Polski Kościół z tymi biskupami nie ma przyszłości

Kościół w Polsce, taki, jaki jest – z generacją biskupów, która nie zdała egzaminu z kryzysu – nie ma przyszłości. Albo będzie to w przyszłości Kościół dotykalnej, wspólnotowej modlitwy, albo nie będzie go wcale.

Aktualizacja: 26.11.2020 18:02 Publikacja: 20.11.2020 10:00

Polski Kościół z tymi biskupami nie ma przyszłości

Foto: fot. episkopat.pl

Dziwisz tam stopował. [...] Nie wiedziałem, co z tą Tylawą zrobić. Radziłem się Życińskiego. On powiedział: daj to do Sekretariatu Stanu, a ja pojadę i się tym zajmę. Ksiądz z Sekretariatu Stanu, który pewnie trząsł portkami przed Dziwiszem, bardzo mi to odradzał. [...] Życiński ledwie przyjechał, zadzwonił do niego Dziwisz i go tam opieprzył". Tymi słowami anonimowy ksiądz, jeden z rozmówców reportażu TVN „Don Stanislao", określił rolę emerytowanego krakowskiego kardynała w blokowaniu przepływu informacji o pedofilskich zachowaniach proboszcza z Tylawy oraz o kryjącym go arcybiskupie Michaliku. Osobą, przed którą zatajał owe informacje Stanisław Dziwisz, ówczesny papieski sekretarz, był Jan Paweł II.

W pełni potwierdzam prawdziwość powyższej relacji, gdyż tenże anonimowy ksiądz opowiedział mi o tamtych faktach już w 2006 r. A zrobił to, bo sam go wcześniej – dokładnie 10 września 2004 r. – o interwencję w Watykanie prosiłem.

Cytowana relacja to oczywiście niejedyny mocny zarzut pod adresem kardynała Dziwisza. W półtoragodzinnym, bardzo dobrze udokumentowanym reportażu Marcina Gutowskiego są ich dziesiątki. I duża część z nich jest jeszcze poważniejszego kalibru. Co więcej, dokładnie dzień po emisji „Don Stanislao" Watykan opublikował raport w sprawie karnie złożonego z urzędu kardynała Theodore'a McCarricka, o którym to dokumencie można powiedzieć bez cienia emfazy, że stanowi zapis tuszowania pedofilskich skandali na skalę globalną.

Po lekturze raportu pojawiają sie poważne pytania o rolę ks. Dziwisza. Od siebie mogę tylko dodać, że w październiku 2001 r. sekretarz zataił przed papieżem egzemplarz „Więzi" z moim artykułem o aferze tylawskiej, jak również robił wszystko, by odciągnąć uwagę Jana Pawła od pytania o nieprzeczytany miesięcznik (papież czytywał „Więź" regularnie).

Tertium non datur

Piszę o tym, bo chcę bronić Kościoła. A będzie to obrona trudna. Niełatwo jest bowiem w tej sprawie wyznaczyć klarowną, wiarygodną linię, biegnącą między skrajnościami wątpliwej apologii oraz totalnej negacji. Apologii wątpliwej, gdy odmawia się dobrej woli wszelkim krytykom katolickiej wspólnoty. Negacji totalnej, gdy łączy się z samousprawiedliwieniem najbardziej jaskrawych antykatolickich wystąpień, które rzekomo zawsze są tak czy inaczej zakamuflowanym „krzykiem bólu". Otóż nie zawsze. Bo poza krytykami, tymi rzeczowymi i tymi, którzy tylko krzyczą, są jeszcze ludzie, którzy świadomie i na zimno chcą Kościołowi zaszkodzić. I nie jest to tylko prywatna inicjatywa. Wiem, że właśnie wchodzę na teren, po którym poruszanie się wymaga szczególnej ostrożności, więc podeprę się klasykiem. Józef Piłsudski w swoim politycznym testamencie, kierowanym do Polaków, powiedział: „Podczas kryzysów strzeżcie się agentur". Jestem przekonany, że to formuła ponadczasowa. Podobnie jak o tym, że dzisiejsza Polska znajduje się w stanie kryzysu.

Kto uważa, że w panoramie zjawisk definiujących „kwestię polskiego Kościoła" nie ma w ogóle czegoś takiego jak jego jawni lub ukryci wrogowie, niech dalej nie czyta.

Niezależnie od oceny, czy i na ile polski Kościół w obecnym kryzysie zawinił, istnieją przecież osoby oraz instytucje, którym na rękę jest podsycanie antykatolickich niechęci. Nie miejsce tu, by je po imieniu wskazywać, mówię o pewnym mechanizmie. Postać Jana Pawła II odgrywa w nim rolę kluczową. Nie jest tajemnicą, że na świecie od dawna pojawiają się głosy o jego dekanonizacji. Echa tej narracji dotarły i do Polski, tutaj zaś zaczęła ona żyć własnym życiem. Pewni publicyści piszą i mówią tak, jakby „afera Dziwisza" była przedostatnią barykadą, po której zdobyciu przychodzi wreszcie czas na ostateczny szturm. Teraz obalimy pomniki Jana Pawła! Nie można się na to zgodzić. I wcale nie w imię zachowania tego, co tylko da się zachować. Bo niejeden słodkawokościelny mit przyjdzie nam jeszcze obalić. Chodzi o prawdę.

A ta jest brutalna. Chcąc wiarygodnie bronić Jana Pawła, trzeba poświęcić Dziwisza. I vice versa: chcąc bronić Dziwisza, trzeba poświęcić Jana Pawła. I to właśnie czyni w sprytny sposób – jak sam zapewne uważa – Stanisław Dziwisz. „Papież niczego nie ukrywał, niczego nie chował" – mówi kardynał, udzielając wywiadu zdziwionemu Piotrowi Kraśce. Zdziwionemu, bo przecież Kraśko nie pytał go o Jana Pawła, tylko o niego samego! Dziwisz zastosował stare zagranie peerelowskich kelnerów: kciuk wskazujący za ucho ze słowami „to nie ja, to kolega". To przerzucanie winy pod pozorem lojalności jest sztuczką chętnie ostatnio stosowaną; wystarczy przypomnieć sławetne wezwanie prezesa do obrony kościołów. Nie dajmy się na to nabrać.

Władza, jaką sprawował w Kościele Jan Paweł II, była – przynajmniej nominalnie – władzą absolutną. Nie można go więc zwalniać od odpowiedzialności za zło seksualnych nadużyć, które się w powszechnym Kościele dokonało. Zapewne historia oceni też kiedyś zakres jego osobistych w tej mierze przewinień. Ale nie były to winy o charakterze przestępczym. Raczej trzeba by je nazwać zaniedbaniami. Na ile zaniedbania te wynikały z czystego zmęczenia (mówimy o ostatnich latach pontyfikatu), na ile zaś z nieuzasadnionego zaufania papieża do osoby, która go w sposób oczywisty oszukiwała – nie sposób teraz rozstrzygać.

Kultura omerty

Księżowski stan bardziej od innych grup społecznych narażony jest na pokusy seksualnych nadużyć. Z lekkim przymrużeniem oka można powiedzieć, że szczególnie dotyczy to duszpasterzy obrządku łacińskiego, dla których nadużyciem jest z zasady każde „użycie", czy to legalne czy nie. Można to tłumaczyć dwojako, używając argumentów z dziedziny socjologii oraz religii. Socjologia podpowiada nam, że księża, wychowywani w seminariach, potem zaś nadal silnie związani odrębnymi regułami kapłańskiego życia, są grupą zamkniętą, a więc bardziej niż przeciętna podatną na wyżej wzmiankowane ryzyko. Religia z kolei przypomina, że stan kapłański to wyzwanie. Ksiądz to nie jest zwykły urzędnik albo kierowca tira. Tu nie wystarczy profesjonalizm – tu trzeba heroizmu. Kto tej poprzeczki nie sięga, łatwiej od innych może się stoczyć w śliskie moralnie niziny.

Jestem zwolennikiem tej tezy od lat, jednak nigdy nie udało mi się z nią przebić do katolickich mediów, przynajmniej tych, które posługują się diecezjalną pieczątką imprimatur. Nadal obowiązuje doktryna, że ksiądz to „taki sam człowiek jak inni" i w interesującej nas sferze procent grzeszników nie jest większy niż w innych grupach zawodowych. Teza coraz widoczniej odstająca od rzeczywistości, którą potwierdzają zarówno dostępne, niezależne statystyki (w Polsce i na świecie), jak i własna, naoczna obserwacja. Co więcej, fałszywa z punktu widzenia zarówno antropologii, jak i głęboko pojętego chrześcijaństwa. I dopóki będzie ona obowiązywać, nie ma mowy o postawieniu właściwej diagnozy. Bo problem mamy, z czym chyba wszyscy się zgodzimy.

Problemem Kościoła katolickiego, także w Polsce, jest kultura milczenia, którą przed tygodniem, na łamach „Plusa Minusa", sugestywnie opisał Tomasz Terlikowski. I nie chodzi tu nawet o samych pedofilów w sutannach, jak również kryjących ich purpuratów i kurialistów. Zbrodnia krzywdzenia najmniejszych to palące sedno, teraz mówimy jednak o szerokim tle. Chodzi o te tysiące księży, którzy osobiście są właściwie bez zarzutu, ale którzy niczego głośno w tej sprawie nie powiedzą. A także nie pozwolą innym, chociażby po to, by nie robić przykrości kolegom księżom.

To nieprawda, że typowy ksiądz mało przejmuje się tym, co wokół siebie słyszy. Świadomość, że grzech wykorzystywania nieletnich zakorzenił się w stanie kapłańskim, jest osobistym dramatem wielu porządnych duszpasterzy. Ale zasada omerty nakazuje im bezwzględną „lojalność". Tak zostali wychowani w seminariach. Gryzą się więc w sobie, a w pozbawionej wentyla wspólnocie narasta napięcie.

Niech nas nie zwiedzie fakt istnienia grupy, która niepomna historycznych konotacji z wczesnych lat 50. określiła się jako „zwykli księża", a której manifest z 29 października Robert Mazurek, z właściwą sobie celnością sformułowania, określił jako „rozpaczliwą próbę przypodobania się". To nie są zwykli księża, lecz mała grupka funkcjonująca na szczególnych zasadach. Krytykując Kościół hierarchiczny, słusznie czy niesłusznie, działają wedle niepisanej koncesji. Im biskup już nic nie zrobi, bo za nimi stoją media. I może nawet dobrze, że są, bo bez nich byłoby jeszcze gorzej. Ale, powtarzam, bynajmniej nie jest to głos szerokich rzesz zwykłych księży. Ci milczą.

Kościół w Polsce, taki, jaki jest – z generacją biskupów, która nie zdała egzaminu z kryzysu – nie ma przyszłości. Ale nie ma też przyszłości akademicki, upolityczniony konstrukt „Kościoła Bonieckiego i Lemańskiego", o którym często mówią sympatyzujący z „Gazetą Wyborczą" internauci (nie komentuję absurdalnego zestawienia tych właśnie nazwisk). Przyszłość należy do milczącej teraz księżowskiej większości. Ludzi wierzących w Boga i w codziennej pracy uczciwie wykonujących swoje powołanie. Ludzi, którym dzisiaj jest coraz trudniej, wręcz heroicznie trudno iść pod prąd społecznych nastrojów – zwłaszcza jeśli zawodzą „koledzy po fachu", a oni sami im tego nie wypominają, trzymając się kurczowo dogmatu korporacyjnej lojalności. To nie może długo trwać i musi kiedyś pęknąć. A póki oni nie odważą się zabrać głosu, nic się na lepsze w Kościele nie zmieni.

Pasywni biskupi

Dlaczego piszę o generacji, która nie zdała egzaminu? Nie chcę jednostronnie bić w biskupów, bo w nich uderzać dzisiaj jest łatwiej niż kiedykolwiek. Co więcej, wielokrotnie ich broniłem, i właśnie za to, co zarzucają im lewicowe media. Za słowa. Nauczanie biskupów w tych trudnych dla Polski latach jest rozsądne i wyważone. Nawołuje do zgody. I nawet jeśli brak w nim czasem jednoznaczności, bywa też przecież, że lepiej jest zamilczeć, niż zabrać głos w jednostronnym chórze. Do czego stale biskupów namawiają ci lub owi.

Chodzi o to, że nawet wykazując – z własnego punktu widzenia – maksimum dobrej woli, biskupi nie potrafią przeciwstawić się pewnemu mechanizmowi, strukturze, która, jak się wydaje, jest trwale wbudowana w model ich generacji. Nazwę go mechanizmem antyinnowacyjnym.

Posłużę się przykładem może nie tak ważnym, ale charakterystycznym. Film „Tylko nie mów nikomu" Tomasza Sekielskiego nie był wzorem rzetelności. Właśnie z powodu insynuacyjnego sposobu, w jaki sugerował winę Jana Pawła. Wrażliwość katolickiego odbiorcy musiał też razić ton, w jaki reżyser rozmawiał z przedstawicielami duchowieństwa. Sekielski potraktował ich trochę „z buta". Tych minusów pozbawiona jest natomiast „Zabawa w chowanego". Drugi film z czarnej serii braci Sekielskich jest przykładem dobrej dziennikarskiej roboty i nikt się tam bez powodu Jana Pawła nie czepia. Tymczasem bracia dostali podziękowania ze strony dwóch najbardziej rozpoznawalnych przedstawicieli Episkopatu – nie za film drugi, ale właśnie za pierwszy.

Dlaczego tak się stało? Prawdopodobnie zadziałał efekt pierwszego szoku. Wypadało zabrać głos, więc zabrano. Tyle że w takim razie trzeba było coś powiedzieć po drugiej, poważniejszej premierze. Podobnie jak po emisji reportażu „Don Stanislao", w moim odbiorze najlepszego z wszystkich trzech „śledztw dziennikarskich" (trudno uznać za adekwatną reakcję podziękowania metropolity Poznania dla kardynała Dziwisza za długoletnią posługę w diecezji krakowskiej). Ale zamilczano, bo wtedy spadliśmy na cztery łapy, więc może i teraz sprawa jakoś przyschnie. Biskupi po raz kolejny zachowali się pasywnie w kwestii kluczowej, chociażby z punktu widzenia ich prestiżu. Bo przecież dali tym sygnał milionom odbiorców, że rozmawiać z nimi można tylko „z buta", z pozycji siły. Nie jestem pewien, czy o taki właśnie przekaz im chodziło.

To tylko przykład jeden z wielu. Istotą sprawy jest konkluzja: w sprawie tępienia seksualnych nadużyć nasza obecna hierarchia kościelna „wdraża procedury" i teoretycznie może nawet robić to w sposób budzący uznanie (jak było z doniesieniem do Rzymu na abp. Edwarda Janiaka przez prymasa Polski Wojciecha Polaka po drugim filmie Sekielskich). Cóż z tego, skoro najczęściej to reakcja na impuls z Watykanu! Sami z siebie biskupi niczego przełomowego tutaj nie uczynią.

Nie wzywam, jak radykałowie, do odcięcia tej „zmurszałej gałęzi". Kościół katolicki, by pozostać sobą, musi zachować strukturę episkopalną. Ale nie mam też złudzeń i chyba nie jestem w tym odosobniony. To pokolenie musi przeminąć, zanim na horyzoncie polskiego Kościoła znowu pojawią się pasterze wiedzący, którą ścieżką należy poprowadzić wspólnotę wierzących. Zapewne znacznie mniejszą liczebnie niż dotychczas.

Jaka dekleryzacja

Dużo się o niej ostatnio mówi. Do deklerykalizacji wzywa Kościół powszechny sam papież Franciszek. W Polsce postulat ten biorą na sztandary zarówno antykatoliccy radykałowie, jak i zwolennicy wspomnianych „zwykłych księży". Oba te środowiska, które teoretycznie powinny być od siebie przynajmniej zdystansowane, łączy przekonanie, które swego czasu podzielał Aleksander Kiereński: „wróg tylko na prawicy". Dla tych kręgów opinii klerykalizm tożsamy jest tylko z nacjonalizmem, prawicowym populizmem, powierzchowną pobożnością Ojca Dyrektora i oczywiście „nietolerancją wobec ludzi LGBT". Wystarczy więc, pod pretekstem pandemii, na jakiś czas pozamykać kościoły, poczekać, aż wymrą starzy księża – i problem rozwiąże się sam. Tymczasem sprawa nie jest taka prosta.

W Polsce klerykalna kultura tak mocno zrosła się z życiem publicznym, że często nawet nie zauważamy jej przejawów – jakby była powietrzem, którym oddychamy. Tymczasem czymże innym, jeśli nie klerykalizmem, jest bałwochwalczy stosunek lewicowych mediów do tych spośród księży, którzy dzięki publicznej krytyce hierarchicznego Kościoła stali się popularni? Polski klerykalizm ma także lewicową twarz.

Zamykanie kościołów, z którego cieszyli się niektórzy spośród sygnatariuszy listu „zwykłych księży", nie jest drogą do wyzwolenia wspólnoty z klerykalnych nawyków. Tak mogą myśleć jedynie ludzie zeświecczali. Religijność online w dalszej perspektywie prowadzić będzie ludzi na manowce. Przeciwnie, Kościół przyszłości będzie z pewnością Kościołem dotykalnej, wspólnotowej modlitwy, a więc Kościołem misteryjnym. Albo nie będzie go wcale.

Jeśli chodzi o przyszłość katolicyzmu w Polsce, nie sposób pominąć kwestii „śpiącego olbrzyma", czyli wspólnoty świeckich. Problem w tym, że ten olbrzym śpi bardzo mocno. I też się szybko nie obudzi. Bo to, co obecnie dzieje się wokół ruchu czerwonej błyskawicy, z pewnością nie jest tym rodzajem przebudzenia. Jednak kiedyś olbrzym, nawet nieco umniejszony, obudzić się będzie musiał, a sprawi to chociażby trwała posucha w dopływie nowego narybku do seminariów duchownych. Struktura własności, rady parafialne z prawdziwego zdarzenia, rosnąca rola diakonatu itd. – to cały szereg kwestii i postulatów. Wszystko to jest tematem na osobny artykuł, więc go tutaj szczegółowo nie roztrząsam. Zaznaczę tylko, że ważne będzie, by ten moment przebudzenia nie wyglądał jak u Makuszyńskiego, który w „Przygodach Koziołka Matołka" przestrzega: „Bo kto wie, co niedźwiedziowi, gdy się zbudzi, do łba strzeli?".

Sól ziemi

Nie dając wiary, nie ufam. Nie ufając, nie wierzę. Teraz Kościół ma dla mnie twarz kardynała Dziwisza i jego kapłaństwa. [...] chciałabym kiedyś wrócić. To będzie możliwe wtedy, kiedy z pełną wiarą powiem: „Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół". To Joanna Szczepkowska, która felietonem o „kropli przelewającej czarę" („Plus Minus", 24–25 października) ogłosiła w Polsce koniec epoki kulturowego katolicyzmu. Trzydzieści lat temu ta sama osoba, jako jedyna, miała odwagę ogłosić koniec komunizmu. Miała rację, choć z dzisiejszej perspektywy wiemy, jak długo i boleśnie tenże koniec się dokonywał.

Z dotychczasowym modelem polskiego katolicyzmu będzie podobnie. Czeka nas długi i bolesny proces przemiany. Jeszcze niejeden raz staniemy bezradni, myśląc, że nic już się nie da zrobić. Kiedyś jednak dojdziemy do punktu, w którym katolicy staną się wspólnotą, nawet jeśli znacznie mniejszą, to jednak wyraźnie mocniejszą wewnętrznie. W tej chwili odchodzą z Kościoła ludzie zgorszeni złem, jakiego dokonywali i nadal dokonują inni katolicy. Od tych, którzy pozostają, należy się odchodzącym przynajmniej zrozumienie ich goryczy i cicha modlitwa o ich powrót. Bo przecież moja wiara nie jest uzależniona od tego, jak prowadzi się mój ksiądz proboszcz. Jest osobistą więzią z Chrystusem. Kościół jest wspólnotą grzesznych ludzi, to przypomina nam nauka o grzechu pierworodnym. I tylko w duchu takiego rozumienia własnej kondycji nowe pokolenie ludzi polskiego Kościoła będzie mogło stać się biblijną „solą ziemi". Rozumienia pełnego pokory, trzeźwej samooceny – ale też zobowiązującego do odwagi.

Ale dojść do tego punktu będziemy mogli tylko w duchu mądrej pamięci o świętym Janie Pawle. Nie tym od kremówek, bo przed taką wizją papieża słusznie czmycha dziś młodzież. I nie tym, którego fałszywy wizerunek malują dziś jego wrogowie. Papież, którego nie odważają się bronić niegdysiejsi hołdownicy, na szczęście broni się sam. Tym, co po sobie pozostawił. Wystarczy wreszcie usiąść i poczytać.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał