Gdy pod koniec ubiegłego roku Parlament Europejski wyznaczył na 19 stycznia debatę na temat przestrzegania prawa w Polsce, naszego kraju bronić miał minister ds. europejskich Konrad Szymański. Na tydzień przed terminem starcia premier Beata Szydło zdecydowała, że to jednak ona musi lecieć do Strasburga. Tyle razy wyśmiewany przez polityków PiS europarlament okazał się instytucją, której zlekceważyć nie może nawet szef rządu jednego z sześciu dużych krajów Unii. Duża w tym zasługa 61-letniego niemieckiego socjaldemokraty Martina Schulza.
Pyskówka z Berlusconim
W ostatnich dziesięcioleciach w SPD pojawiło się paru wizjonerów. Byli nimi kanclerze Willy Brandt i Helmut Schmidt, których strategia nawiązania współpracy z krajami komunistycznymi, tzw. Ostpolitik, przyczyniła się do rozmycia, a w końcu do rozpadu sowieckiego imperium. Był nim komisarz Unii Europejskiej Günter Verheugen, który przy wsparciu kanclerza Gerharda Schrödera przeforsował w 2004 r. pomysł jednoczesnego przyjęcia do Wspólnoty ośmiu krajów Europy Środkowej. Zdążył z projektem, zanim Rosja stała się na tyle potężna, a Zachód na tyle osłabiony kryzysem, aby udaremnić to poszerzenie.
Schulz też marzył o tym, aby nazywano go wizjonerem. Planował, że przekształci Parlament Europejski, jedyną instytucję w Brukseli pochodzącą z demokratycznych, bezpośrednich wyborów, w zalążek Europy politycznej. Chciał wspólnoty, która jest zdolna prowadzić własną politykę zagraniczną, gospodarczą, wojskową, a nie jest jedynie luźną strefą wymiany towarów i usług.
W przeciwieństwie do ogromnej większości eurodeputowanych, którzy traktują Strasburg jako wygodną fuchę albo czasowe zesłanie od krajowej polityki, Schulz od początku wiedział, po co się angażuje w integrację europejską. Chodziło mu o budowanie federalnego państwa europejskiego. Do PE po raz pierwszy trafił w 1994 roku. Szybko wyróżnił się jako mówca w komisji ds. praw człowieka i wolności obywatelskich, będącej oczkiem w głowie europejskiej lewicy. W 2000 roku został wiceszefem Partii Europejskich Socjalistów (PSE), drugiego najważniejszego klubu w europarlamencie. A w 2004 roku, kilka miesięcy po słynnym starciu z Silvio Berlusconim działającym na europejską lewicę jak płachta na byka – szefem PSE.
Konflikt z ówczesnym premierem Włoch był spektakularny. – Panie Schulz, znam we Włoszech człowieka, który pracuje nad filmem o nazistowskich obozach koncentracyjnych. Zaproponuję pana do roli kapo. Będzie pan znakomity – te słowa Silvio Berlusconiego pod adresem wygadanego niemieckiego socjaldemokraty obiegły świat.