Angela Merkel odchodzi. Co pozostawia po sobie?

Gdy została kanclerzem w 2005 roku, do Unii właśnie dołączyło dziesięć nowych krajów członkowskich. Wspólnota była pełna optymizmu. Dziś przeżywa bezprecedensowy kryzys. Ale bez Angeli Merkel możliwe, że w ogóle by już jej nie było.

Publikacja: 06.08.2021 10:00

Angela Merkel odchodzi. Co pozostawia po sobie?

Foto: AFP

Obecna kanclerz już od czterech lat byłaby na politycznej emeryturze, gdyby nie Barack Obama. W listopadzie 2016 r., kilka dni po zwycięstwie Donalda Trumpa, prezydent przyjechał do Berlina pożegnać się z polityczką, która okazała się jego największym sojusznikiem, gdy pracował w Białym Domu. Bloomberg opisuje, jak w czasie kolacji w legendarnym hotelu Adlon przy Bramie Brandenburskiej Merkel zwierzyła się z planów rezygnacji z udziału w wyborach do Bundestagu, które miały się odbyć dziesięć miesięcy później. Ale Amerykanin nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Przekonywał, że Merkel nie może zdezerterować w chwili śmiertelnego zagrożenia dla demokracji w Ameryce i Europie. Skoro Stany postawiły na groźnego populistę, teraz to jej przypada rola „przywódcy wolnego świata". Trzy dni później kanclerz ogłosiła, że będzie jednak ubiegała się o jeszcze jedną, czwartą kanclerską kadencję.




Przeceniona liderka

Merkel na trwałe zapisała się w historii nie tylko Niemiec, ale i Europy. Międzynarodowe media od „Time'a" po „Forbesa" rokrocznie uznawały ją za najbardziej wpływową kobietę na Ziemi. Jej częścią jest też wizerunek „zwykłej" i do bólu racjonalnej liderki, która żyje w Berlinie w mieszkaniu podobnym do tysiąca innych, a czasami można ją spotkać robiącą zakupy w sklepie. Przypomina łyk ożywczego tlenu w świecie mniej lub bardziej groźnych polityków pokroju Borisa Johnsona, Viktora Orbána, Marine Le Pen czy Jarosława Kaczyńskiego.

– W ciągu 16 lat piastowania urzędu kanclerza Angela Merkel pewnie i skutecznie przeprowadziła Niemcy przez światowe kryzysy – od finansowego, przez kryzys euro, po ten migracyjny i obecny kryzys pandemiczny. Pozostawia po sobie ogromną spuściznę. Każdy polityk, który zastąpi ją na stanowisku kanclerza, będzie oceniany według jej miary – mówi „Plusowi Minusowi" Armin Laschet, kandydat CDU/CSU na szefa niemieckiego rządu i najprawdopodobniej następca Merkel po wyborach 26 września.

Ale w tym chórze pochwał coraz częściej pojawiają się też słowa gorzkiej krytyki. W przypadku każdego z trzech powojennych kanclerzy, których uważa się w Niemczech za „wielkich", bez trudu można powiedzieć, na czym polega ich nieprzemijalny dorobek. Konrad Adenauer zakotwiczył kraj na Zachodzie, wprowadzając go do NATO i Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Willy Brandt otworzył RFN na wschodnią Europę, stwarzając warunki do przełamania zimnowojennego podziału Europy. A Helmut Kohl to kanclerz zjednoczenia i powołania euro, najsilniejszego spoiwa integracji. Ale co trwałego pozostawia Angela Merkel?

„Już jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że jest najbardziej przecenionym liderem politycznym naszych czasów. Gdyby faktycznie była przywódcą Zachodu, zrobiłaby co w jej mocy, aby stworzyć silną, zjednoczoną Unię. Zamiast tego mamy zgliszcza. I to one będą spuścizną po Merkel" – pisze w brytyjskim „The Spectator" jeden z najbardziej szanowanych politologów na świecie Wolfgang Münchau.

Przegapiona szansa na federalizm

Sława kanclerz od samego początku była budowana na kredyt. Merkel stała się silna siłą niemieckiej gospodarki, z każdym rokiem uciekającej odwiecznemu rywalowi, Francji, ze stopą bezrobocia nawet trzykrotnie niższą niż ta po drugiej stronie Renu. Tyle że tego wszystkiego w żaden sposób nie da się przypisać zasługom Merkel. Odcinała kupony od radykalnych reform rynkowych przeprowadzonych przez swojego poprzednika Gerharda Schrödera, który w 2005 r. zapłacił za nie oddaniem władzy. Ponieważ zaraz potem sprzedał się Gazpromowi, nie było komu bronić tego dorobku.

Merkel zawsze lubiła mówić o znaczeniu jedności Europy. Jednak niezwykle konkurencyjna niemiecka gospodarka nie została zaprzęgnięta w służbę Unii. Przeciwnie, Merkel wykorzystała prezent, jaki otrzymała od Schrödera, dla dalszego mnożenia bogactwa Niemiec, nie dbając o interesy reszty Wspólnoty. Od europejskich wartości ważniejsze okazały się dla niej merkantylizm, maksymalizacja zysków niemieckich firm. Euro stało się narzędziem osiągnięcia takiego właśnie celu: dzięki sztucznie zaniżonej wartości wspólnej waluty Republika Federalna przekształciła się w czołowego eksportera świata, podczas gdy na południu Europy narastała nieruchomościowa bańka, której brutalne pęknięcie w 2009 r. przyniosło tak bolesne skutki, że do dziś odczuwają je bezrobotni młodzi Hiszpanie czy Grecy.

Gdy Niemcy z roku na rok akumulowały największe na świecie nadwyżki na rachunku bieżącym (6 proc. PKB), słabsze państwa strefy euro pogrążały się w coraz większych długach. Konwergencja poziomu rozwoju wszystkich państw Unii, jedno z największych osiągnięć integracji, prysło bezpowrotnie.

Kryzys finansowy był z pewnością momentem, w którym Merkel mogła przejść do historii jako jeden z największych przywódców w dziejach Europy. Gdy rynki finansowe straciły zaufanie do wspólnej waluty, a kolejne banki stawały przed widmem bankructwa, cała Wspólnota zwróciła się do jedynego kraju, który miał środki, aby uratować strefę euro przed rozpadem. Podobnie jak załoga targanego huraganem statku chce ujść z życiem i nie zadaje pytań kapitanowi, tylko wypełnia jego polecenia, tak Angela Merkel mogła wtedy przekształcić Unię w trzecią, obok Ameryki i Chin, potęgę świata. Ale tego nie zrobiła. Nie zdecydowała się na zbudowanie prawdziwej unii bankowej, w której odpowiedzialność za instytucje finansowe wspólnie przejmują wszystkie kraje Wspólnoty. Nie zdecydowała się też na uwspólnotowienie długu, emisję euroobligacji. Nie odważyła się na przekształcenie Komisji Europejskiej w prawdziwy rząd gospodarczy Unii z poważnym budżetem i kompetencjami do prowadzenia skutecznej polityki ekonomicznej.

W 2004 r., wbrew niemieckiej opinii publicznej, Schröder odważył się przeprowadzić poszerzenie Wspólnoty na Wschód, bo dostrzegał w tym strategiczny interes tak Wspólnoty, jak i samych Niemiec. Ale Merkel, zawsze wpatrzona w sondaże, nie zdobyła się na krok wbrew aptekarskiemu myśleniu swoich rodaków. Raz jeszcze w myśleniu Merkel zwyciężył też wąsko pojęty interes ekonomiczny Niemiec. Owszem, wbrew radom swojego ministra finansów Wolfganga Schäuble'a, nie zgodziła się na wyrzucenie Grecji ze strefy euro, ale ogromny program uratowania kraju przed bankructwem był połączony z tak drastycznymi warunkami, że poziom życia w Grecji do dziś nie powrócił do poziomu sprzed gospodarczej zapaści. Głównym celem kanclerz było wówczas zapewnienie, że niemieckie banki, które w poprzedniej dekadzie beztrosko kredytowały Greków, nie stracą swoich inwestycji. W Atenach nigdy więc nie zobaczono setek miliardów euro, które oficjalnie wypłaciła im Bruksela. A zadanie ostatecznego uratowania euro przypadło szefowi Europejskiego Banku Centralnego (EBC) Mario Draghiemu, który oświadczeniem z 26 lipca 2012 r., że „uczyni, co będzie konieczne", aby obronić wspólną walutę, wreszcie uspokoił rynki finansowe.

Nauka wyciągnięta z pandemii

Tej drastycznej polityce towarzyszył upokarzający przekaz płynący z Berlina, który ochoczo został podchwycony przez kraje Beneluksu, państwa skandynawskie, ale też grającą powyżej swoich możliwości Polskę: o rzekomo leniwym Południu i pracowitej Północy, która musi wziąć odpowiedzialność za przyszłość integracji. W ten sposób tak w umysłach, jak i w portfelach zaczęła się rysować przepaść, która przedzieliła Unię na pół i do dziś w żaden sposób nie pozwala o sobie zapomnieć. Jej efekty polityczne dla przyszłości integracji są porażające. Dość powiedzieć, że dwa spośród najbardziej proeuropejskich krajów Wspólnoty – Włochy i Hiszpania – zasadniczo przestały wierzyć w Unię. We Włoszech trzy spośród czterech najważniejszych partii – populistyczna i skrajnie prawicowa Liga, Bracia Włosi oraz lewicowy Ruch Pięciu Gwiazd – otwarcie deklarują eurosceptycyzm. W Hiszpanii po raz pierwszy od śmierci Caudillo 46 lat temu nie tylko odrodziło się neofrankistowskie ugrupowanie (Vox), ale stało się trzecią siłą polityczną kraju.

Do narracji o wyższości Północy nad Południem Merkel wróciła wiosną 2020 r., gdy pandemia uderzyła z niezwykłą siłą we Włochy i Hiszpanię. Tyle że kilka miesięcy później okazało się, iż Niemcy do stawienia czoła wirusowi nie są wcale lepiej przygotowani. Gdy zapełniły się szpitale Berlina i Hamburga, a zgony z powodu Covid-19 zaczęto i w Niemczech liczyć w tysiącach, kanclerz podchwyciła lansowany od wielu miesięcy przez hiszpańskiego premiera Pedro Sáncheza wart 750 mld euro Fundusz Odbudowy. Co prawda został on zasadniczo ograniczony (połowę pakietu stanowią kredyty), jednak kanclerz po raz pierwszy zgodziła się na zaciągnięcie przez Komisję Europejską długu. To nie były co prawda klasyczne euroobligacje, bo każdy kraj członkowski będzie zobowiązany do spłaty tylko należnej mu części. A Armin Laschet starannie podkreśla, że chodzi o jednorazowe działanie, a nie precedens, który ma prowadzić do budowy federalnej Europy. Ale trzeba też przyznać, że to była typowa Merkel w działaniu: kanclerz, która unika do końca trudnych decyzji, myśli przede wszystkim o finansowych korzyściach Niemiec, ale gdy katastrofa wydaje się już nieunikniona, bierze sprawy we własne ręce i w końcu ratuje Europę.

Mało ekologiczne Niemcy

Merkel pozostawia po sobie też inny unijny podział – tym razem na Wschód i Zachód. Jego korzenie sięgają 2011 r., gdy pod wpływem katastrofy japońskiej elektrowni jądrowej Fukushima i zmiany nastawienia niemieckiej opinii publicznej kanclerz niespodziewanie ogłosiła nie tylko wstrzymanie dalszego rozwoju energetyki atomowej, ale i zamknięcie wszystkich tego typu elektrowni do końca 2022 r. Ta dla wielu impulsywna i nieprzemyślana decyzja rzuciła Niemcy w objęcia Rosji. Skoro odnawialne źródła energii nie mogły nadążyć za potrzebami niemieckiej gospodarki, Berlin postawił na gazociąg Nord Stream 2. Koszt polityczny budowy gazociągu, który powstaje mimo sprzeciwu administracji Joe Bidena i w chwili, gdy Władimir Putin patronuje pacyfikacji Białorusi, grozi wojną Ukrainie i więzi w okrutnych warunkach Aleksieja Nawalnego, jest porażający. Oznacza przecież, że Niemcy mają za nic wspólną politykę zagraniczną Unii, jej strategię energetyczną i reguły konkurencji. „Skoro Niemcy grają tylko na siebie, to nie będziemy ostatnimi idiotami, którzy jeszcze wierzą w zjednoczoną Europę" – mówi „Plusowi Minusowi" wysokie rangą źródło z polskiego rządu. To jeden z sygnałów, jak bardzo Nord Stream 2 zmienił podejście do integracji poza granicami Niemiec.

Decyzja z 2011 r. rzuciła także cień na proekologiczne zapewnienia Berlina. Merkel, przez wielu nazywana „kanclerzem ekologii", narzuciła Niemcom ambitny cel osiągnięcia neutralności emisyjnej już w 2045 r. Ale za tą deklaracją nie poszło zbyt wiele konkretnych działań. Wciąż trzy czwarte energii kraju pochodzi ze źródeł kopalnych: węgla, ropy, gazu. Tak bardziej opłaca się BASF, Siemensowi i innym, wielkim niemieckim koncernom. Ale to demobilizuje resztę Europy. „Konkretnych działań na rzecz środowiska nie ma w Niemczech zbyt dużo" – mówił Bloombergowi Bas Eichhout, wiceprzewodniczący Zielonych w Europarlamencie.

Ambicje Macrona

Decydującym momentem dla powstania przepaści między wschodnią a zachodnią Unią był jednak kryzys migracyjny 2015 r. Podobnie jak cztery lata wcześniej górę, u zdawałoby się racjonalnej do bólu kanclerz, wziął impuls – nie ostrzegając o tym nawet swojego najbliższego partnera Françoisa Hollande'a, kanclerz otworzyła szeroko granice Niemiec dla ponad 1 mln przeważnie syryjskich imigrantów. Jej motywacja była z pewnością szlachetna. Jednak gdy okazało się, że reszta Europy nie zamierza dzielić z Niemcami ciężaru takiej fali przyjezdnych, Merkel podjęła negocjacje z autorytarnym przywódcą Turcji Recepem Erdoganem i zawarła z nim układ, w którym za unijne fundusze Turcy zbudowali szczelną barierę dla kolejnych fal uchodźców pragnących przedostać się do Europy. W tym już nie było niczego szlachetnego: trzeba wręcz mówić o złamaniu podstawowych, międzynarodowych praw przysługujących uchodźcom.

Latem 2015 r. Merkel zdołała też narzucić Radzie Europejskiej system obowiązkowego podziału uchodźców. Choć nie został on nigdy wprowadzony w życie, został bardzo źle odebrany w Europie Środkowej. Niechętnie przyjęte na kilka tygodni przed wyborami przez rząd PO rozwiązanie przyczyniło się do przejęcia władzy przez PiS. Kanclerz nie zrozumiała, że dla kraju, który świeżo odzyskał suwerenność, oddanie niepochodzącym z wyboru urzędnikom w Brukseli decyzji o tym, kto tworzy polski naród, jest trudne do zaakceptowania. Okazało się to być bronią obosieczną, gdy po przejęciu władzy Jarosław Kaczyński pokazał, że może skutecznie przeciwstawić się nawet najpotężniejszemu państwu w Unii. Wraz z radykalnie antyunijnymi programami takich ugrupowań jak Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen czy Bracia Włosi Giorgii Meloni, rozsadza to dziś Wspólnotę.

Szlak dla buntowników z pewnością przetarł w jeszcze większej mierze Viktor Orbán. Od 11 lat wprowadza on na Węgrzech kolejne elementy autorytarnego państwa, od zduszenia wolności mediów, po ograniczenie działalności organizacji pozarządowych. Ogromne interesy gospodarcze Niemiec nad Dunajem sprawiły jednak, że Merkel przez lata broniła węgierskiego premiera. – Traktowała go jako niesfornego, ale przecież sympatycznego ucznia – mówi „Rz" uczestnik spotkań obu polityków. Dopiero wiosną tego roku kanclerz zgodziła się na wyrzucenie Fideszu z Europejskiej Partii Ludowej, klubu zachodnich ugrupowań chadeckich w Europarlamencie.

Zaraz po zdobyciu Pałacu Elizejskiego w maju 2017 r. Emmanuel Macron dostrzegł szansę, jaka z takiego podziału Europy rysuje się dla Francji. To powrót do małej Unii sprzed 2004 r., w której Paryż znów odzyska decydujący wpływ na politykę Brukseli i zdoła zmusić Niemcy do prowadzenia polityki bardziej przyjaznej słabszym krajom członkowskim. W wystąpieniu na Sorbonie, w trakcie spotkania w pałacu w Mesebergu na północ od Berlina i przy wielu innych okazjach prezydent proponował kanclerz pogłębienie integracji wokół strefy euro i zepchnięcie na margines tych państw, które wspólnej waluty nie posiadają. Ale za każdym razem zderzał się ze zdecydowanym sprzeciwem Berlina. Merkel co prawda przyczyniła się do powstania głębokiego podziału między wschodnią a zachodnią częścią Unii, ale znów w decydującym momencie stanęła w obronie Wspólnoty w obecnym kształcie. Bez niej dziś Polska najpewniej znajdowałaby się już na marginesie procesu integracji. Albo zjednoczonej Europy w ogóle by już nie było. 

Obecna kanclerz już od czterech lat byłaby na politycznej emeryturze, gdyby nie Barack Obama. W listopadzie 2016 r., kilka dni po zwycięstwie Donalda Trumpa, prezydent przyjechał do Berlina pożegnać się z polityczką, która okazała się jego największym sojusznikiem, gdy pracował w Białym Domu. Bloomberg opisuje, jak w czasie kolacji w legendarnym hotelu Adlon przy Bramie Brandenburskiej Merkel zwierzyła się z planów rezygnacji z udziału w wyborach do Bundestagu, które miały się odbyć dziesięć miesięcy później. Ale Amerykanin nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Przekonywał, że Merkel nie może zdezerterować w chwili śmiertelnego zagrożenia dla demokracji w Ameryce i Europie. Skoro Stany postawiły na groźnego populistę, teraz to jej przypada rola „przywódcy wolnego świata". Trzy dni później kanclerz ogłosiła, że będzie jednak ubiegała się o jeszcze jedną, czwartą kanclerską kadencję.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska