Dziewczynka z portretu Pankiewicza

Niewiele brakowało, a jeden z najsłynniejszych obrazów Pankiewicza nie dotrwałby do naszych czasów. Uratowała go, paradoksalnie, niechęć Józefy Oderfeldówny do własnego portretu.

Publikacja: 05.05.2016 13:50

Józef Pankiewicz, „Dziewczynka w czerwonej sukience” (portret Józefy Oderfeldówny), 1897

Józef Pankiewicz, „Dziewczynka w czerwonej sukience” (portret Józefy Oderfeldówny), 1897

Foto: reprodukcja Andrzej Stawiński/REPORTER

Po zmroku Siemianowice Śląskie nie sprawiają dobrego wrażenia. Ulice i chodniki wyludnione. Mur zamkniętej kopalni niczego już nie chroni. Wyniesiono wszystko, co mogło mieć jakąś wartość. Ciekawe, jakie pierwsze wrażenie mogła odnieść Józefa przyzwyczajona do wielkomiejskiej Warszawy, kiedy przeprowadziła się tu w 1927 r.? Choć wówczas Siemianowice tętniły życiem, działało pięć kin, a dziś żadne.

Obcięła sobie grzywkę

Mały blok z początku lat 60. Janka kawalerkę odziedziczyła po babci Hannie – honorowej obywatelce Siemianowic Śląskich. To jej matką była Józefa Oderfeld. Dziewczynka w czerwonej sukience ze słynnego obrazu Pankiewicza. Córka znanego warszawskiego adwokata i mecenasa sztuki Adama Oderfelda. Jego okazałe mieszkanie przy Senatorskiej było jednym z najznamienitszych salonów XIX-wiecznej Warszawy. Do częstych gości należeli Adolf Dygasiński, Aleksander Świętochowski, Władysław Podkowiński i Józef Pankiewicz.

Pokój jest niewielki. Większość mebli w zasięgu ręki. Z tyłu gra telewizor. Choć ma płaski ekran, to cały czas się wydaje, że można o niego zahaczyć. Na ścianach kilka reprodukcji obrazów znanych malarzy. Tam, gdzie dziś wiszą wyblakłe słoneczniki van Gogha, przez lata wisiał oryginalny „Portret dziewczynki w białej bluzce". Pierwszy portret Józi Oderfeld zlecony jednemu z ulubionych malarzy jej ojca – Władysławowi Podkowińskiemu.

Artysta przyjął zamówienie krótko po namalowaniu swojego najsłynniejszego dzieła, „Szału uniesień". Józia miała wówczas cztery lata i dość żywe usposobienie. Wielogodzinne pozowanie artyście było ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę. Zazwyczaj, gdy przychodził, chowała się pod stołem. Po jednej z sesji w geście protestu wykradła nożyczki i obcięła sobie grzywkę.

Podkowiński znany ze swojego wybuchowego charakteru zareagował emocjonalnie na ten wybryk. Ku radości modelki odmówił dalszej pracy nad portretem do czasu, gdy grzywka odrośnie. Niestety, zmarł w styczniu kolejnego roku (1895), pozostawiając portret niedokończony. Widać na nim pyzatą małą dziewczynkę z burzą włosów, ubraną w białą bluzkę. Co ciekawe, to właśnie ten obraz, a nie słynny „Portret dziewczynki w czerwonej sukience", będzie ulubionym obrazem Józefy, kiedy dorośnie.

– Wszyscy w Siemianowicach wiedzieli, że babcia ma Podkowińskiego – mówi Janka. – Nigdy nie robiła z tego tajemnicy. Wszystko co miała, to pokazywała. Nieważne, czy to był Podkowiński, gazeta za 2 zł czy pierwsze wydanie „Pana Tadeusza" (które zresztą w niewiadomych okolicznościach zaginęło).

– Jednego dnia zadzwonił do mnie sąsiad babci z dołu – wspomina Janka. – Mówił, że musimy zabrać obraz, bo za dużo obcych się tu kręci. Tego dnia byli jacyś ludzie u babci, czujkę wystawili. Wieczorem przyjechaliśmy tu z mamą i moim bratem Wojtkiem. Tłumaczyliśmy, że portret nie może tu zostać, ale babcia nie chciała o tym słyszeć. Pierwszy raz słyszałam, jak mój brat zaklął. Martwiliśmy się nie o obraz, ale o babcię, żeby jej nie zrobili krzywdy. W końcu się zgodziła. Przechowywaliśmy go w depozycie bankowym. Babcia lubiła się pytać konspiracyjnym szeptem „Co tam słychać u pana Podkowińskiego?". Po jej śmierci oddaliśmy obraz w depozyt do Muzeum Narodowego w Kielcach. Niech dwie Józefy wiszą koło siebie (w zbiorach muzeum znajduje się też „Portret dziewczynki w czerwonej sukience" Pankiewicza).

Portret dziewczynki w białej bluzce" to jedyny obraz, który udało się zachować potomkom Józefy z całej bogatej kolekcji rodzinnej. Został uratowany w czasie II wojny światowej. W sierpniu 1939 r. Józefa wraz z mężem Wacławem Olszewiczem przeprowadziła się z Siemianowic do Warszawy, gdzie Wacław miał rozpocząć pracę w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. Większość obrazów, pamiątek, a także słynną bibliotekę Wacława (największy prywatny księgozbiór na Śląsku, zawierający kilkadziesiąt tysięcy woluminów, w tym setki starodruków) zostawili w siemianowickim mieszkaniu zajętym w pierwszych dniach wojny przez Niemców.

Ale w mieszkaniu na służbie została kucharka Olszewiczów. Udało jej się wynieść przez kuchnię kilka rzeczy: pościel, obrusy i niedokończony portret Podkowińskiego. Zapytana przez córkę Józefy, dlaczego właśnie ten obraz zdecydowała się ocalić, odpowiedziała: „Łon to nie jest wiele we warcie, ale romy som fajne i szłoby w nie jakiego świntygo obrazka wrazić". Na kolejne pytania Hanny, dlaczego nie wyniosła jej portretu namalowanego w Zakopanem przez angielską artystkę zaprzyjaźnioną z Witkacym, słynną Miss Cooper, odpowiedziała: „Bo tam były takie liche ramy, widać nie szło wom o niego".

Adam Oderfeld pochodził z rodziny bogatych żydowskich kupców. Jednak po studiach prawniczych przyjął chrzest i został ewangelikiem. Dzięki temu miał otwartą drogę na warszawskie salony. Ambitny, inteligentny i pewny siebie mecenas szybko zdobył sobie pozycję i uznanie w ówczesnym środowisku adwokackim. To pozwoliło mu na realizację własnych pasji artystycznych. Cenił dzieła uznanych twórców wystawiane przez Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych, takich jak Matejko czy Zaleski, ale miał również odwagę kupować i zamawiać obrazy u tak kontrowersyjnie wówczas przyjmowanych malarzy, jak: Podkowiński, Pankiewicz czy bracia Gierymscy. Szczególną opieką i przyjaźnią obdarzył tych dwóch pierwszych.

Dla Pankiewicza znajomość z majętnym i światłym mecenasem rozpoczęła nowy etap w życiu. Dzięki licznym zamówieniom mógł wreszcie normalnie pracować, a także podróżować do najważniejszych europejskich ośrodków kultury.

Sprzedała własną matkę

Jednym z pierwszych zleceń, jakie otrzymał od Oderfelda, był portret siedmioletniej wówczas Józi. Powstał jeden z najznamienitszych portretów dziecięcych w historii malarstwa polskiego. Dziewczynka ubrana w elegancką suknię o głębokim czerwonym kolorze stoi na jasnym tle ściany, jedną ręką oparta o poręcz krzesła. Portret urzeka ciepłymi, miękkimi tonami i zagadkowym spojrzeniem jej pięknych, ciemnych oczu. Ze względu na łagodne oświetlenie zacierające nieco kontury obraz był często porównywany do muzycznych układów barwnych Whistlera.

Portret szybko zyskał uznanie. Rok później na konkursie w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych uzyskał drugą nagrodę, pierwszej nie przyznano. Obraz tak bardzo spodobał się rodzinie Oderfeldów, że zamówili drugi taki sam dla dziadków Józi. Na szczęście dla modelki Pankiewicz oszczędził jej trudów pozowania i zrobił kopię na podstawie własnego obrazu. Zabrakło mu jednak cierpliwości i powstał wizerunek przedstawiający zaledwie popiersie dziewczynki. Obraz ostatecznie nie trafił do salonu dziadków Józefy. W 1902 r. kupił go znany kolekcjoner Feliks Manggha Jasieński. Obecnie znajduje się w zbiorach Muzeum Narodowego w Krakowie.

Dorosła Józefa nie przepadała za „Portretem dziewczynki w czerwonej sukience". Choć przy pracy nad nim miała więcej cierpliwości, to jednak źle wspominała długie godziny pozowania. Potwierdzają to badania radiologiczne obrazu. Na pierwotnej wersji portretu widać ogromne znużenie i zmęczenie małej modelki.

Początkowo obraz zdobił rodzinny salon Oderfeldów. Po śmierci Adama Oderflelda (1910 r.) trafił do zbiorów najstarszej siostry Józi – Anieli Laurysiewicz i jej męża, również kolekcjonera i mecenasa sztuki. Józefa i Wacław otrzymali go od Anieli na swoje srebrne gody (1936 r.). Portret nie zagościł jednak na długo w mieszkaniu Olszewiczów.

Józefa przyjaźniła się wówczas z Tadeuszem Dobrowolskim – dyrektorem Muzeum Śląskiego w Katowicach, który przyjął obraz w muzealny depozyt. Niechęć Józefy do własnego portretu okazała się zbawienna dla polskiego malarstwa, ponieważ dzięki temu obraz przetrwał wojenną zawieruchę. Niemcy na początku wojny przewieźli wszystkie zbiory do muzeum w Bytomiu. Było to wówczas miasto niemieckie i nie prowadzono tam działań wojennych. Stamtąd po wojnie odebrała go córka portretowanej, czyli Hanna.

Jak to się stało, że Hanka sprzedała obraz? Czy nie żałowała potem? Janka zamyśla się na moment. – To musiał być moment kryzysu, bo nie sądzę, żeby potem to zrobiła. Zresztą zaraz po sprzedaży wiele osób przychodziło i robiło jej wyrzuty. Przekonywali, że mogła się zwrócić po pożyczkę. Inni byli oburzeni, mówili, że „sprzedała własną matkę". Najgorsze było to, że obraz na wiele lat zniknął.

Sytuacja materialna rodziny po wybuchu wojny uległa diametralnej zmianie. Większość majątku spłonęła w Warszawie, to, co zostało w siemianowickim mieszkaniu, zostało zarekwirowane przez Niemców. Niemcy spalili też lwią część bogatego księgozbioru męża Józefy. – Babcia na łożu śmierci nie mogła tego przeżyć – wspomina ze smutkiem Janka. – Taki kulturalny naród, a spalili.

W związku z wybuchem wojny Olszewicz nie podjął pracy w ministerstwie, tylko wyjechał służbowo wraz z Józefą i Hanną do Krzemieńca, stamtąd udali się do Lwowa. Tam przeżyli wpierw okupację sowiecką, potem niemiecką, by w końcu znów trafić pod rządy Sowietów. Wacław dzięki przyjaciołom z kręgów bibliofilskich znalazł pracę w bibliotece Ossolineum.

Dzięki tej pracy uratowali się przed wywózką na Wschód w 1940 r. – Wacław na pewno był na liście NKWD. Za poglądy, za to, co mówił, co pisał. Przed wojną był wysokim urzędnikiem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Zresztą i jedni, i drudzy by go rozstrzelali – tłumaczy Janka. Dyrektor biblioteki wpisał w rubryce przy zatrudnieniu Wacława, że ten zmarł. Pracownicy wykradli klucz do magazynu książek na parterze kamienicy znajdującej się naprzeciwko Ossolineum. Tam cała rodzina schroniła się po zmroku w czasie akcji łapania do wywózki.

Następnej nocy koledzy przenieśli ich do archiwum gazet na najwyższe piętro. – Ta opowieść wryła się w moją pamięć. Wyobrażałam sobie babcię i jej rodziców otoczonych gazetami. Oni mali, a wszędzie ogromne półki z gazetami. Wspinają po tych półkach, śpią na gazetach – zamyśla się Janka. – To były na pewno gazety francuskie. Babcia świetnie znała francuski, zresztą tak samo jak Józefa i Wacław, którzy się poznali na studiach w Paryżu.

We Lwowie często zmieniali mieszkania. Pomagało im wielu przyjaciół, jednak nigdy nie chcieli być dla nikogo obciążeniem. Nawet w czasie wywózki początkowo nie szukali pomocy, a wręcz odmawiali jej tym, którzy chcieli ich schronić we własnym mieszkaniu. Wiedzieli, jakie są konsekwencje za pomoc „bieżeńcom". Ten okres był najtrudniejszy dla Hanny, która zostawiła w Polsce wszystkich przyjaciół. W końcu nawiązała kontakt z koleżankami z gimnazjum siemianowickiego i wyjechała do nich do Krakowa. Zamieszkała wraz z przyjaciółkami na ulicy Kanoniczej. W Krakowie wyszła za mąż i urodziła syna Piotra.

Po wojnie wraz z mężem wrócili do Siemianowic. Początkowo mieszkali przy ul. 3 Maja, w dawnym mieszkaniu rodziców. Było to przestronne, wygodne mieszkanie, które zajmowało całe pierwsze piętro eleganckiej kamienicy. Mąż Hanny – Roman – miał zakład zegarmistrzowski, ale prywatna inicjatywa nie była wówczas mile widziana. Pod fałszywym pretekstem nałożono mu sporą karę i musiał zamknąć zakład. Ich sytuacja materialna z dnia na dzień stawała się coraz bardziej dramatyczna.

Wtedy Hanna podjęła decyzję o sprzedaży obrazu. O pomoc w całym przedsięwzięciu poprosiła Agnieszkę Dobrowolską, żonę Tadeusza. Intencją Hanny było, aby obraz trafił do jednego z muzeów i był to jeden z warunków negocjacji. Nie chciała, by rodzina całkiem straciła możliwość podziwiania portretu.

Z niewyjaśnionych dziś przyczyn stało się inaczej. Obraz sprzedany za niewielką w stosunku do jego wartości kwotę 25 tys. złotych trafił do handlarza i na 15 lat o dziele Pankiewicza słuch zaginął.

Jak przedwojenna turystka

Nie rozwiązało to kłopotów finansowych rodziny. Przeprowadzili się na ul. Parkową 11, gdzie zamieszkali na strychu w bardzo trudnych warunkach. W mieszkaniu brakowało łazienki, kanalizacji, wychodek znajdował się na wspólnym korytarzu. Nad tą sytuacją ubolewała mama Hanki, która całe życie poświęciła wychowaniu jedynaczki.

Olszewiczowie utknęli w ZSRR, nie mieli paszportów, więc nie mogli odwiedzić córki. Z listów dowiadywali się o narodzinach kolejnych wnuków: Tadeusza (ojciec Janki) i Michała. Domyślali się, jak jest jej ciężko, ale sami żyli w trudnych warunkach. Dla Wacława praca w bibliotece, ratowanie resztek polskości, zachowywanie dziedzictwa kulturowego to była misja. Józefę rozdzierała tęsknota za córką, chęć zobaczenia wnuków i pozostałych członków licznej rodziny. Pisała kolejne prośby o paszport. W końcu się udało. W 1952 r., po 13 latach, Józefa przekroczyła granicę Polski.

– Pani Olszewiczowa nie wyglądała jak tutejsze kobiety. Miała starannie upięte włosy, przyjechała w futrze, w długiej szarej spódnicy. I nosiła plecak. Kobiety na Śląsku chodziły z taśkami, siatkami, a ona z plecakiem. Jak przedwojenna turystka – wspomina Maria Piątek, córka Magdaleny Sobczyk. – Nie czuła się dobrze na tym strychu. My jako dzieci uwielbialiśmy tam jeździć, było dużo miejsca, wspaniała atmosfera. Ciocia Hanka zawsze pogodna, uśmiechnięta, nigdy nie narzekała. Ale warunki były siermiężne.

Józefa była w Polsce prawie dwa lata. Na Śląsku była przejazdem, na stałe mieszkała w Warszawie u swojej siostry Anny Kowalczewskiej, niedoszłej żony Witkacego. Anna intensywnie pracowała jako pedagog, radca przy Ministerstwie Edukacji, wizytator i kurator. Józefa starała się jej pomóc, załatwiała różne sprawy, prowadziła dom. Wraz ze Stefanią Baczyńską, mamą Kamila i przyjaciółką z dawnych lat, pomagała jej przy tworzeniu podręczników. Regularnie jeździła na Śląsk do wnuków, a oni gościli też często w Warszawie. – Józefa była raczej poważna, zasadnicza, nie okazywała tak uczuć jak jej siostra Anna – wspomina Tadeusz, syn Hanny. – Jej siostra była serdeczna, wylewna, często nas przytulała. O Józefie myślałem jak o prawdziwej damie.

Z relacji wielu osób, listów, Józefa rysuje się jako osoba o silnej osobowości, z zasadami. Sprawiedliwa i uczciwa, wrażliwa na potrzeby innych. Niekiedy może narzucająca innym swoją wizję, ale też otwarta i nie dająca odczuć swojej wyższości. Pani Olszewiczowa często zapraszała koleżanki z klasy córki – opowiada Maria Piątek. – Dziewczynki świetnie się tam czuły. Mieszkanie było ogromne, nikt im nie przeszkadzał w zabawie. Choć niektóre pochodziły z robotniczych rodzin, to zawsze traktowano je na równo, nigdy nie czuły się tam intruzami. Hanna wspominała, że bardziej mogła napyskować mamie i tacie niż służącym. Matka tłumaczyła jej, że „ci ludzie dla nas pracują, więc należy im się szacunek".

Józefa przez całe życie nie podjęła pracy zawodowej. Jedną z jej głównych trosk było wychowanie córki, dlatego z wielkim zapałem angażowała się w życie siemianowickiej szkoły. Aktywnie działała w rozmaitych towarzystwach dobroczynnych i kulturalnych. Była wielką propagatorką wędrówek pieszych oraz narciarstwa.

Zakopane było jej ukochanym miejscem na ziemi. Publikowała artykuły o Tatrach w „Echu Tatrzańskim". Podczas jednych z organizowanych przez nią zawodów narciarskich zwyciężył zaprzyjaźniony z rodziną Stanisław Marusarz. Raz, kiedy byliśmy w Zakopanem, mama postanowiła odwiedzić Marusarza – wspomina Tadeusz. – Obawiała się, czy będzie ją pamiętał. Tymczasem on bardzo się ucieszył na jej widok, ugościł nas wszystkich. Z wielkim sentymentem wspominał Józefę, która zarażała wszystkich swoją pasją narciarstwa.

Ta sprawa do dziś pozostaje zagadką. Brak jest dokumentów, które mogłyby rzucić jakieś światło. Pozostały strzępki informacji i ulotna ludzka pamięć. 7 kwietnia 1954 r. koło jednego z warszawskich mostów wyłowiono z Wisły zwłoki kobiety w średnim wieku. Anna Kowalczewska dokonała identyfikacji. Zmarłą była jej siostra Józefa Olszewicz.

W akcie zgonu, o który wystąpiła Janka, brak jest jakiejkolwiek informacji o tym, jaka była przyczyna śmierci. – Przeczytałam wszystkie listy Wacława do babci. – Jance wciąż ta sprawa nie daje spokoju. – I jest luka. Nie ma żadnych wzmianek o przyczynie śmierci, o okolicznościach. Może nie wypadało im pisać ze względu na cenzurę? Mogło to być morderstwo na tle rabunkowym, ponieważ Józefa jechała w swoim przedwojennym futrze, które nie zostało potem odnalezione. Napisałam „jechała", ponieważ według relacji rodzinnych Józefa wracała tego dnia pociągiem ze Śląska do Warszawy. Prawdopodobna jest też wersja, że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych, a dopiero potem ciało obrabowano i dla zatarcia śladów wrzucono do Wisły. – To dziwne, ale mama nigdy nie wspominała o śmierci babci – zamyśla się Tadeusz. – Opowiadała o tylu rzeczach, nieraz traumatycznych, ale o tym nigdy. Utajenie przyczyn śmierci mogło być podyktowane względami politycznymi. Józefa przebywała w Polsce z radzieckim paszportem, jako obywatel ZSRR. Nie byłoby to dobrze widziane, gdyby wyszło na jaw, że w bratnim kraju została zamordowana na tle rabunkowym.

Żałowała przez całe życie

W czasach młodości mojej mamy krążyły opowieści, że pani Olszewiczowa dostała zawału serca, kiedy zobaczyła, w jakich warunkach żyje córka na tym strychu. Serce nie wytrzymało – mówi Janka. Te słowa usłyszę jeszcze od kilku osób. Jarosław Marek Rymkiewicz mówi, że zbiorowa pamięć, choć może nie przechowuje wiernie wszystkich szczegółów, to i tak jest tą pamięcią, która oddaje istotę rzeczy. Która jako jedyna jest w stanie uchwycić sens głębszy, pozajednostkowy, dotknąć prawdy. Czara goryczy się przelała. Nie takiego życia życzyła sobie Józefa dla swojej ukochanej córki, nie do takiej Polski chciała wrócić przez te wszystkie lata.

A co z tym niedokończonym obrazem Podkowińskiego? Czy babcia nigdy nie chciała go sprzedać? Janka poważnieje. Kiwa przecząco głową. Nie, przez całe życie żałowała, że sprzedała „Portret dziewczynki w czerwonej sukience". Chciała, żeby choć ten obraz został w rodzinie. Żeby jej znowu ktoś nie powiedział, że sprzedała swoją matkę.

Przy pisaniu artykułu autorka korzystała z książki Roberta Kotowskiego „Dziewczynka w czerwonej sukience", Muzeum Narodowe, Kielce 2014

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy