Plus Minus: „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" mają siedem nominacji do Oscara i należą do faworytów tegorocznej edycji nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. Czy historia, którą pan opowiedział w tym filmie, wydarzyła się naprawdę?
Dwadzieścia lat temu znalazłem się po raz pierwszy w Stanach. Byłem w Nowym Jorku, w Los Angeles, ale też podróżowałem po amerykańskiej prowincji. Przypatrywałem się małym miasteczkom, które żyją w zupełnie innym rytmie niż metropolie i rządzą się własnymi prawami. Przejechałem przez Missisipi, Ohio, Nowy Meksyk, Georgię, Alabamę. I kiedyś rzeczywiście przez okno autobusu, chyba właśnie gdzieś w Alabamie, zobaczyłem przy drodze trzy billboardy. Takie jak w filmie. „Minęło siedem miesięcy". „I żadnych aresztowań?" „Jak to możliwe, szeryfie?". Te pytania zapadły mi głęboko w pamięć. Niepokoiły. Bo jaki dramat mógł kryć się za takim krzykiem?
Próbował się pan tego dowiedzieć?
Nie. Nie było jeszcze wtedy internetu. Nie dało się wygooglować nazwy miasteczka, nikt nie wrzucił na Instagram zdjęć, nie pojawiły się komentarze. Mnie jednak prześladowała myśl, kto mógł takie billboardy wykupić. Wyobraźnia podpowiedziała, że to była kobieta. Matka, która straciła dziecko. To najbardziej dramatyczna sytuacja, jaka może się wydarzyć. Jeśli umiera twój współmałżonek, jesteś wdowcem albo wdową. Jeśli umierają twoi rodzice, jesteś sierotą. A jeśli umiera twoje dziecko? Na ten ból nawet nie ma nawet odpowiedniego słowa. Więc potem już wszystko ułożyło się samo. Praca nad scenariuszem „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri" była fascynująca. Moi bohaterowie zaczęli żyć własnym życiem, zaskakiwali mnie samego.
Stworzył pan całą galerię pełnokrwistych postaci.