuje widzialnego świata; wychodzi poza niego), znaczenie mają też kolory, choć akurat tutaj trudno o proste przełożenia, zero-jedynkowe schematy.

Złoto to zwykle świętość i Boża chwała, ale już czerwień bywa wiązana zarówno z życiem i pięknem, jak i męczeństwem oraz śmiercią. Czerwony to kolor Ducha Świętego. Zdarza się jednak, że przypisany zostaje Mu kolor zielony, który oznacza też płodność i wieczną młodość. Innym razem barwy są neutralne. Czerwień staje się po prostu czerwienią, a zieleń – zielenią. Aby nie zgubić się w tym labiryncie znaczeń, trzeba solidnego przygotowania teologicznego.

Izabela Murza: – Kto pisze ikonę, musi się trzymać pewnych warsztatowych ram. Jednocześnie ikona to nie skansen. Autor ma pewien margines swobody. Moim zdaniem, im głębiej się ikonę poznaje, tym większy się staje ten margines. Choć twórca pozostaje ukryty za swoim dziełem, to jednak odciska na nim swoje piętno. Obraz tworzy się i rośnie wraz z nim.

Michał, tata czwórki

Michał łapie oddech na dwa sposoby: raz w tygodniu gra z kolegami w piłkę, raz w miesiącu przyjeżdża tutaj, by pisać ikonę. Musi szukać odskoczni, bo zwykle jego dni wypełnione są od świtu do nocy. Wspólnie z żoną prowadzi rodzinę zastępczą dla czterech dziewczynek.

Michał jest nauczycielem, ma 33 lata i dom na wsi. Pan Bóg, jak dotąd, własnych dzieci mu nie dał, a on odczytał to jako wskazówkę, że trzeba zrobić coś dla innych. Bo przecież te wszystkie pokoje nie mogą stać puste. Dlatego do ich domu sprowadziły się Julka, Monika, Zuzia i Nadia. Najstarsza dziewczynka ma dziewięć lat, dwie najmłodsze – po pięć. Zuzia i Nadia to siostry, które pewnie niedługo wrócą do biologicznej mamy. Sąd uznał, że wiele w swoim życiu zmieniła i zasługuje na drugą szansę. Michałowi i jego żonie jest z tym ciężko, bo dziewczynki pokochali jak swoje. Choć przecież od początku wiedzieli, że dzieciaki są u nich tylko na chwilę. I właśnie to w życiu zastępczych rodziców jest najcięższe.

Ale są też inne sprawy. Zwykle do takich rodzin trafiają dzieci zaniedbane, przestraszone, psychicznie wycieńczone. Miewają problemy z nauką, nie śpią po nocach, płaczą. Rodzice zastępczy mają im dać ciepło, przywrócić równowagę. A jednocześnie nie zniechęcać do rodziców biologicznych, bo przecież dzieciaki nie zostały im odebrane ostatecznie i nieodwołalnie. Ale, niestety, nie zawsze można liczyć na to samo. Michał sam doświadczył pomówień, zarzutów, złości...

Przy dzieciach żona i on roboty mają mnóstwo. Monika na przykład jest niepełnosprawna, cierpi na niedosłuch. Ale fajnie patrzeć na postępy, jakie dziewczynki robią. Choćby Julka – pięknie pisze. Ostatnio wygrała w szkole konkurs kaligraficzny. Tak czy inaczej człowiek czasem musi od tego wszystkiego odpocząć, żeby nie zwariować. Musi zrobić coś dla siebie, jakoś się doskonalić, rozwijać. Żona poszła więc do szkoły kosmetycznej, a Michał mierzy się z pisaniem ikon.

Temat zainteresował go, gdy studiował teologię. Poznał historię ikonoklazmu, czyli sporów wokół świętych malowideł, wizerunku Chrystusa. Już wtedy uświadomił sobie, że ikona nie jest zwyczajnym obrazem. Jest drogą do Boga. Michał siedzi więc w skupieniu i próbuje zrobić na tej drodze kolejny kroczek. Cieniutkim jak włos pędzelkiem nanosi na kartkę barwy. Jest trudno, ale robi postępy. Wycisza się wewnętrznie, choć kiedy ćwiczy w domu, o to niełatwo. Ostatnio przysiadł na pół godziny, a tu do pokoju wpada Zuzia. Ona też chce pisać ikonę.

Ten rok Michał na pewno skończy. Chciałby wytrwać, kształcić się dalej, wreszcie stworzyć swój obraz. Ale nawet jeśli się nie uda, tego czasu na pewno nie uzna za stracony.

Efektem nauki na pierwszym roku jest obraz, który jednak pozostaje zaledwie namiastką ikony. Brakuje na nim wizerunku: Chrystusa, Maryi, świętego, a także imienia zwanego też abrewiacją, czyli rozciągającego się ponad postacią napisu. – Jego znaczenie jest kluczowe. Potwierdza on wierność wobec Praobrazu. Wraz z otrzymaniem imienia ikona zaczyna uczestniczyć w łasce tego, kogo przedstawia – tłumaczy Izabela Murza. Do stworzenia kompletnej ikony trzeba jednak dojrzeć. Zdobyć wiedzę warsztatową, ale przede wszystkim wewnętrzną siłę i spokój. Otworzyć się na transcendencję. Na to uczestnicy szkoły będą mieli kolejne dwa lata – oczywiście pod warunkiem, że zdecydują się podjąć próbę.

Na wytrwałych czeka nagroda. Ponoć człowiek nabiera pokory, każdym zmysłem odczuwa swoją znikomość. Ale ona nie doskwiera już tak bardzo, nagle staje się mniej istotna.

Izabela Murza: – W kościele prawosławnym przed nabożeństwem ksiądz okadza zarówno ikony, jak i ludzi. Ma to głęboki sens. Ikona zaprasza do modlitwy, prowadzi do Boga, jest miejscem Jego obecności. Ale człowiek to także ikona. Ikona Boga, na którego podobieństwo został stworzony.

Deska, niewielki prostokąt o wymiarach 15 na 17 centymetrów. Ta jest lipowa. Podobnych używali mistrzowie na Rusi, ale to nie ma większego znaczenia – w Grecji ikony powstawały na drewnie cyprysu albo cedru. Mnisi odcinali kawałek pnia, a potem przez długie dnie pieczołowicie go obrabiali. Teraz deski zamawia się u stolarza. Ale i to nie ma wielkiego znaczenia.

Farby, które kiedyś tworzone były w klasztorach z naturalnych barwników, kupuje się dziś w sklepie. To także nie ma wielkiego znaczenia.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami