Tak swoją „misję ratowniczą” na polsko-białoruskiej granicy opisał jeden z podgranicznych aktywistów w książce „Jezus umarł w Polsce” Mikołaja Grynberga i jest to jedna z tych relacji, które powinny solidnie wstrząsnąć każdym, kto nie jest politycznie ślepy na prawe lub lewe oko. Trudno mi sobie nawet wyobrazić, że można świadomie wybrać zostawienie 12-letnich dziewczynek pod „opieką” kogoś, kto mógł być handlarzem żywym towarem albo po prostu przemytnikiem ludzi, uznając, że dzieci są bezpieczniejsze z nim niż z polskimi pogranicznikami. Tłumaczenie sobie, że pogranicznicy wypchnęliby dzieci z powrotem na Białoruś, wygląda na nieudolną próbę uspokojenia własnego sumienia i racjonalizację skrajnie nieodpowiedzialnej decyzji. Ciekawe, jak się potem zasypia ze świadomością, że „uratowany” przed Strażą Graniczną „wujek” przy pierwszych kłopotach po prostu zostawi dzieci w lesie. Mam nadzieję, że dziewczynkom nic się nie stało. Mam też nadzieję, że kolejne przemycane dzieci spotkają w lesie tę straszną Straż Graniczną, a nie kolejnego bezrozumnego aktywistę, który ma większe zaufanie do przemytnika niż do polskich mundurowych. Życzyłabym sobie, żeby ta relacja stała się pretekstem do szerszej dyskusji na temat odpowiedzialnego ratowania. Jeśli już ktoś się musi upierać przy tym, że pomoc w przemycie ludzi jest ich ratowaniem.