Nauka wyciągnięta z pandemii
Tej drastycznej polityce towarzyszył upokarzający przekaz płynący z Berlina, który ochoczo został podchwycony przez kraje Beneluksu, państwa skandynawskie, ale też grającą powyżej swoich możliwości Polskę: o rzekomo leniwym Południu i pracowitej Północy, która musi wziąć odpowiedzialność za przyszłość integracji. W ten sposób tak w umysłach, jak i w portfelach zaczęła się rysować przepaść, która przedzieliła Unię na pół i do dziś w żaden sposób nie pozwala o sobie zapomnieć. Jej efekty polityczne dla przyszłości integracji są porażające. Dość powiedzieć, że dwa spośród najbardziej proeuropejskich krajów Wspólnoty – Włochy i Hiszpania – zasadniczo przestały wierzyć w Unię. We Włoszech trzy spośród czterech najważniejszych partii – populistyczna i skrajnie prawicowa Liga, Bracia Włosi oraz lewicowy Ruch Pięciu Gwiazd – otwarcie deklarują eurosceptycyzm. W Hiszpanii po raz pierwszy od śmierci Caudillo 46 lat temu nie tylko odrodziło się neofrankistowskie ugrupowanie (Vox), ale stało się trzecią siłą polityczną kraju.
Do narracji o wyższości Północy nad Południem Merkel wróciła wiosną 2020 r., gdy pandemia uderzyła z niezwykłą siłą we Włochy i Hiszpanię. Tyle że kilka miesięcy później okazało się, iż Niemcy do stawienia czoła wirusowi nie są wcale lepiej przygotowani. Gdy zapełniły się szpitale Berlina i Hamburga, a zgony z powodu Covid-19 zaczęto i w Niemczech liczyć w tysiącach, kanclerz podchwyciła lansowany od wielu miesięcy przez hiszpańskiego premiera Pedro Sáncheza wart 750 mld euro Fundusz Odbudowy. Co prawda został on zasadniczo ograniczony (połowę pakietu stanowią kredyty), jednak kanclerz po raz pierwszy zgodziła się na zaciągnięcie przez Komisję Europejską długu. To nie były co prawda klasyczne euroobligacje, bo każdy kraj członkowski będzie zobowiązany do spłaty tylko należnej mu części. A Armin Laschet starannie podkreśla, że chodzi o jednorazowe działanie, a nie precedens, który ma prowadzić do budowy federalnej Europy. Ale trzeba też przyznać, że to była typowa Merkel w działaniu: kanclerz, która unika do końca trudnych decyzji, myśli przede wszystkim o finansowych korzyściach Niemiec, ale gdy katastrofa wydaje się już nieunikniona, bierze sprawy we własne ręce i w końcu ratuje Europę.
Mało ekologiczne Niemcy
Merkel pozostawia po sobie też inny unijny podział – tym razem na Wschód i Zachód. Jego korzenie sięgają 2011 r., gdy pod wpływem katastrofy japońskiej elektrowni jądrowej Fukushima i zmiany nastawienia niemieckiej opinii publicznej kanclerz niespodziewanie ogłosiła nie tylko wstrzymanie dalszego rozwoju energetyki atomowej, ale i zamknięcie wszystkich tego typu elektrowni do końca 2022 r. Ta dla wielu impulsywna i nieprzemyślana decyzja rzuciła Niemcy w objęcia Rosji. Skoro odnawialne źródła energii nie mogły nadążyć za potrzebami niemieckiej gospodarki, Berlin postawił na gazociąg Nord Stream 2. Koszt polityczny budowy gazociągu, który powstaje mimo sprzeciwu administracji Joe Bidena i w chwili, gdy Władimir Putin patronuje pacyfikacji Białorusi, grozi wojną Ukrainie i więzi w okrutnych warunkach Aleksieja Nawalnego, jest porażający. Oznacza przecież, że Niemcy mają za nic wspólną politykę zagraniczną Unii, jej strategię energetyczną i reguły konkurencji. „Skoro Niemcy grają tylko na siebie, to nie będziemy ostatnimi idiotami, którzy jeszcze wierzą w zjednoczoną Europę" – mówi „Plusowi Minusowi" wysokie rangą źródło z polskiego rządu. To jeden z sygnałów, jak bardzo Nord Stream 2 zmienił podejście do integracji poza granicami Niemiec.
Decyzja z 2011 r. rzuciła także cień na proekologiczne zapewnienia Berlina. Merkel, przez wielu nazywana „kanclerzem ekologii", narzuciła Niemcom ambitny cel osiągnięcia neutralności emisyjnej już w 2045 r. Ale za tą deklaracją nie poszło zbyt wiele konkretnych działań. Wciąż trzy czwarte energii kraju pochodzi ze źródeł kopalnych: węgla, ropy, gazu. Tak bardziej opłaca się BASF, Siemensowi i innym, wielkim niemieckim koncernom. Ale to demobilizuje resztę Europy. „Konkretnych działań na rzecz środowiska nie ma w Niemczech zbyt dużo" – mówił Bloombergowi Bas Eichhout, wiceprzewodniczący Zielonych w Europarlamencie.
Ambicje Macrona
Decydującym momentem dla powstania przepaści między wschodnią a zachodnią Unią był jednak kryzys migracyjny 2015 r. Podobnie jak cztery lata wcześniej górę, u zdawałoby się racjonalnej do bólu kanclerz, wziął impuls – nie ostrzegając o tym nawet swojego najbliższego partnera Françoisa Hollande'a, kanclerz otworzyła szeroko granice Niemiec dla ponad 1 mln przeważnie syryjskich imigrantów. Jej motywacja była z pewnością szlachetna. Jednak gdy okazało się, że reszta Europy nie zamierza dzielić z Niemcami ciężaru takiej fali przyjezdnych, Merkel podjęła negocjacje z autorytarnym przywódcą Turcji Recepem Erdoganem i zawarła z nim układ, w którym za unijne fundusze Turcy zbudowali szczelną barierę dla kolejnych fal uchodźców pragnących przedostać się do Europy. W tym już nie było niczego szlachetnego: trzeba wręcz mówić o złamaniu podstawowych, międzynarodowych praw przysługujących uchodźcom.
Latem 2015 r. Merkel zdołała też narzucić Radzie Europejskiej system obowiązkowego podziału uchodźców. Choć nie został on nigdy wprowadzony w życie, został bardzo źle odebrany w Europie Środkowej. Niechętnie przyjęte na kilka tygodni przed wyborami przez rząd PO rozwiązanie przyczyniło się do przejęcia władzy przez PiS. Kanclerz nie zrozumiała, że dla kraju, który świeżo odzyskał suwerenność, oddanie niepochodzącym z wyboru urzędnikom w Brukseli decyzji o tym, kto tworzy polski naród, jest trudne do zaakceptowania. Okazało się to być bronią obosieczną, gdy po przejęciu władzy Jarosław Kaczyński pokazał, że może skutecznie przeciwstawić się nawet najpotężniejszemu państwu w Unii. Wraz z radykalnie antyunijnymi programami takich ugrupowań jak Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen czy Bracia Włosi Giorgii Meloni, rozsadza to dziś Wspólnotę.