Nikt nie pójdzie po gnój? Dobra, to ja pójdę

Narkomani pozwalają Kotańskiemu na wiele, bo często jest pierwszym w ich życiu przedstawicielem „systemu" – jakkolwiek rozumianego: jako władza, służba zdrowia, oficjalne struktury społeczeństwa – który traktuje ich po ludzku.

Aktualizacja: 13.11.2016 22:48 Publikacja: 10.11.2016 08:42

Marek Kotański w założonym przez siebie ośrodku Monaru w Zbicku pod Opolem, 14 czerwca 1983 r.

Marek Kotański w założonym przez siebie ośrodku Monaru w Zbicku pod Opolem, 14 czerwca 1983 r.

Foto: PAP, Maciej Musiał

Dla wychowanego w cieplarnianych warunkach Kotańskiego odrażający obraz biedy i konsekwencji nałogu musiał być szokujący.

W dzieciństwie chęć pomocy ludziom z nizin społecznych walczyła w nim ze wstrętem. Damian Damięcki przytacza przykład z lat szkolnych:

– Czasem pada pytanie, kiedy w Marku zrodził się taki odruch pomocy, chęć rozglądania się wokół, patrzenia na biedę. Myśmy mieli z tym kontakt bardzo często. Codziennie rano szliśmy do szkoły tą samą drogą. Szliśmy po koleżankę, w której się obaj kochaliśmy, a po drodze był kościół św. Stanisława Kostki. I prawie za każdym razem, kiedy szliśmy, przez lata, stała pod kościołem żebraczka. Taka duża kobita, w dużej spódnicy, miała wózek, a w nim pełno szpargałów. I my, idąc, za każdym razem, gdyśmy ją mijali, w odruchu litości dla jej ubóstwa oddawaliśmy jej swoje śniadania, niejednokrotnie częstowaliśmy herbatą z termosu. Potem w szkole głodowaliśmy, ale to była satysfakcja – głodować, bo się oddało śniadanie żebraczce. Byliśmy z siebie dumni, że tacy z nas bohaterowie. Każdy chłopak chciał być wtedy Winnetou i my właśnie wtedy byliśmy Winnetou z Karola Maya. Aż do momentu, kiedy którejś zimy szliśmy jak zwykle, a żebraczka z daleka nie widziała, że podchodzimy. Śnieg był wysoki, ona w takich buciorach, okutana jakimiś szmatami – stała w tym śniegu i, nie kucając ani nie przemieszczając się gdziekolwiek, tylko trzymając się tego wózka, załatwiała potrzebę fizjologiczną. Jak kobyła w ten śnieg sikała! Myśmy to zobaczyli, zrobiliśmy w tył zwrot i chodu. Obeszliśmy kościół dookoła na kilometr i już nigdy tamtędy nie przeszliśmy, ten widok nas odrzucił, a zwłaszcza Marka.

Doświadczenia z Izby Wytrzeźwień i oddziału dla alkoholików Kotański podsumuje nieco patetycznie: „nurzałem się w błocie kompletnego upodlenia i nędzy". Staną się one dla niego impulsem do podjęcia pierwszych działań w przestrzeni publicznej. „Chciałem koniecznie wypalić ten wrzód alkoholizmu" – napisze. (...)

Kotański przyznaje, że (...) terapeuci muszą „stać na obrzeżach społeczności i czuwać nad tym, żeby nie doszło do skrajnych wynaturzeń. Poziom wymagań w stosunku do członków grupy, formowany przez nią samą, nad którym nie czuwa terapeuta, przewyższa często możliwości wykonawcze tych, których obarczono zadaniem" – zauważa. Jednocześnie sam, prowadząc operacje na psychice swoich pacjentów, nie waha się dokonywać drastycznych cięć. „Pamiętam dziewczynę, która zaczęła umierać. Objawem umierania jest chęć brania manifestowana w różny sposób: od apatii do euforii. (...) A więc dziewczynę chwyciła chcica. Zaczęło ją skręcać, blada, skurczona twarz, drżące ręce, agresja do otoczenia. Walnąłem w dzwon – jest to sygnał zebrania wszystkich – i gdy już siedzieliśmy w kręgu, odezwałem się: – Powiedz nam, co chcesz zrobić.

Zaczęła mówić, szybko, nieskładnie, chciała wstać i wychodzić.

– Chwileczkę – powiedziałem – na odchodnym zetnę ci tylko włosy, przydadzą mi się na treskę, przykleję sobie butaprenem.

Wątpliwy dowcip, ale musiałem coś powiedzieć.

– Nie zrobi pan tego, nie ma pan prawa. – W dupie mam prawo. Ja chcę, żebyś żyła.

– Ale ja mam prawo zrobić to, co chcę.

– Oczywiście – powiedziałem – ale przedtem obetnę ci włosy, a potem ty pójdziesz do prokuratora.

Obciąłem jej te piękne włosy przy samej skórze, tępymi nożyczkami, bo tylko takie były w ośrodku. Doznała szoku. Dwa dni leżała w łóżku i nic nie mówiła do nikogo, tylko płakała.

Czy żyje?

Tak. Jest matką, jest normalna, cieszy się, że wtedy tak się stało. To świństwo powstrzymało ją od śmierci".

Opisane przez Kotańskiego jego własne zachowanie nie było wyjątkowe. Terapeuta słynął ze swojej nieobliczalności. (...)

Nie oceniał, tylko rozmawiał

Bywał bardzo ostry, używał różnych słów, natomiast wśród pacjentów nie było chyba nikogo, kto nie darzyłby go szacunkiem. Mimo że robił różne dziwne rzeczy – wierzyli, że to wszystko jest dla ich dobra.

Metody Kotańskiego budzą kontrowersje w środowisku zajmującym się leczeniem narkomanów. Piotr Jabłoński, wówczas początkujący terapeuta, wspomina własne wrażenia ze społeczności prowadzonych w Głoskowie, które miał okazję obserwować:

– Sposób prowadzenia społeczności wydawał mi się bardzo brutalny. Prowokacje, które miały służyć rozbijaniu struktur narkomańskiej osobowości, wydawały mi się nieprofesjonalne i osadzone raczej na jakichś osobistych problemach niż na sztuce terapeutycznej. Ale też powiedzmy sobie szczerze – gówno na ten temat wiedziałem. Uczyłem się od innych, obserwowałem. Dostępu do szkoleń nie było żadnego, na studiach – ani na psychologii, ani na pedagogice – nikt nas nie uczył, książki były dwie na krzyż... Każdy próbował w swoim środowisku uczyć się, zbierać doświadczenia, doskonalić umiejętności.

Narkomani pozwalają Kotańskiemu na wiele, bo często jest pierwszym w ich życiu przedstawicielem „systemu" – jakkolwiek rozumianego: jako władza, służba zdrowia, oficjalne struktury społeczeństwa – który traktuje ich po ludzku.

Adam Bączkowski, były pacjent, a obecnie terapeuta, który do Głoskowa trafił prosto z więzienia, opowiada:

– Był pierwszym człowiekiem w moim życiu, który mnie nie oceniał, który mi nie rozkazywał, tylko ze mną rozmawiał – jak człowiek z człowiekiem. Zafascynowało mnie, że jest to pierwszy człowiek, który nie bije mnie na komendzie, nie chce mi zrobić krzywdy, tylko naj- zwyczajniej ze mną rozmawia. (...)

Inny przypadek, dwudziestoletnia dziewczyna o delikatnej urodzie, na imię ma Lilka. Twierdzi, że przyjechała się leczyć z własnej woli, dodaje jednak, że matka chciała ją ubezwłasnowolnić, gdyby nie zdecydowała się na terapię. Przed podjęciem leczenia Lilka była od czterech lat w narkomańskim ciągu. Teraz chce opuścić ośrodek. Twierdzi, że powodem jest wizyta znajomego, który odwiedził ją zaćpany, w strasznym stanie, i ona chce się nim zaopiekować.

– Miałam wyrzuty, że coś sobie zrobi – wyjaśnia Lilka.

– To co, niech sobie zrobi. Niech zdycha. Nie sądzisz, stara, że powinien szybko zdychać? – słychać zza kadru głos Kotana, któremu wtóruje śmiech grupy.

Po latach w wywiadzie Kotański będzie się tłumaczył z tej sceny:

– Zapytałem ją: czy wszystkim można pomóc? Ona uważała, że jemu należy. Nie widziałem szans i powiedziałem: niech spier..., niech zdycha, co wcale nie oznaczało, że pragnąłem jego śmierci w sposób dosłowny. Wręcz przeciwnie, zastosowałem tę prowokację emocjonalną nie po to, by się samemu dowartościować, ale by wywołać ostrą reakcję samoobronną u niej, bo on był stracony. Jest to część mojej koncepcji, słusznej i uczciwej, że lepiej poświęcić jednostkę niż grupę narażać na człowieka, który umiera, trzyma granat w ręku i chce go uruchomić, by pogrzebać wszystkich.

Zgodnie z tą zasadą ci, którzy nie chcą podporządkować się regułom panującym w ośrodku, muszą go opuścić, choć może to dla nich oznaczać powrót na równię pochyłą. Tak jak dla Gosi, sieroty wychowywanej przez ciotkę.

„Przyjeżdżała do mnie wielokrotnie, jej kolejne pobyty w ośrodku się wydłużały, ale nagle przestała pracować, zaczęła mówić, że wszystko pieprzy, ma w dupie, i musiałem jej powiedzieć: Gosiu, spier....! Ona nie wierzyła, że ją wyrzucę, rozpaczała, wzięła plecak i poszła. Widuję ją na ulicy, leżącą, pokrwawioną, bitą przez punków. Żal mi, ale gdybym jej nie wyrzucił, to inne dziewczyny by zapytały: no to co, panie Marku, ktoś ma tutaj specjalne prawa? I też zaczęłyby pieprzyć ośro dek" – tłumaczył swoje postępowanie Kotan.

Jego zdaniem w terapii nie ma miejsca na bycie letnim. Letni terapeuta to martwy pacjent (...).

Wreszcie uwieczniona przez Koterskiego społeczność, która przejdzie do legendy [„Przyszłość", reż Marek Koterski, 1981 r. – red.].

Jeden z pacjentów buntuje się przeciwko pracy w chlewie, bo w chlewie śmierdzi. Kotański przez chwilę bierze udział w ogólnej dyskusji, nagle zawiesza głos, jakby chciał spotęgować napięcie.

– Stary, więc tak: wstaniesz teraz, pójdziesz, przyniesiesz pół wiadra gnoju i wyrzucisz tutaj. Masz trzy minuty.

Chłopak się wzbrania.

– Mam dość tej gnojówy. Zapier... przez cały dzień, zawroty głowy już mam od tego zapachu. Jeszcze tutaj jak mnie walnie...

Kotański: – Zaraz to zrobimy i będziemy siedzieli w tym gnoju tutaj, a kto nie będzie siedział, to się momentalnie może wypisać. Więc kto pójdzie po gnój? Nikt nie pójdzie po gnój? Dobra, to ja pójdę.

Wstaje. Po chwili wraca. Słychać szczęk stawianego wiadra. – Proszę. Kto wylewa pierwszy? Teraz wam śmierdzi wszystkim? To jutro, normalnie, będzie to wszystko w zupie!

Zapada kompletna cisza. Nikt się nie śmieje. – I tak będziemy sobie to robili codziennie. Aż do skutku. Aż się wreszcie coś przestawi w waszych łbach. Aż wreszcie poczujecie, co jest tutaj prawdą, a co fałszem. Jeszcze komuś chce się rzygać?

Koterski doskonale przypomina sobie tę scenę.

– Pamiętam, jak to wszystko buchnęło przy naszych lampach, kiedy wywalił ten gnój, prosto spod świń, na taki niski stół, na ten biały obrus. Smród niewyobrażalny. I tylko było słychać trzaskanie drzwi, jak dziewczyny wypadają rzygać. Może gdyby kto inny to powtórzył, to by się ośmieszył, a u niego to grało. To było po to, żeby przypomnieć o potrzebie pokory. (...)

Ostrzeżenie mocno na wyrost

Działa w ramach systemu, korzystając ze wszystkich tego dobrodziejstw, choć stara się puszczać oko do zwolenników opozycji antykomunistycznej i sprawiać wrażenie człowieka, który siedzi okrakiem na barykadzie. „W 1980 roku byłem aktywnym uczestnikiem założycielskiego zebrania Solidarności w Garwolinie. To, co głosiła wówczas Solidarność, było mi bardzo bliskie od strony ideowej. Zresztą tak właśnie działałem. Nie miałem więc poczucia, że do tej pory nie wolno mi było mówić i dopiero Sierpień otworzył mi usta. Nie potrafiłem z takim żarem, jak leczyłem narkomanów, włączyć się w wydarzenia polityczne" – pisze.

Kiedy uważa to za potrzebne, odwołuje się do uczuć religijnych; na festiwalu w Jarocinie ostentacyjnie bierze udział we mszy i podczas swojego wystąpienia podkreśla związki Monaru z Kościołem. Z drugiej strony wykorzystuje osobiste relacje z generałem Wojciechem Jaruzelskim, które łączą obu panów przynajmniej od momentu, kiedy terapeuta ostrzegł najważniejszą osobę w państwie, że jego córka jest zagrożona narkomanią. Monika Jaruzelska datuje to wydarzenie na rok 1983 lub 1984, a ostrzeżenie – jak zaznacza – było mocno na wyrost. Dla niej był to czas studenckiego życia, bogatego w wydarzenia towarzyskie.

– Ojciec był wtedy premierem, pamiętam, że zadzwonił i stwierdził, że chce ze mną porozmawiać. Przyjechałam do Urzędu Rady Ministrów i ojciec powiedział, że widział się z Markiem Kotańskim, który opowiadał mu o problemie narkomanii wśród młodzieży – wspomina Jaruzelska. „Panie generale, chcę powiedzieć, że ten problem dotyczy też pana córki" – miał podczas tej rozmowy stwierdzić Kotan.

– Chodziło o moje „występy" w Dębkach, z tym że z mojej strony nie były to akurat ekscesy narkotykowe, tylko alkoholowe, więc aż się żachnęłam – i na ojca, i na Marka Kotańskiego. No bo jak to – poważny człowiek, a wymyśla takie historie, i ty jeszcze w to wierzysz... Powinien się wstydzić jako ojciec, że od osób trzecich słyszy o córce, że jest narkomanką, i musi to sprawdzić – relacjonuje córka generała. Według niej Kotański po prostu zmyślił historię o narkotykach, prawdopodobnie po to, żeby bardziej zainteresować Jaruzelskiego problemem narkomanii i zyskać jego przychylność dla Monaru. (...)

AIDS spłynie Wilgą przez Garwolin aż do Wisły

Coraz gorszy odbiór społeczny, nieudany start w wyborach, niepokojące wyniki kontroli – kto wie, jak w tych warunkach potoczyłaby się dalej kariera Marka Kotańskiego, gdyby na horyzoncie nie pojawił się nowy temat, który założyciel Monaru podjął z całym zaangażowaniem. Temat niosący ze sobą taki ładunek emocji, że już wkrótce dotychczasowe sukcesy i potknięcia Kotana miały zejść na dalszy plan (...)

Pierwszych 12 przypadków zakażeń wirusem HIV wykryto w Polsce w 1985 r. (cztery lata po rozpoznaniu w USA nowej choroby atakującej układ odpornościowy). (...) Marek Kotański zasłynie jako orędownik tolerancji, obrońca prawa nosicieli wirusa HIV i chorych na AIDS do godnego życia; uczyni wiele dla edukacji społeczeństwa – ale kiedy do ośrodków Monaru trafiają pierwsi narkomani z wirusem HIV, nawet kadra stowarzyszenia nie jest pewna, jak z nimi postępować. (...)

W marcu 1990 r. wśród mieszkańców Głoskowa rozchodzi się wieść, że w miejscowym ośrodku Monaru zamieszkali nosiciele wirusa HIV. Podobnie jak w Kawęczynie, w okolicy wybucha histeria. Chłopi za pomocą furmanek i przyczep do ciągników blokują drogę do ośrodka, piszą petycję w proteście przeciwko obecności zakażonych: „nikt na czele z panem Kotańskim nie zagwarantuje nam, że nasze dzieci w drodze do szkoły będą bezpieczne". Organizatorzy protestu rozsiewają plotki: o strzykawkach walających się wokół ośrodka, o tym, że AIDS spłynie Wilgą przez Garwolin aż do Wisły...

Przełomu nie przynosi sześciogodzinne spotkanie Kotańskiego z protestującymi, w obecności przedstawicieli władz gminy i Ministerstwa Zdrowia. Mieszkańcy Głoskowa nie przyjmują argumentów, domagają się wyrzucenia narkomanów z dworku, wpychają do rowu poloneza Kotańskiego.

Elżbieta Zielińska wspomina ten okres jako najtrudniejszy w blisko 40-letniej historii ośrodka w Głoskowie.

– Zadrutowali nam bramę drutem kolczastym, ustawili barykadę, tak że nie mogliśmy dostać się do ośrodka, musieliśmy przechodzić polami od tyłu. Wrzucali na nasz teren jakieś podpalone kukły. Skandowali, że mamy się wynosić, że nie chcą AIDS. Lokalni prowodyrzy przywozili im piwo i kiełbasę, zagrzewali do walki. Podejrzewaliśmy, że ktoś wietrzy w tym swój interes, że jak się nas stąd pozbędą, to zrobią tu sobie coś innego. Gdyby im się udało, odzyskaliby dworek i parę hektarów ziemi. Oblężenie trwało dość długo – opowiada.

Nocą z 19 na 20 marca ośrodek zostaje kompletnie zablokowany. Protestujący rozpalają wokół dworku ogniska. Nie ma mowy o tym, aby wyjść lub wejść na teren placówki, dowieźć jedzenie...

„Ja myślałam, że to już wojna. Byliśmy kompletnie osaczeni. Obydwa telefony od tygodnia odcięte" – relacjonuje dziennikarzowi pielęgniarka z ośrodka.

Mieszkańcy odpuszczają po zapewnieniu ze strony biskupa Alojzego Orszulika, który włączył się w mediację, że w Głoskowie nie będzie AIDS, a ośrodek znajdzie się pod kontrolą lekarza wojewódzkiego. (...)

Po kilku miesiącach podobny scenariusz protestu powtarza się w ośrodku Monaru w Rybienku pod Wyszkowem. Tu jednak protestujący przeciw obecności nosicieli wirusa HIV nie poprzestają na blokowaniu drogi i wznoszeniu haseł. Na Kotańskiego czekają z kijami, grabiami i kamieniami. „Spier... stąd! Spalić ich, zrównać to z ziemią!" – krzyczą pod adresem trzech nosicieli sprowadzonych przez niego do ośrodka.

„Jak zwykle wszedłem w tłum i zacząłem spokojnie tłumaczyć: Ludzie, pozwólcie nam być. Jesteśmy normalnymi pacjentami! – »Zaraza, która zniszczy nasze dzieci i nas!« – otrzymałem w odpowiedzi. Jeden z mężczyzn popchnął mnie, a drugi, wykorzystując tę sytuację, uderzył mnie z całej siły pięścią w twarz. Kopnięto mnie i powiedziano: »Masz, skur..., trzy minuty na opuszczenie tego domu. Razem z twoimi śmieciami-pacjentami«. W tej sytuacji pojechałem na policję, prosząc o pomoc i ochronę. Radiowóz przyjechał natychmiast, ale obecność policjantów wcale nie osłabiła agresji tłumu. W szpalerze lżących nas ludzi zostaliśmy załadowani do policyjnej karetki i poprosiłem, aby nas odwieźli do Warszawy, na Hożą" – opowiadał Kotan po zajściu, do którego doszło 8 listopada 1990 r.

Jak zwykle atmosferę podgrzewają relacje telewizyjne. Ich wpływ na nastroje mieszkańców podkreśla miejscowy proboszcz: „Jak były już takie rozruchy, to wszystko pokazywali. Mieszkańcy nauczeni doświadczeniem, że tam (w Głoskowie) udało się wyrzucić chorych, skorzystali z przykładu".

Fragment książki Przemysława Bogusza „Kotan. Czy mnie kochasz?", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Trzecia Strona. Autor jest byłym pracownikiem Monaru. To pierwsza biografia Marka Kotańskiego na polskim rynku. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Dla wychowanego w cieplarnianych warunkach Kotańskiego odrażający obraz biedy i konsekwencji nałogu musiał być szokujący.

W dzieciństwie chęć pomocy ludziom z nizin społecznych walczyła w nim ze wstrętem. Damian Damięcki przytacza przykład z lat szkolnych:

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Derby Mankinka - tragiczne losy piłkarza Lecha Poznań z Zambii. Zginął w katastrofie
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?