Wątroba namiestnika smakuje wybornie

Ponura maksyma głosi, że tłum jest tak mądry jak najgłupszy jego członek. Samosądy towarzyszą nam od samego początku naszych dziejów i nic nie wskazuje, by miały odejść w niebyt, nawet jeśli są już sporadyczne.

Publikacja: 29.11.2024 14:57

Johan Joseph Zoffany, „Splądrowanie Królewskiej Piwnicy Wina”, 10 sierpnia 1792 r.

Johan Joseph Zoffany, „Splądrowanie Królewskiej Piwnicy Wina”, 10 sierpnia 1792 r.

Foto: Library of Congress

Latarnia uliczna. Obiekt raczej niepozorny, wrośnięty w tkankę miejską tak bardzo, że właściwie niezauważalny, dopóki się nie zepsuje. Przyjmuje się, że pierwszy raz zastosowano je w Londynie, kiedy burmistrz tego miasta sir Henry Barton polecił w 1417 roku „rozwieszać każdego wieczora zimą latarnie ze światłami pomiędzy Hallowtide i Candlemasse”. Nie ma w niej nic niepokojącego, o ile nie jest się Francuzem. Nad Sekwaną funkcjonuje bowiem złowróżbny zwrot „na latarnię!” (fr. „À la lanterne!”) oznaczający, że życzymy komuś jak najgorzej. Domyślnie: że zamierzamy kogoś na tejże latarni powiesić. Zwrot narodził się podczas rewolucji francuskiej, gdy paryżanie złapali znienawidzonego generalnego kontrolera finansów Josepha-François de Douégo i powiesili go na latarni właśnie. Nawiasem mówiąc, nieskutecznie, pękła bowiem lina, więc tłum odciął mu głowę i obnosił po ulicach zatkniętą na pice. Gdy później, tego samego dnia, na innej latarni powieszono, tym razem skutecznie, zięcia de Douégo Bertiera de Sauvigny’ego, tłum stykał twarze obu zamordowanych, krzycząc: „Pocałuj tatusia!”.

Czytaj więcej

Temida zafrasowana. Najciekawsze procesy sądowe dawnej Rzeczpospolitej

Twarde prawo, ale prawo

Jakkolwiek ulice Paryża płynęły krwią podczas rewolucji (a w przypadku okolic Conciergierie podobno nie był to tylko zwrot literacki), to z całą pewnością nie wtedy narodziła się idea samosądu. Nie sposób powiedzieć, kiedy miało miejsce pierwsze takie zdarzenie, możemy jednak spokojnie przyjąć, że w czasach prehistorycznych. Idea wymierzenia komuś sprawiedliwości z całą pewnością jest bowiem starsza niż prawodawstwo. Kodeks Ur-Nammu (najstarszy znaleziony, a więc na tę chwilę pierwszy w historii) był raczej odpowiedzią na samodzielne karanie przestępców. Rozważania nad tym, jak wyglądały niepisane prawa społeczności łowiecko-zbierackich, czy zazdrość narodziła się w tym samym momencie, co własność, i czy pierwsi przedstawiciele homo sapiens operowali kategoriami dobra i zła, zostawmy antropologom, archeologom i filozofom. Dla nas ważny jest płynący z historii wniosek, że w momencie narodzin społeczności utworzono również system reguł, których przestrzeganie było wymagane do ich funkcjonowania, a jednostki łamiące ów system musiały podlegać jakiejś formie kary. Wspomniany kodeks sumeryjski, prawo 12 tablic, kodeks Justyniana, Constitutio Criminalis Carolina, kodeks Napoleona czy Powszechna deklaracja praw człowieka, jak również wszystkie inne niewymienione akty prawne za swój podstawowy cel mają utrzymanie funkcjonowania społeczności. Nawet jeśli przez towarzyszący nam współcześnie zalew legislacyjny trudno w to uwierzyć…

Spisane i egzekwowane prawa miały także głęboki sens z uwagi na psychologię. Ponura maksyma głosi, że tłum jest tak mądry jak najgłupszy jego członek. Od dawna naukowcy i filozofie próbują rozgryźć ten fenomen: grupy ludzi niepokojąco łatwo da się namówić do działań, na które jako jednostki nigdy by się nie poważyli. Wątpliwym jest, by pojedynczy lizbończyk w 1383 roku, paryżanin w 1789 roku czy mieszkaniec Tulsy w 1921 roku zdecydowaliby się na popełnienie pewnych czynów, w tłumie jednak nie mieli tego problemu.

