Parlament Europejski chciałby, by osoby ubiegające się o funkcję szefa Komisji Europejskiej były twarzami kampanii wyborczej do PE. Zwycięska frakcja przedstawiałaby później Radzie Europejskiej do akceptacji lidera swojej kampanii, który zostałby następnie szefem Komisji.
Pomysł ten na ostatnim szczycie unijnym spotkał się z krytyką przywódców państw, którzy dotychczas samodzielnie wybierali przewodniczącego KE. Co ciekawe, obie strony sporu przekonywały, że to ich rozwiązanie jest bardziej demokratyczne. Zwolennicy spitzenkandydata uważają, że wybrany świeżo Parlament Europejski ma legitymację do tego, by w bardziej demokratyczny sposób wyłonić szefa Komisji, a procedura przypominałaby wybór nowego premiera przez parlament narodowy. Z kolei przeciwnicy instytucji spitzenkandydata przekonują, że przecież Rada Europejska składa się z przywódców państw członkowskich, z których każdy ma demokratyczną legitymację w swoim kraju, przez co wybór jest podwójnie demokratyczny – demokratycznie wybrani przywódcy demokratycznie głosują za nowym szefem Komisji.
To chwalebne, że ważni politycy w UE rozumieją problem związany z rozpowszechnionym na naszym kontynencie przekonaniem o braku wpływu zwykłych obywateli na decyzje Unii oraz o niedostatku demokratycznej legitymacji unijnych instytucji, które mają wszak ogromny wpływ na życie pół miliarda mieszkańców krajów Wspólnoty. Sęk w tym, że co wybory słyszymy takie obietnice. Cztery lata temu, gdy szefem Komisji Europejskiej zostawał Jean-Claude Juncker, znów słyszeliśmy o przybliżaniu Unii obywatelom i serwowano nam ambitne plany zatrzymania biurokratycznej machiny produkującej tysiące przepisów.
Nie mam wrażenia, by efektem pracy obecnej KE był jakiś zauważalny wzrost zaufania obywateli do Unii. Przeciwnie. Wielu Europejczyków, obserwując kryzys migracyjny, traciło wiarę w sens Wspólnoty, która nie jest w stanie zatrzymać niekontrolowanego napływu przybyszów najpierw ze wschodu, a potem z południa. Choć paradoksalnie to właśnie dzięki umowie zawartej przez Unię m.in. z Turcją uchodźcy z Bliskiego Wschodu przestali szturmować greckie wyspy, wciąż reputacja UE się po tym kryzysie nie poprawiła.
Oczywiście Unia ma mnóstwo wad, ale okazała się niezwykle skutecznym mechanizmem synchronizacji interesów narodowych i udrażniania kanałów współpracy między krajami. Często nie zdajemy sobie nawet sprawy, jak mocno zintegrowane są gospodarki najzamożniejszych państw Europy Zachodniej. Tymczasem krytykowanie Unii stało się niezwykle modne, co jeszcze bardziej ją osłabia i wzmacnia wszystkich nie tylko krytyków, ale również wrogów, którzy życzą jej upadku. To nie jest dobry argument, że albo zaakceptujemy Wspólnotę w obecnym kształcie, albo ona upadnie, bo to nic więcej niż szantaż. Ale warto zastanowić się nad tym, jaka jest realna alternatywa dla Unii Europejskiej. Jaką alternatywę ma Polska, która ma takie a nie inne położenie na mapie i przez to nasze pole geopolitycznego manewru jest bardzo ograniczone.