Ingę i Christel rozdziela na dobre szkoła średnia: pierwsza wybiera pielęgniarską w Szczecinku, druga liceum w Złotowie. Nikt z rodziny Dybnerów ich nie odwiedza. One też do nich nie jeżdżą, nawet na święta. Babka Ida z Berlina nie daje znaku życia.
Christel chciała być lekarzem, wyjechała do Gdańska. – Mówili, że mam dobrą głowę do nauki. Ale co zrobisz, nikogo nie masz, nikt ci nie pomoże, komu się poskarżysz? Ile można było się tułać po obcych pokojach koleżanek? – mówi. Rzuciła studia. Wróciła do Złotowa i uczyła dzieci. Do czasów młodości nie lubi wracać. Tłumaczy, że zawsze czuła się Niemką. Okazja, by wyjechać do kraju ojca, pojawiła się wraz z pewnym Niemcem. Wzięli ślub. Po kilku miesiącach pojechała do niego.
Ostatni raz Christel i Inga widziały się sześć lat temu. A ich dorosłe dzieci w ogóle się nie znają. – Moje relacje z Ingą są trudne – przyznaje Christel. – Ale nie mogę powiedzieć, że jesteśmy skłócone. Wszystko przez to, że żyjemy gdzie indziej.
Po chwili zdobywa się na większą szczerość: – Ja podchodzę z szacunkiem i miłością, a ona zawsze zdystansowana. Przecież moją winą nie jest to, że mama umarła. Ona ma żal do Niemców. A mama mogła być zwyczajnie chora.
Inga wierzy w to, o czym do dziś mówi się w Pomierzynie, że doniosły sąsiadki. Obie siostry są jednak przekonane, że bez względu na powód Niemcy nie mieli prawa jej zabić.
Inga marzyła, by pójść na studniówkę. – Napisałam do domu dziecka w Jastrowiu z prośbą o sukienkę. Miałam tylko jedną. Obiecali, że przyślą. Czekałam do ostatniej chwili. Na zabawie byli wszyscy, tylko nie ja. Podobnie czuła się jeszcze wiele razy w życiu. Na przykład wtedy, gdy komisja przydzieliła jej pracę pielęgniarki w Człuchowie. Nikogo tam nie znała. Błagalnym wzrokiem prosiła dyrektora szpitala w Szczecinku, by pozwolił jej zostać. Zostawił ją u siebie i zorganizował mały pokoik na strychu. Ustawiła tam dwa szpitalne łóżka, bo zamieszkała z koleżanką ze szkoły – Stasią. W szafie i szufladach Stasi pojawią się rzeczy, jej półki są puste. Koleżanka co tydzień jedzie do domu, ona nie ma dokąd, więc bierze dyżury. Co zarobi, odkłada. Uzupełnia garderobę. W kościele poznaje przyszłego męża, Władka. Żyją ze sobą ponad 57 lat. Mieszkają w Szczecinku. Ale gniazdo jest już puste – ich trzej synowie, o których mówią najchętniej (do siebie zwracają się „Inguniu", „Władziuniu"), wyjechali do Niemiec, podobnie jak przed laty Christel.
Niemka i Polka
Gdy pytamy, dlaczego oni zostali, milkną. – W latach 70. można było wyjechać na Zachód. Synowie byli u siostry, ale im nie pomogła. Mówiła, że ma chorą teściową. Sami załatwili stały pobyt. Rodzinne dokumenty wystarczyły – mówi Inga z satysfakcją. – Ja jestem już przyzwyczajona do Polski. Czuję się bardziej Polką. Kiedyś mówiłam tylko po niemiecku, a dzisiaj ani słowa nie potrafię.
Serce Christel zawsze biło dla Niemiec, ale początek nie był łatwy. Na przybyszów z Pomorza patrzono nieufnie. Po II wojnie światowej granice przesunęły się na zachód i Niemców wysiedlono. Uważano, że Polska powinna wypłacić Niemcom odszkodowanie za poniesione straty. Milczała. Nie wspominała, że jej matkę zamordowano w Międzyrzeczu. Zajęła się pracą i domem. Urodziła pięcioro dzieci. Były dni, kiedy czuła ogromny ból, wsiadała wtedy na rower i jechała do lasu. Tam płakała.
Wszystkie troski i tajemnice powierzyła Matce Boskiej. Dzieciom powiedziała tylko, że ich babcia nie zmarła śmiercią naturalną. Nie dopytywały. Ona do tematu nie wracała. Kiedyś zapytały o jej dziadków w Polsce i chciały pojechać, nie pozwoliła. – Co miałyby oglądać? Tam się wszystko rozpada – mówi o domu dziadków, bo tego rodzinnego w ogóle nie pamięta.
Inga i jej mąż cieszą się, bo od kilku tygodni jest na świecie ich wnuczka Amelia. Gdy Władysław podnosi głos, Inga go upomina: – Cicho. Dziecko usłyszy – pokazuje palcem na fotografię.
– Ona tak zawsze – śmieje się Władysław. – Jak chłopcy byli mali, to ich z oka nie spuszczała. Jak chcieli się bawić, to tylko przed domem. A jak ich nie widziała, to wychodziła i siedząc na ławce, pilnowała.
– Po tym, co człowiek przeszedł, nie mogło być inaczej – tłumaczy się Inga.
– A teraz to żona martwi się o Amelkę.
– Boję się, bo ten Jugendamt wciąż jest niebezpieczny. Ile to się słyszy o przypadkach odbierania dzieci. Muszą jej pilnować, zawsze powtarzam synowi.
– Teraz wszystko jest inaczej – tłumaczy cierpliwie Władek. Ona niby słucha, ale po chwili odpowiada: – Powinnam się cieszyć, mam kochanego męża i synów. Wojna się skończyła. Ale ciężko zapomnieć. Gdy wyszłam z domu dziecka, stałam w jednej sukience i butach, nawet płaszcza nie miałam. Żyłyśmy tak długo bez mamy, że mogłybyśmy się przyzwyczaić. Ale tak się nie da. Na sercu ciąży kamień.
* * *
Po wyzwoleniu szpitala w Hartheimie, gdzie od maja 1940 do sierpnia 1941 roku zabito 18 269 niewinnych ludzi, Amerykanie znaleźli broszurę „Działania wykonane w ramach akcji". Wyliczono w perspektywie dziesięciu lat, ile Niemcy zaoszczędzą dzięki eutanazji. Rozpisano to skrupulatnie, uwzględniając produkty żywnościowe: cukier, sól, mleko, ser, ziemniaki... Wyszło 885 439 800 00 marek.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95