Upadek amerykańskiej elity

Każdy naród potrzebuje elity. Jednak amerykańska nowa klasa wyższa odrzuca misję duchowego przewodzenia narodowi. Jeszcze praktykuje niektóre cnoty, ale już ich nie szerzy. Przyjęła za swój język liberalizm i przyzwoliła na promocję etycznego nihilizmu.

Aktualizacja: 12.11.2016 19:03 Publikacja: 10.11.2016 08:35

Jeśli Ameryka ma odzyskać dobrą społeczną kondycję, państwo-Lewiatan musi zostać zmuszone do oddania

Jeśli Ameryka ma odzyskać dobrą społeczną kondycję, państwo-Lewiatan musi zostać zmuszone do oddania inicjatywy swoim obywatelom – twierdzi autor.

Foto: Getty Images, Toshi Sasaki

Rok 1984 przyniósł ważny i obszerny, liczący 105 stron, list Komisji Laikatu Amerykańskiego ds. Katolickiego Nauczania Społecznego i Ekonomii USA. Komisji, która pochyliła się nad kondycją społeczeństwa amerykańskiego i poprawą tej kondycji w jej ekonomicznym aspekcie, przewodniczyli William E. Simon, biznesmen i były sekretarz skarbu, oraz Michael Novak, znany na całym świecie filozof i teolog, piewca demokratycznego kapitalizmu. Wtajemniczeni twierdzą, że Novak miał później niemały wpływ na ostateczną postać encykliki „Centesimus annus" ojca św. Jana Pawła II.

Encyklika w sposób wyważony poddawała krytyce państwo opiekuńcze, przeciwstawiając jej, także wyważoną, obostrzoną jasno wyartykułowanymi warunkami brzegowymi pochwałę wolnego rynku. Nade wszystko apelowała o kierowanie się w polityce społecznej zasadą pomocniczości, która to zasada nie pozwala wspólnotom „wyższego szczebla" ingerować w wewnętrzne życie wspólnot „szczebla niższego" (gmina nie ma prawa pozbawiać rodziny możliwości dbania o swoje sprawy, państwo nie prawa tego czynić gminie, przeciwnie, np. prawa stanowione przez państwo powinny sprzyjać wolnym działaniom wspólnot niższych szczebli ku ogólnemu dobru).

Kryzys społeczny

Wcześniejszy od encykliki o siedem lat list laikatu, gdy analizował sytuację amerykańskiej biedoty, wskazywał, że problemem nie jest brak federalnych funduszy na wyniesienie powyżej progu ubóstwa wszystkich obywateli żyjących poniżej tego progu. W owym czasie federalne dotacje dla biedoty składały się na sumę około 100 miliardów dolarów rocznie, podczas gdy zwykłe rozdanie im z tej sumy zaledwie 45 miliardów spowodowałoby zniknięcie osób żyjących poniżej wymienionego progu

Oczywiście takie rozdawnictwo byłoby absurdem – biedni za chwilę znowu pojawiliby się w miastach, problemy społeczne zaś w niższych warstwach zwiększyłyby się. Problem nie leżał w pieniądzach, lecz na przykład we wprowadzeniu albo przywróceniu mechanizmów ułatwiających tzw. ekonomiczną mobilność.

Wówczas dobrze już było widać wśród czarnoskórych Amerykanów złe owoce bezpardonowego włączenia się państwa w zwalczanie segregacji rasowej oraz państwowej opiekuńczości. Po pierwsze, prowadzone przez państwo działania desegregacyjne zdezorganizowały lokalne wspólnoty czarnych społeczności. I po drugie, rząd zbudował system rozdawnictwa zasiłków, który przyczynił się do zniszczenia rodziny poprzez dofinansowywanie samotnych matek (zasiłki, dopłaty do czynszu, bony żywnościowe).

Oto jeden z wielu możliwych do zmierzenia efektów państwowych ingerencji: wśród czarnych Amerykanów dzieci urodzonych w związkach pozamałżeńskich było 14 proc. w roku 1940, 25 proc. w roku 1965, 56 proc. w 1980 roku, ok. 70 proc. w 2010 roku. Oczywiście z czasem niezwykle istotnym czynnikiem sprzyjającym tej chorej sytuacji stał się narastający kryzys społeczny w całej Ameryce.

W 1984 roku Charles Murray, znakomity socjolog z American Enterprise Institute, pytał w prologu do swojej książki „Loosing Ground" jak to jest możliwe, że w roku 1980 w Ameryce żyło w ubóstwie 13 proc. ludzi, tak samo jak w roku 1968, podczas gdy federalne wydatki na walkę z biedą było w roku 1980 czterokrotnie większe niż 12 lat wcześniej. I odpowiedzi szukał w błędzie systemu jako całości, a nie w tym, że ten czy ów konkretny program pomocy został źle pomyślany.

Ostatnia dekada XX wieku i początek wieku XXI przyniosły prace świetnych umysłów, jak np. Robert Putnam czy Francis Fukuyama, o sympatiach lewicowych i prawicowych, patrzących różnie na amerykańskie społeczeństwo, ale najczęściej widzących pogłębiający się jego rozkład. Wszyscy dostrzegali zmniejszanie się, jak to się dziś nazywa, kapitału społecznego, rozpad większych wspólnot, ale też rodzin, malejącą religijność i rosnący indywidualizm.

Jedni uważali jak Putnam, że dalece zbyt słabą przeciwwagą dla tych zjawisk jest np. tworzenie się wspólnot nowego typu, społecznie jednorodnych i zamkniętych, z których każda może łączyć tylko jeden segment społeczeństwa.

Inni jak Fukuyama liczyli na odbudowę kapitału społecznego przez zastąpienie więdnących społecznych norm i zakazów nowymi. Miało temu np. służyć instrumentalne wykorzystanie religii jako rytuału ułatwiającego wychowanie dzieci.

Badacze dostrzegali pogorszenie się wskaźników obrazujących dobrobyt społeczeństwa, ale nie potrafili albo nie chcieli – zapewne zamknięci w swoich ideologicznie zdefiniowanych kręgach – wyciągnąć z tego wniosków. Jak wówczas Fukuyama liczyli, że w wyniku społecznej ewolucji i naturalnego zapotrzebowania na kapitał społeczny, jakoś się on odrodzi. Na przykład zniknie tradycyjne małżeństwo, ale coś powstanie na jego miejsce.

Wskaźniki zaś wyglądały tak: dzietność spadła z poziomu 2,3 ok. 1970 roku do 1,7 w roku 1976, by praktycznie potem nie zmienić się przez dekadę; około roku 1980 dokonywano w USA do 1,5 miliona aborcji rocznie; w roku 1969 dzieci urodzonych w związkach pozamałżeńskich było 9 proc., ale w roku 1979 już prawie 19 proc.

Przede wszystkim prawie wszyscy pomijali fenomen największej doniosłości – zbiorcze dane dotyczące całej Ameryki nie mogły zilustrować tego, iż w latach 70. XX wieku zaczął być widoczny rozpad społeczeństwa amerykańskiego. Żeby to zobaczyć, wystarczy porównać procent nieślubnych dzieci w całej Ameryce i tylko wśród czarnych Amerykanów. Niedługo trzeba było czekać, żeby podobny rozziew rozdzielił wyższe warstwy od białej amerykańskiej biedoty.

Jak to określił Yuval Levin droga amerykańskiego społeczeństwa rozwidliła się i dziś na końcach owego rozwidlenia mamy skoncentrowane dwie fundamentalnie inne społeczności (Levin pisze o rozwidlonej koncentracji, bifurcated concentration).

Ofiary inżynierii

Nadchodząca głęboka zmiana amerykańskiego społeczeństwa była dla nielicznych jasna dziesiątki lat przed końcem XX wieku. W 1941 roku amerykański uczeń Wilfryda Pareto, James Burnham, pisał o rewolucji menedżerskiej. W USA i na całym rozwiniętym świecie miał zapanować nowy ustrój – menedżerski liberalizm. A co dla nas tu najważniejsze, miała powstać zupełnie nowa wyższa klasa rządząca państwem.

W 1994 ukazała się książka Richarda Herrsteina i Charlesa Murraya „The Bell Curve: Intelligence and Class Structure in American Life". Autorzy odważyli się zbadać intelektualne zdolności Amerykanów różnych ras. Wyniki okazały się niekorzystne dla czarnoskórej populacji. W połączeniu z oczywistym w owym momencie wytworzeniem się nowej klasy wyższej, merytokracji, mogącej pochwalić się wysokim ilorazem inteligencji i elitarnym wyższym wykształceniem – wniosek był jeden. W Ameryce trwa proces społecznego rozpadu na nową klasę wyższą, która będzie się relatywnie miała coraz lepiej, nową klasę niższą, która będzie relatywnie coraz biedniejsza i coraz bardziej podatna na moralną degenerację, i klasę średnią, którą czeka swego rodzaju stagnacja.

Ówczesna diagnoza okazała się aż nadto trafna. Dzisiejsza klasa wyższa jest pod właściwie każdym względem różna od reszty białej Ameryki, o Latynosach i czarnych Amerykanach nie wspominając. Co ciekawe, postawy etyczne członków nowej klasy wyższej, przynajmniej jeśli spojrzeć na nie przez pryzmat badań statystycznych, wypadają pod wieloma względami lepiej, niż można by się spodziewać, pamiętając o jednoczesnej promocji etycznego indyferentyzmu i nihilizmu przez postępowe ośrodki opiniotwórcze.

Każdy naród potrzebuje elity. W różnych epokach inne są sposoby tworzenia elity i kooptacji do niej, ale bez wzorców przez nią uosabianych i szerzonych naród ulega degeneracji. Tymczasem amerykańska nowa klasa wyższa, która zachowuje się zgodnie z tradycyjnym kodem postępowania, jest pewna siebie jedynie jako dominująca mniejszość. Zarazem odrzuca misję duchowego przewodzenia narodowi. Jeszcze praktykuje niektóre cnoty, ale już ich nie szerzy. Przyjęła za swój język liberalizmu i przyzwoliła na promocję etycznego nihilizmu.

Nowa klasa wyższa ma wpływ na rządy, ale – tak samo jak inne warstwy amerykańskiego społeczeństwa, tyle że każda na inny sposób – jest ofiarą postępowej inżynierii społecznej. Szczególnie dojmującym tego efektem jest moralna degradacja białej Ameryki – zwłaszcza jej warstwy robotniczej i nowo powstałej białej klasy niższej.

W warstwie robotniczej, w grupie osób w wieku 30 do 49 lat, 84 proc. osób żyło w związku małżeńskim w roku 1960, ale tylko 48 proc. w roku 2010. Procent rozwodów wzrósł w tej grupie z 4 proc. w roku 1960 do 33 proc. w roku 2010. Aż 22 proc. dzieci jest wychowywane przez osoby rozwiedzione, żyjące w separacji lub przez matki, które nigdy nie miały męża. Wśród białych matek, które nie ukończyły szkoły średniej, procent dzieci nieślubnych sięgnął 60 proc. W warstwie robotniczej aż 60 proc. populacji albo nie wyznaje żadnej religii, albo nie pojawia się w kościele częściej niż raz w roku.

Biały robotnik coraz chętniej korzysta z różnych form pomocy państwa, zamiast podjąć się pracy ciężkiej albo przepracować więcej niż 48 godzin tygodniowo. W warstwie tej bardzo wzrosła przestępczość. Jakie będzie następne pokolenie białych amerykańskich robotników, gdy ich obecne pokolenie nie tworzy już mocnych wspólnot, opuszcza kościoły, a ich rodziny się rozpadają, jeśli w ogóle są zakładane? I tak pojawiła się nowa klasa niższa o zgoła niebagatelnej liczności.

Przez nową klasę niższą rozumie się tę część populacji robotniczej, która nie potrafi lub nie chce zarobić na utrzymanie swoje i swoich rodzin. Takich białych robotników w wieku 30 do 49 lat było 13 proc. w roku 1959, 8 proc. w roku 1967 i odtąd stale rośnie, by w roku 2007 osiągnąć 27 proc.

Opisując społeczne nastroje na początku lat 90. XX wieku mógł zmarły w tym roku znakomity historyk Forrest McDonald napisać, że jakkolwiek Amerykanie – a myślał przede wszystkim o członkach klasy średniej – mają śmiertelnie dość swojego rządu federalnego (czyli wszystkich trzech gałęzi władzy), to jednak ciągle zachowują cień wiary w urząd prezydenta. Dziś klasa średnia żywi negatywne uczucia wobec całej władzy.

Historyk Henry Adams, wnuk prezydenta Johna Quincy'ego Adamsa, pisał w 1870 roku, iż „rząd nie rządzi", a „Kongres jest nieefektywny i coraz bardziej niekompetentny". Już wtedy historyk ów przyczyny tego stanu rzeczy upatrywał w strukturalnej niemożności zachowania konstytucyjnego ładu, którego fundamentem miała być zasada równowagi i wzajemnej kontroli trzech gałęzi władzy.

Państwo-Lewiatan

Ale taka zasada przestała działać, gdy wpływ rządu na krajową gospodarkę stał się już zbyt wielki, różne grupy interesu naciskały na rząd, a ów rząd zaczął zatrudniać około 50 000 urzędników. Karuzela stanowisk wiązała się nierozerwalnie z patronażem (czyli strategią wzmacniania politycznego wpływu poprzez nominacje polityczne), a nie z kompetencjami.

Ratunku zaczęto upatrywać, początkowo z niezłym skutkiem, w przekazaniu codziennej władzy służbie cywilnej ekspertów. Zaczęły powstawać rządowe agencje i komisje, pierwsza w 1887 roku. Do 1936 roku powstało ich jeszcze osiem. Pomijając czas II wojny światowej i powstałe wówczas komisje tymczasowe, liczba agencji zaczęła gwałtownie rosnąć w latach 60. i 70. XX wieku. W roku 1990 Forrest McDonald doliczył się 25 agencji, w 2013 roku Charles Murray 70. Ten ostatni zwrócił uwagę, że chcąc właściwie ocenić rozrost administracji, należy jeszcze dodać 15 ministerstw (w przykładowym znalazł 49 biur podległych trzem wiceministrom lub bezpośrednio ministrowi).

Nie sposób pominąć tych szczegółów. Od końca XIX wieku powstawała w USA czwarta władza – administracja. Wszak każda komisja, agencja, ministerstwo to stosy nowych regulacji wiążących ręce obywatelom. Zbiór owych federalnych regulacji liczył 174 545 stron w 2012 roku (nie licząc prawa podatkowego grubości więcej niż czterech Biblii). Do obowiązujących regulacji należy oczywiście dołączyć ustawy Kongresu i wykonawcze zarządzenia prezydenta (a na przykład ustawa dotycząca wprowadzonego za prezydenta Obamę ubezpieczenia zdrowotnego liczy sobie 1024 strony).

Łatwo się domyślić, że w takim państwie-Lewiatanie każdy przedsiębiorca i każdy obywatel dokonujący jakiejś większej transakcji musiał oczekiwać, iż jego działania mogą się nie spodobać temu czy innemu federalnemu inspektorowi. A zatem, że w USA zapanował system prawa ufundowanego na bezprawiu – tak to nazwał Murray i dał tego wiele przykładów.

Ów system, wspomagany od kilku dekad przez Sąd Najwyższy, potrafi zaatakować sumienia amerykańskich obywateli. Niedawny wyrok Sądu Najwyższego przyznający prawo do „małżeństwa" osobom tej samej płci jest doskonałym dowodem zarówno uzurpacji przez władzę sądowniczą prawa do decydowania o tym, do czego według konstytucji prawa nie ma, jak i niezawodnego sposobu na wprowadzenie do obiegu prawnego zasady nie do przyjęcia dla większości Kongresu i ogromnej większości obywateli.

Postępowa inżynieria społeczna zadomowiła się w USA wraz nastaniem tam tzw. postępowej ery na przełomie XIX i XX wieku. Szybko na najlepszych amerykańskich uniwersytetach, wśród tzw. intelektualnych elit, ale zasięg jej oddziaływania był dość długo ograniczony. Na przełomie lat 60. i 70. XX wieku ruch nabrał rozmachu. Zaskakująco ochoczo przynajmniej częściowo dołączyły doń główne Kościoły chrześcijańskie, w tym, choć nieco później, katolicki.

USA są dziś zamieszkiwane głównie przez białych (ok. 64 proc. w 2010 roku), Latynosów (ok. 16 proc.), czarnych (ok. 12 proc.) i Azjatów (ok. 5 proc.). Nowi latynoscy przybysze nie mają zamiaru się asymilować. Większość białych nie ma w ojczyźnie szans na rząd, z którym chciałaby się identyfikować.

Państwo-Lewiatan zrobiło z większości bierny proletariat, który jest tego państwa częściowo ubezwłasnowolnionym klientem.

W drugiej połowie XX wieku pod naciskiem państwa i skutkiem innych okoliczności, zwłaszcza kulturalnej liberalizacji, społeczeństwo uległo indywidualizmowi i przez to atomizacji. Młodzież to dziś ocean subkultur.

Państwo jest systemowo zepsute i nie można temu zaradzić poprzez wybory czy proste zmiany legislacyjne wymuszone na obecnie panującym reżimie.

Tymczasem klasa polityczna nie jest w stanie wyjść poza nostalgiczne – wszystko jedno czy lewicowej czy prawicowej proweniencji – absurdalne próby ożywienia przeszłości, gdy amerykańskie społeczeństwo było jeszcze duchową jednością w naturalnej i zrozumiałej wielości i ufało państwu.

Jeśli Ameryka ma odzyskać dobrą społeczną kondycję, państwo-Lewiatan musi zostać zmuszone do oddania inicjatywy swoim obywatelom.

Charles Murray proponuje zorganizowanie na jak najszerszą skalę prawnej obrony interesów Amerykanów i ich przedsiębiorstw przed inwazją chorych – i licznych – oskarżeń ze strony władz federalnych. Powiada, by zacząć od powołania do życia i finansowania fundacji, która odpowie na inwazję absurdów inwazją zaskarżeń tych absurdów do odpowiednich sądów. Ku opamiętaniu i w końcu okiełznaniu Lewiatana.

Czas na Benedykta z Nursji

Yuval Levin patrzy szerzej. Wychodzi od zasady pomocniczości i działań oddolnych. Tworzenia autentycznych wspólnot lokalnych, które w obecnym kontekście ekonomicznym i politycznym będą w stanie żyć owocnie, w zgodzie z amerykańską tradycją i wrażliwością religijną. Z czasem ogarniając coraz szersze kręgi amerykańskiego społeczeństwa.

Zespoły konserwatywnych badaczy, np. środowisko skupione wokół Levina i jego kwartalnika „National Affairs", pracują nad programami działania dla takich wspólnot i całego kraju, dopasowanymi do obecnej polaryzacji społecznej i zorientowanymi na pokonywanie konkretnych bolączek konkretnych grup społecznych. Są jak najdalsze od sugerowania wielkich programów państwowych, jakkolwiek widzą, jak państwo może wspomóc poprawę kondycji narodu.

Jak to nazwał społeczny konserwatysta i działacz Rod Dreher, Amerykanie powinni dziś wybrać opcję benedyktyńską. To wymaga czasu, ale też św. Benedykt z Nursji nie przypadkiem został patronem Europy.

Autor jest profesorem nauk technicznych, doktorem habilitowanym nauk matematycznych. Wydał m.in. zbiór miniesejów „Amerykański konserwatyzm u progu XXI wieku"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Posłuchaj Plus Minus". Jędrzej Bielecki: Jak Donald Trump zmieni Europę.
Plus Minus
„Kubi”: Samuraje, których nie chcielibyście poznać
Plus Minus
„Szabla”: Psy i Pitbulle z Belgradu
Plus Minus
„Miasto skazane i inne utwory”: Skażeni złem
Plus Minus
„Sniper Elite: Resistance”: Strzelec we francuskiej winnicy