Marzy mi się świat, w którym nie byłoby dzienników, miesięczników czy kwartalników; świat, w którym ukazywałyby się wyłącznie dekadniki. Raz na dekadę podsumowywano by w nich i oceniano wydarzenia minionych dziesięciu lat. Stalibyśmy się wtedy dużo gorzej poinformowani, ale chyba trochę mądrzejsi.
O „Hair" Milosza Formana mówi się zazwyczaj, że to jeden z najbardziej spóźnionych, najmniej trafiających w tempo filmów w całej historii kina. W gorącym 1968 r. musical z włosami w tytule zmieniał z wysokości Broadwayu postać tego świata. Był rozpisanym na kilkanaście wpadających w ucho piosenek hymnem ruchu hippisowskiego; rozbijał skorupę amerykańskiego mieszczaństwa. A kim wtedy był Forman? Mało znanym emigrantem ze śmiesznym akcentem, któremu rok 1968 kojarzył się raczej z czołgami Układu Warszawskiego niż LSD i wolną miłością. I ktoś taki miał przenosić na ekrany liturgię Kościoła kontrkultury?