– Moja sytuacja była inna. Zakochałem się w dziewczynie, która już mnie kochała. Przeżyliśmy razem osiem lat. To nie był casus pedofilski. Jeśli chodzi o Romana Polańskiego... Bardzo go szanuję, to jest geniusz filmowy. Większy od Wajdy i Kieślowskiego, Skolimowskiego i Munka. On jeden dał sobie radę na świecie. Bo jego twórczość jest uniwersalna, zrozumiała dla każdego. Wiadomo, że niektórzy powiedzą – no tak, przecież Polański to Żyd. Ch... w dupę takim Polakom. Jeśli masz talent i odwagę, po prostu jedź do Hollywoodu. Jeśli będziesz lepszy od Żydów, na pewno cię zauważą. Wracając do sprawy Polańskiego – skoro ofiara mu wybaczyła, ciąganie go po sądach po tylu latach nie ma sensu.
Na nowej płycie Tymona znalazła się kompozycja „Posłuchaj Siddhartho”, zainspirowana książką Hermanna Hessego. Napisał ją dla Cezarego Studniaka, śpiewającego aktora wrocławskiego Capitolu.
– Napisałem ten utwór, bo Hesse był dla mnie ważny. W powieści „Narcyz i złotousty” opisuje dychotomię pomiędzy dwoma typami ludzkimi: analitycznym i intuicjonistycznym. Stawia pytania: deliberować nad każdym wyborem czy też rzucać się w żywioł życia. Ja wybrałem to drugie. Tymon nie wychował się w klasycznej polskiej rodzinie katolickiej.
– Mój ojciec jest socjalistą. Łudził się, że socjalizm ma sens. Ja się nigdy nie łudziłem, ale wpłynął na moje wychowanie. Zacząłem chodzić do kościoła, mając 6 czy 7 lat za namową mamy. Trudno mi było przyswoić liturgię i byłem w kościele czarną owcą. Zostałem outsiderem. Kiedy dojrzewałem, bardziej niż wiara interesowały mnie dywagacje filozoficzne. Zaoferował mi je buddyzm.
W „Siddharcie” znalazły się cytaty z Buddy. – Szanuję Buddę. To był wyjątkowy facet. Nie wmawiał ludziom, że istnieje Bóg. Nie powiedział też jednak, że go nie ma. Ograniczył się do tez na temat ludzkiego cierpienia i sensu naszego życia. Nie ufał mądrym księgom i mędrcom. Namawiał to zdrowego sceptycyzmu. Sugerował, żeby kierować się własnym doświadczeniem. Nie zajmował się życiem pozagrobowym. Interesowało go tu i teraz. I to jest dla mnie uczciwe postawienie sprawy.
Piosenka jest zachętą do medytacji. – To tradycja tak naprawdę przedbuddyjska. Chaos świata mógłby być mniejszy, gdyby ludzie wykonali pewną pracę mentalną. Niestety dość sporą. Świat wydaje mi się wielkim cudownym porządkiem. Wszystko jest na miejscu: rzeki i morza, lasy i doliny, planety i asteroidy, słońca i galaktyki. Jedynym problemem naszego świata jest nasza mała, ciasna głowa. Dlatego medytuję, czyli siedzę w ciszy i czekam, aż wszystko wskoczy na swoje miejsce. Mnie to pomaga.
Tymon często słyszy, że buddyzm w naszej szerokości geograficznej jest bez sensu. – Odpowiadam wtedy, że chrześcijaństwo zrodziło się na palestyńskiej pustyni i robi na mnie wrażenie religii depresyjnej z akcentem na ukrzyżowanie. Dużo w niej mroku. Przynajmniej w naszym europejskim wydaniu. A przecież „evangelion“ oznacza radosną nowinę.
[srodtytul]Wierzchołek góry lodowej[/srodtytul]
Na nowej płycie znalazła się też piosenka „Drugs”. Tymański, który dużo podróżuje i ma kontakt z wieloma środowiskami, potwierdza, że narkotyki stają się w Polsce coraz powszechniejszą używką.
– Spotkałem kiedyś pannę z Danii. Zaproponowała, żebyśmy wzięli ecstasy. Mieliśmy się zaćpać, patrzeć sobie w oczy i bzykać się na haju. Wtedy Dunka powiedziała znamienne zdanie: narkomania stała się ostatnio taka modna. Kiedyś była bardziej elitarna. Powiedziała to z dużym bólem. Zapytałem, czy jest drugi pokój, gdzie mógłbym się spokojnie przespać. Tymon śpiewa, że dragi są czymś wstydliwym.
– Kojarzą mi się z otwieraniem nowej perspektywy, ale też z babraniem w psychicznym brudzie. Bo dragi, jak w kulturze indiańskiej, miały zachęcić do duchowej praktyki, a w naszym świecie stały się hedonistyczną masturbacją. Dają psychodeliczne chwile w czasie pożyczonym, za które trzeba płacić. Nie chodzi tylko o dragi, ale cały paradygmat ludzkiego nadużywania.
Zdaniem Tymańskiego narkotyki to wierzchołek lodowej góry ludzkich problemów. – Tam, gdzie jest forsa i szybsze tempo życia, na przykład w Warszawie, pojawia się coraz więcej kokainy. Wiem, o czym mówię. Ale możliwe, że częściowa legalizacja miałaby sens – po to, żeby dragi przestały być takie modne. Kartele, narkotykowa mafia i dilerzy przestaliby na nich zarabiać.
Teraz wielu przyjaciół Tymona przypala trawę. – Powtarzają, że poprawia kreatywność i nie ma po niej kaca. Bzdura. Jest tak samo groźna jak alkohol. Wywołuje paranoje, problemy z koncentracją. Robi dziury w pamięci. Każe zapominać o bliskich i płaceniu rachunków. Jest bezpieczniejsza tylko dla typów agresywnych, którym po wódce totalnie odbija.
[srodtytul]Czekając na musical[/srodtytul]
Rozmowa schodzi na temat środowiska muzycznego. Tymon nigdy się nie krygował, oceniając branżę.
O Kulcie, który bywa traktowany jak święta krowa, powiedział: –Dzielę grupę Kult na Staszewskiego i grupę działkowiczów smażących kiełbasy na grillu. Ich muzyka to miejski rock grany przez Kapelę Czerniakowską. Zawsze wolałem Kazika solo. Doceniam go.
O środowisku muzycznym Tymon przygotowuje wspomniany musical „Polskie gówno”. Zaprosił do udziału Marylę Rodowicz, Kasię Kowalską, Michała Wiśniewskiego, Końja i Skibę, Anię Dąbrowską. Do tego Kobiety, Dick 4 Dick, Ściankę, Pink Freuda. Film ma być trzecią częścią polskiego tryptyku Tymona. Pierwszą był „Polovirus”. Do dziś pozostaje jedną z najważniejszych płyt opisującą nasz kraj po 1989 r.
– Przed jej nagraniem latami zajmowałem się jazzem i doszedłem do wniosku, że jest to fajna przygoda dla muzyka, ale niekoniecznie dla słuchaczy. Drażniło mnie też, że muzyce improwizowanej nie towarzyszą żadne treści literackie. I nagle nastąpiła we mnie liryczna eksplozja. Opisałem Polskę przełomu lat 80. i 90.: papieża, wiernych, „Solidarność“, kiboli, satanistów, rastamanów i disco-polowców. Muzycznie pomogli mi moi znakomici partnerzy: Piotrek Pawlak, Jacek Olter, Olaf Deriglassoff, Lechu Możdżer, Mazzoll. Ta płyta by nie powstała, gdyby nie lektura Gombrowicza, którego łyknąłem z kopytami, gdyby nie udział w środowisku Totartu – we wszystkich jego przejawach – literackich, happenerskich, performerskich. Natchnęli mnie Końjo, Sajnóg, Brzóska, Paulus Mazur. Inspirowali nas Artaud, jego teatr okrucieństwa, wreszcie Living Theatre. Drugą częścią tryptyku było „Wesele” z muzyką do filmu Smarzowskiego. Trzecią ma być właśnie autorski musical „Polskie gówno”.
– Cieszę się, że Chylińska przeszła na stronę muzycznego chłamu. Mam kolejny temat. Oczywiście jest problemem to, że ktoś zarabia kasę i zmienia życiową opcję. Tymczasem Agnieszka nazywa dyskotekową płytę „Modern Rocking”. Komu ściemnia??? Gdyby dała tytuł „Modern Earning”, nie musiałaby nic tłumaczyć. Wszystko byłoby jasne. Od początku była dla mnie pacynką w rękach szołbizjan. Współpracowała z trzema zgredami z Kombi. Potem zaczęła grać pod nazwą „Chylińska“, ale zdołowała się, że na rockowe granie przychodzi 150 osób. No to nagrała: „Modern Rocking”.
Zastanawiamy się, czy muzycy muszą wchodzić w medialne bagno, występować w takich programach jak „Idol”, „Mam talent”, „Taniec z gwiazdami”, „Taniec na lodzie”, „Jak oni śpiewają”, żeby utrzymać się w show-biznesie. – Owszem, też chadzam do Wojewódzkiego. Pytają mnie, po co? Bo nie ma w Polsce mediów alternatywnych typu „Lampa i Iskra Boża”. Muszę gdzieś zareklamować mój musical, bo szukam pieniędzy na produkcję. Ale to, że się gdzieś pokażę, nie oznacza jeszcze, iż zmieniam muzyczną konwencję.