Przekazanie ochrony prawa w ręce władz miało właśnie zabezpieczać przed tym zjawiskiem, ponieważ dobry mówca był w stanie zmanipulować tłum tak, by ten spełnił jego wolę. Greckie demokracje doby starożytnej służą dziesiątkami przykładów efektywności popisów oratorskich w kształtowaniu polityki i praw. Oczywiście, w państwie opartym na słowie mówionym takie manipulacje niekoniecznie postrzegano jako coś złego. Przypomnijmy, że słowo „demagogia”, a więc „prowadzenie ludu”, u swego zarania nie miało konotacji negatywnych – wychodzono z założenia, że skoro ktoś może do czegoś przekonać innych, to ma rację. Nieprzypadkowo kodeks spisany przez Drakona uznano za straszne okrucieństwo, mimo że w istocie łagodził obowiązujące w Atenach prawo zwyczajowe. Dla kontrastu Rzym z jego szacunkiem do słowa pisanego, jaki odziedziczył po Etruskach, powitał prawo 12 tablic z radością i szanowano je aż do końca państwa.

Upieczony pensjonariusz

Mimo wysiłków władców i rozwoju prawodawstwa, jak również narzędzi egzekwowania praw, samosądy towarzyszą nam od samego początku naszych dziejów i nic nie wskazuje, by miały odejść w niebyt, nawet jeśli są już sporadyczne. Można je z gruntu podzielić na dwa rodzaje: samosądy wynikające z inspiracji i wynikające z desperacji. Dotychczas skupiałem się raczej na tej pierwszej kategorii: jednostka lub grupa wykorzystywała ludność do osiągnięcia swego celu politycznego lub ideologicznego. Rewolucję francuską można uznać za jeden wielki samosąd i nawet jej apologeci temu nie przeczą, jednak tak naprawdę w jej wypadku najbardziej przełomowa była skala. Używanie podburzonego tłumu do rozliczania się z politycznymi oponentami miało już swoją tradycję. Spotykamy się z nim choćby w starożytnym Rzymie. Lucjusz Korneliusz Sulla twórczo rozwinął instytucję listów proskrypcyjnych i stworzył z nich maszynę terroru, zachęcając ludzi nagrodami pieniężnymi do polowania na swoich przeciwników. Oczywiście, można by się kłócić, że nie były to samosądy, ponieważ dysponujący władzą dyktatorską Sulla zadbał o podstawę prawną, byłaby to jednak semantyka. W końcu stworzenie ustawy, której jedynym zadaniem jest być narzędziem walki politycznej, trudno uznać za zgodne z duchem rzymskiego prawa. Dokładnie na takiej samej zasadzie ciężko uznać komisję dwunastu, „dekret o podejrzanych” czy Trybunał Rewolucyjny za instytucje prawne, skoro ich jedynym celem było danie jakobinom narzędzi do rozprawy ze swoimi przeciwnikami podczas rewolucji francuskiej.

Podobnież i okrucieństwo nie było niczym nowym. W roku 1672 na ulicach Hagi zamordowano Johana de Witta, do niedawna wielkiego pensjonariusza Holandii, a więc drugą po stadhouderze (namiestnik, tytuł ten nosili namiestnicy kierujący poszczególnymi prowincjami w ramach państwa Republika Zjednoczonych Prowincji – red.) osobą w Niderlandach. Niemniej w tym konkretnym wypadku, ponieważ po śmierci Wilhelma II Orańskiego nie wybrano nowego namiestnika, był ich faktycznym przywódcą. Na dodatek był człowiekiem wybitnym, twórcą potęgi Niderlandów z przełomu wieków XVII i XVIII. To dzięki niemu (oraz admirałowi de Ruyterowi) Holendrom udało się przejąć od Anglików berło pierwszej potęgi morskiej Europy.

Taki człowiek po prostu musiał mieć licznych wrogów zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych. Do wewnętrznych należeli zwolennicy domu orańskiego, cierpliwie czekający na okazję do obalenia potężnego pensjonariusza. Ta nadarzyła się w roku 1672, gdy zirytowany niespodziewanym wzrostem znaczenia Holandii Król Słońce zmontował silną koalicję antyniderlandzką i wypowiedział temu krajowi wojnę. Zakończyła się ona nieomal przejęciem władzy nad Holandią przez Francję, sam zaś rok 1672 przeszedł do historii jako rok kastrofy, Rampjaar. Ranny w zamachu de Witt zrzekł się władzy, licząc na to, że uspokoi to trochę Ludwika XIV. Oranżyści wykorzystali ten moment i podburzyli mieszkańców Hagi do ukarania de Witta za wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na kraj w ostatnim roku. Johan i jego brat Cornelis zostali zamordowani przez mieszczan, a następnie powieszeni za nogi i wypatroszeni, tłum zaś usunął ich wątroby, po czym upiekł je i zjadł. Przy takim porównaniu gilotyna faktycznie wydaje się narzędziem humanitarnym.

Czytaj więcej

Miasto od wieków staje w ogniu. Krótka historia walk toczonych w miastach

Za zdradę – kastracja

Przełom XVIII i XIX wieku stanowi pewną cezurę w historii samosądów. Należy pamiętać, że Europa od upadku Rzymu do epoki napoleońskiej stanowiła jeden wielki tygiel prawny i tylko prawo kościelne było w niej naprawdę uniwersalne. W efekcie nie zawsze to, co na pierwszy rzut oka wydaje nam się samosądem, było nim w istocie. Przykładowo w pierwszym rozdziale powieści „Narrenturm” główny bohater Reinmar uwodzi żonę pewnego rycerza. Bracia rycerza, rodzina Sterczów, przyłapują bohatera i grożą mu kastracją za zhańbienie szwagierki.

Czy Sterczowie dopuszczają się tutaj samosądu? Tak, ponieważ Oleśnica, gdzie rozgrywają się powyższe wydarzenia, lokowana była na prawie średzkim, a tym samym obowiązywało w niej prawo miasta Halle i ława miejska mogła sądzić w sprawach karnych. Gdyby jednak Sterczowie, zamiast wpadać na poddasze klasztoru augustianów, odczekali cierpliwie do momentu, aż nasz bohater wyjedzie z miasta i wtedy go pojmali, to cała sprawa rozegrałaby się na obszarze jurysdykcji prawa książęcego, w którym pozostała jeszcze instytucja wróżdy i wróżdy krwawej (prawo krwawej zemsty za zabójstwo lub obrazę krewnego – red.), tym samym mogliby Reinmara okaleczyć już legalnie. Kazus może fikcyjny, ale prawdopodobny, i dlatego dopiero pojawienie się jednolitych, uniwersalnych systemów prawnych pozwoliło na ograniczenie bezprawia.

Prawo kończy się na rogatkach

Dzięki potędze amerykańskiej „soft power” samosądy często kojarzą nam się ze zbrodniami dokonywanymi na Murzynach. Na ile ta konotacja odpowiada prawdzie, nie sposób powiedzieć, ponieważ nie dysponujemy badaniami porównawczymi ani nawet danymi do takich badań. Liczbę ofiar linczów na terenie USA od 1883 do 1941 roku szacuje się na ok. 4500, z czego ok. 3200 ofiar było czarnoskórych, ok. 1000 białych, reszta zaś należała do innych ras. Z tej liczby 4000 były mężczyznami, 100 kobietami, a w reszcie przypadków płci ofiar nie udało się ustalić, najprawdopodobniej jednak także byli to mężczyźni.

Liczba wygląda na dużą. Problem w tym, że nie znając skali zjawiska, trudno to tak naprawdę ocenić, punkty odniesień nic nam do tematu nie wnoszą. Przykładowo podczas Pierwszej Intifady Palestyńczycy dokonali, według Human Rights Watch, 822 samosądów na innych Palestyńczykach, oskarżając ich o kolaborację z Izraelem. Próba porównania tych wydarzeń doprowadzić może tylko do kłótni, liczba i waga kryteriów są bowiem całkowicie zależne od indywidualnego podejścia.

Albo inny przykład: Nigeria. Sami Nigeryjczycy nie są w stanie jednoznacznie powiedzieć, ile osób pada rocznie ofiarami samosądów w różnym wymiarze, poczynając od wytarzania w błocie, a kończąc na tzw. necklacingu, czyli wyjątkowo okrutnym mordowaniu poprzez zawieszenie na szyi ofiary namoczonej w benzynie opony i podpaleniu. Sęk w tym, że w Nigerii prawo kończy się na rogatkach miejskich. Wymiar sprawiedliwości poza teren zurbanizowany po prostu nie sięga. Alternatywą dla zupełnego bezprawia są więc samozwańczy mściciele w rodzaju Bakassi Boy (grupa młodych nigeryjskich bojowników działająca w latach 1998–2006 – red.), ci jednak mają tendencję do stawania się nieodróżnialnymi od przestępców…

Nigeria, oprócz bycia kolejnym dowodem na skomplikowanie problemu, jest także przykładem drugiego rodzaju samosądów: wynikających z desperacji. Ich przyczyną nie jest wspomniane już dążenie do osiągnięcia jakiegoś celu, lecz potrzeba bezpieczeństwa. Dochodzi do nich w sytuacji, gdy ofiary nie mogą liczyć na ochronę instytucji państwowych i muszą na własną rękę szukać sposobów obrony. Zdarza się, że takie akty samoobrony degenerują się do postaci mścicielstwa, jak chociażby w przypadku grupy PAGAD. Uformowana w 1996 roku grupa People Against Gangsterism and Drugs miała od początku pełne ręce roboty, powstała bowiem w Kapsztadzie. Boryka się on z problemem przestępczości zorganizowanej w skali wręcz dla Europejczyka niewyobrażalnej, jego mieszkańcy utworzyli więc PAGAD jako grupę organizującą manifestacje i petycje do władz, usiłując wymóc na nich zajęcie się sytuacją.

Z czasem jednak uznali te środki za niewystarczające, problem wcale nie malał. Rozpoczęła się więc kampania podpaleń domów bandytów i zamachów na ich życie. Sami z siebie zwykli mieszkańcy Kapsztadu nie byliby jednak do tego zdolni, choćby przez brak umiejętności. PAGAD nawiązał więc współpracę z grupami islamskimi, takimi jak Qibla, efekt zaś był łatwy do przewidzenia: po domach gangsterów przyszła kolej na synagogi i kluby gejowskie oraz obiekty kojarzące się z Zachodem.

Czytaj więcej

Od głodu, wojny i studentów chroń nas, panie

Bezsilność policji

Ostatni przykład dotyczy z tej grupy samosądów, która jest najbardziej rozpaczliwa: aktu samoobrony zmuszonych do ostateczności ludzi. W 2005 roku miał miejsce tzw. lincz we Włodowie. Jego ofiarą padł Józef Ciechanowicz: 60-letni recydywista i alkoholik, który w zakładach karnych spędził 27 lat życia, a lista zarzutów wobec niego jest zbyt długa, by je tutaj wymieniać. Obecność Ciechanowicza we Włodowie była pasmem pobić, agresji, włamań, wymuszeń i rozbojów. Mieszkańcy wielokrotnie usiłowali wymóc na policji zajęcie się sprawą, jednak bezskutecznie. Funkcjonariusze bagatelizowali sprawę, nierzadko odmawiali też interwencji.

Bojący się o swoje życie mieszkańcy osiągnęli kres swojej wytrzymałości 1 lipca 2005 roku. Pijany Ciechanowicz wszedł do wsi z nożem i po słownej oraz fizycznej przepychance pchnął nim jednego z mieszkańców. Ofierze udało się wykonać unik i przyjęła cięcie na rękę, sprawca zaś został przepędzony, nim mógł poprawić cios, niestety, policji znów nie udało się namówić do podjęcia działań. Dźgnięty wrócił z żoną do wsi i zdał relację mieszkańcom.

Zbiegiem okoliczności niedługo później, a więc zapewne w momencie, gdy mieszkańcy wciąż byli wściekli na lekceważące podejście władz, Ciechanowicz również wrócił, dalej z nożem w ręku, groził, że zabije rodzinę swojej ofiary, jego samego i jego dzieci. W mieszkańcach coś pękło. Mężczyźni złapali za kije i po krótkim pościgu osaczyli, a następnie zatłukli Ciechanowicza na śmierć. Sprawa włodowskiego samosądu była swego czasu dosyć głośna, na jej kanwie powstał nawet film. Sprawców skazano, po nadzwyczajnym złagodzeniu wyroku, na cztery lata pozbawienia wolności, ale ostatecznie ułaskawił ich po niecałym roku odbywania kary Lech Kaczyński. Policjantów, którzy ignorowali prośby mieszkańców, skazano na pół roku pozbawienia wolności, grzywnę i kary dyscyplinarne.

Trudno jest w tak krótkim artykule opisać tysiące lat rozwoju kategorii prawnej samosądu. Wydaje mi się jednak, że wniosek z tej historii jest jeden: samosąd to dowód słabości państwa. Głównym jego zadaniem jest i zawsze było zapewnienie bezpieczeństwa swoim obywatelom. Inaczej zawodzi, nadwyrężając zaufanie obywateli. W końcu to ono dysponuje środkami, narzędziami i naszym mandatem, toteż mamy prawo wymagać, aby dbało o nasze potrzeby, gdy zaś je ignoruje, licząc, że sobie poradzimy, sytuacja staje się patologiczna. Mówiąc obrazowo: dobrze jest móc bronić swego domu z bronią w ręku, ale źle musieć to robić.

Przemysław Mrówka

Publicysta, popularyzator nauki i historyk zajmujący się historią gospodarczą.

Latarnia uliczna. Obiekt raczej niepozorny, wrośnięty w tkankę miejską tak bardzo, że właściwie niezauważalny, dopóki się nie zepsuje. Przyjmuje się, że pierwszy raz zastosowano je w Londynie, kiedy burmistrz tego miasta sir Henry Barton polecił w 1417 roku „rozwieszać każdego wieczora zimą latarnie ze światłami pomiędzy Hallowtide i Candlemasse”. Nie ma w niej nic niepokojącego, o ile nie jest się Francuzem. Nad Sekwaną funkcjonuje bowiem złowróżbny zwrot „na latarnię!” (fr. „À la lanterne!”) oznaczający, że życzymy komuś jak najgorzej. Domyślnie: że zamierzamy kogoś na tejże latarni powiesić. Zwrot narodził się podczas rewolucji francuskiej, gdy paryżanie złapali znienawidzonego generalnego kontrolera finansów Josepha-François de Douégo i powiesili go na latarni właśnie. Nawiasem mówiąc, nieskutecznie, pękła bowiem lina, więc tłum odciął mu głowę i obnosił po ulicach zatkniętą na pice. Gdy później, tego samego dnia, na innej latarni powieszono, tym razem skutecznie, zięcia de Douégo Bertiera de Sauvigny’ego, tłum stykał twarze obu zamordowanych, krzycząc: „Pocałuj tatusia!”.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką