Kraj nieograniczonych możliwości

Opowiadanie science fiction, przypadkiem świąteczne

Aktualizacja: 24.12.2009 14:49 Publikacja: 24.12.2009 14:00

Kraj nieograniczonych możliwości

Foto: ROL

Dla mnie, starego dziennikarza… Słucham, panie przewodniczący? No tak, oczywiście, news-kreatora agencji informacyjnej, jeśli muszę się trzymać europejskiego rejestru zawodów. Użyłem nazwy, którą określano moje zajęcie kilkanaście lat temu. Jeszcze w czasach, kiedy wydawało się drukowane gazety, a nie kreowało sieciowe infopiguły, i kiedy media czekały z relacją, aż się coś zdarzy, zamiast organizować wydarzenia same. Właśnie od jednej z takich piguł zaczęła się dla mnie cała ta historia. Oczywiście, nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności. Nie podam dokładnej daty, ale było to krótko po tym, jak nasza pani kanclerz odsłoniła wraz z herr przewodniczącą wspólnot warszawski pomnik Obrońców Monte Cassino. Nie, pani poseł, nie ten z obejmującymi się Jaruzelskim i Wałęsą, to jest pomnik pojednania narodowego…

XXX

Tak, panie przewodniczący, wiem, że to jest Królewska Komisja Śledcza i że do jej członków należy się zwracać „szambelanie”. Przepraszam, pomyliło mi się, jeszcze niedawno to się nazywało komisją sejmową i mówiło się „poseł”, „posłanka”. Tyle rzeczy się pozmieniało. Pani kanclerz Sławka Nowak też już przecież nie sprawuje urzędu. Po raz pierwszy od kilkunastu lat! Na owe czasy to była genialna zagrywka polityczna – zmienić płeć, żeby się załapać na parytet, i to od razu z przewagą nad naturalnymi kobietami dzięki dodatkowym punktom za transseksualizm. A w charakterze i talentach amputacja i tak niewiele zmieniła... Tak, czcigodni szambelanowie, pamiętam jeszcze, jak obecny prezydent Unii Europejskiej był u nas ministrem spraw zagranicznych, i to heteroseksualnym. No, cóż, polityka wymaga poświęceń. Kiedy dziś cała Europa zachwyca się formułą, że jest jak leciwa i zubożała kobieta, która w związku z tymi brakami musi być łatwa, to wtedy może Ameryka albo Chiny coś nam dadzą, no, to ja pamiętam jeszcze, skąd się ta formuła wzięła…

Tak, panie przewodniczący? Jak to nie miejsce? To gdzie i kiedy ja się mam rozgadywać jak nie w czasie przesłuchania? Tak, doskonale sobie zdaję sprawę, że jestem oskarżony o bluźnierstwo trzeciego stopnia. I mimo to podtrzymuję swoją tezę. Wcale nie Opatrzność i jej szczególna opieka nad naszym narodem, tylko zwykły polski bałagan, no i przypadek, przypadek…

XXX

Przepraszam, muszę się napić. Mój Boże, woda mineralna z bąbelkami… Przez tyle lat za te bąbelki można było zarobić trzy lata z paragrafu o ociepleniu klimatu… Produkcji szampana pewnie się już wznowić nie da, ale ile razy teraz mam okazję napić się wody gazowanej, wzruszenie…

XXX

Tak. Więc, jak mówiłem, mniej więcej w czasie odsłaniania tego pomnika zaczęło się. I to właśnie u nas w redakcji się zaczęło. Od nagłówka: „Sprawdzimy majtki posłów!”. Miało być, oczywiście, „majątki”, ale nasza piguła rozwijała się w taki właśnie baner. Za moich czasów nazywało się to literówka i zdarzało od czasu do czasu, więc nieopatrznie wdałem się w rozmowę w jakiejś redakcyjnej windzie, no i padło podejrzenie, że muszę coś mieć wspólnego…

Owszem, panie szambelanie, mogę zapewnić, że były to podejrzenia całkowicie bezpodstawne. Przecież pracowałem w ogóle w innym dziale, nic z tymi „majtkami” nie mogłem mieć wspólnego. Opowiedziałem po prostu młodszym kolegom przygodę ze swojego zawodowego życiorysu… Tak, proszę bardzo: chodziło o taki program, który swego czasu robiłem na żywo, a miał powtórkę w nocy. Akurat były wybory i program musiał czekać, aż się skończy konferencja prasowa komisji wyborczej, dziadek z komisji gadał, gadał, ja siedziałem podpięty i dogadywałem, wreszcie nie wytrzymałem i powiedziałem, no, żeby już skończył, może nie tymi słowami… No i patrzcie, opowiadam kolegom, dziadek skończył, program poszedł normalnie, a w nocy, w powtórce, nagle zamiast mojego programu pokazali, jak redaktor 15 minut siedzi i dogaduje, czekając, aż go wpuszczą na antenę. Pokazali to o wpół do czwartej, a już o szóstej gazeta, która się specjalizowała w kopaniu dołków pod ekipą rządzącą telewizją, zawiesiła na swojej stronie nagranie, które dostała od przypadkowego czytelnika.

Przypadkowy czytelnik, jak to zwykle ludzie robią, akurat sobie siedział i nagrywał w środku nocy telewizornię, i przypadkowo dysponował profesjonalnym montażem. W oryginale oglądałem zapis emisji, mojego dogadywania prawie nie było słychać pod ważkimi wypowiedziami czcigodnych członków komisji, a w wersji zawieszonej w necie balans głosów był odwrotny. No i jeszcze dodam, że wszystko to stało się akurat w dniu, kiedy zbierała się w telewizji rada nadzorcza i szykowano odwołanie akurat szefa odpowiedzialnego za mój program. I czy ktoś by powiedział, że to wszystko się stało przypadkiem? A po długim, wnikliwym i rzetelnym wewnętrznym śledztwie okazało się ponad wszelką wątpliwość, że tak właśnie. Znacznik się nieprawidłowo zaznaczył albo odznaczył, orzekli specjaliści na kilkunastu stronach, czysty przypadek.

Moi redakcyjni koledzy nie wyłapali kontekstu, trudno mieć żal, dzisiaj uczyć pracowników mediów, co to jest ironia, byłoby stratą czasu, więc kierownictwo dostało raport cokolwiek przekręcony. No, poza tym ja z nieboszczką telewizją byłem swego czasu kojarzony mocno z racji tej afery, którą wykryłem, i nikt mi latami nie chciał wierzyć… Jeden z większych sukcesów w mojej karierze. Zresztą w jakiś sposób będący skutkiem tamtej przygody. TVP SA, mało kto dziś pamięta, była wtedy obiektem wielkiego zainteresowania, wszyscy się pasjonowali, komentowali, próbowali zgadnąć, dlaczego akurat ten został prezesem, a nie tamten… A ja po prostu, jak to Sherlock Holmes uczył – połącz przesłanki w logiczną całość, Watsonie, i nie wahaj się uwierzyć w to, co z nich wyniknie. Wynikło, że telewizja państwowa została już dawno w wielkiej tajemnicy sprzedana amerykańskiej armii, która nie mogła otwarcie prowadzić eksperymentów na ludziach, a miała taki program oparcia systemów dowodzenia na telepatii. Chodziło, mówiąc krótko, o wyhodowanie takiego rodzaju mutanta, który będzie zgadywał rozkazy, zanim jeszcze dowódca je pomyśli. Telewizja była, jaka była, ale każdy przyzna, że ta hodowla udała się fantastycznie.

Ha, ha, fantasta, się śmieli, nikt mi nie chciał wierzyć, no i co się okazało? Dopiero jak się wysypała sprawa wynajmu miasta stołecznego Warszawy… A się wysypała dlatego, że zachodni naukowcy pochwalili się sukcesem. Że na przykładzie mieszkańców Warszawy udało się im zbadać i naukowo opracować zjawisko teleportacji. I dopiero wtedy ludzie zrozumieli, że cała polityka pani prezydent miasta, te wszystkie „buspasy”, remonty, objazdy drugiej nitki metra, to wszystko wcale nie żaden bałagan czy nieudolność, tylko z ogromnym rozmachem prowadzony eksperyment naukowy. No i warszawiacy w końcu w sobie umiejętność teleportacji wyrobili, ku podziwowi wszystkich narodów. Ja wtedy pisałem, że się staliśmy krajem nieograniczonych możliwości – w tym sensie, że wszystko tu jest, kurde, możliwe. Nawet, dodawałem, zmiana na lepsze, i tu się już stukano czoło. A dziś? Nawet nasz król Zbigniew I musiałby przyznać…

Tak, pani szambelan, to celna uwaga, że sam sobie zaprzeczam. Ale nie do końca. Król, na przykład, pewnie by nie został królem, gdyby nie był szefem JPPiS, Jedynego Prawdziwego PiS, bo tak się ta partia nazywała, a jej szefem z kolei by nie został, gdyby wcześniej wyłączni udziałowcy jedynej konstytucyjnej partii opozycyjnej go oficjalnie nie usynowili… Nie, nie, dobrze, oczywiście, wycofuję, wycofuję. Jestem jak najdalszy od uwłaczania majestatowi, chodziło mi tylko o wyjaśnienie roli przypadku. Przecież cała intryga dynastyczna poprzedniej władzy przeprowadzona została tak, żeby wynieść na tron Janusza Palikota, i tylko… Nie, nie, absolutnie, wysoka komisjo, prymasowi tym bardziej nie zamierzam uwłaczać. Bardzo dobrze, że znalazła się ta posada i że zaspokoiła jego ambicje, ale może jeszcze niektórzy pamiętają… Dobrze, dobrze, bardzo słuszna propozycja – cofam, proszę cofnąć zapis protokolarny do słów „jesteśmy krajem wielkich możliwości”.

Więc chciałem tylko przypomnieć, że swego czasu, kiedy właśnie wszyscy wierzyli w przypadek, to ja jeden z pierwszych mówiłem to, co dziś jest już oczywiste, że wyznaczono nam zaszczytną rolę naukowego poligonu, na którym testowano najśmielsze koncepcje współczesnej nauki. A dziś takie pojęcia jak efekt Donald/Kaczora w socjonice czy w prawie współczynnik Jaruzelskiego/Michnika wyznaczający stopień dejustycyzacji społeczeństwa są powszechnie używane, to nasz wkład w światowe dziedzictwo. Bo w innych dziedzinach, to cóż… Właściwie jedyny wielki koncern, który wyrósł z naszego kraju, to Political Criticism, z przypominającym o tym pochodzeniu mottem „nic tak nie wzbogaca jak obrona biednych”.

XXX

W każdym razie, kiedy poczułem, że mamy do czynienia z czymś odwrotnym, z niespodziewanym zbiegiem okoliczności właśnie, to miałem prawo tak twierdzić.

No, niestety, przełożeni tak nie uznali. Nie mam do nich żalu, choć przez to całe moje śledztwo musiałem kontynuować prywatnie. Ale jak tu się im dziwić? Przez ostatnie lata przypadek, nieprzewidywalność udało się całkowicie usunąć ze świata, a co za tym idzie, pojęcia takie w ogóle wyszły z języka. Jaki tu przypadek, skoro światowe rady ekspertów potrafią kierować wszystkim ze stuprocentową trafnością? Kiedy na konferencjach światowych przywódców udało się nie tylko zaplanować klimat na najbliższe pół wieku z dokładnością do 0,02 stopnia Celsjusza, ale nawet znormalizować liczbę Pi, która, przypomnę, już w 2040, za dziesięć lat, ma wszędzie wynosić 3,14, co przełoży się na wymierne korzyści w transporcie… Spełniło się marzenie pokoleń oświeconych filozofów: przypadek został pokonany. I teraz jakiś podstarzały news-kreator będzie się upierał, że w doskonałym systemie komputerowym coś się stało nie wskutek oczywistego sabotażu, tylko przypadkiem?

Sam bym na ich miejscu siebie wylał. Tylko że zaraz potem omal wyszła na jaw ta afera na handlu limitami cholesterolu, kiedy to tajne dane przypadkiem znalazły się na oficjalnej stronie ministerstwa i, co było jeszcze bardziej zdumiewające, ktoś zwrócił uwagę, że nic się w nich nie zgadza. Aferę udało się zamieść dzięki temu, że premier i szef grupy przestępczej w porę zawarli związek partnerski i jako de iure małżeństwo nie mogli zeznawać na wzajemną niekorzyść. Ale ja znowu dostrzegłem w okolicznościach sprawy głupi, nieprawdopodobny przypadek.

XXX

Czy coś te dwa przypadki łączyło? Tak, serwer zarządzający naszym oddziałem Europejskiego Urzędu Nadzoru Gastrycznego okazał się tym samym, który rozprowadzał naszego niusa o akcji sprawdzania majątków posłów. W obu wypadkach, dla oszczędności, wykupiono po prostu przestrzeń lokalnej sztucznej inteligencji, która pośród innych spraw miała na głowie, jeśli można to tak nazwać, nadzór nad warszawskim Muzeum Metra.

Oczywiście, nie od razu wpadłem na to, że metro jest tu kluczowe. Po prostu, jak na dziennikarza, byłego dziennikarza, przystało, postanowiłem sprawdzić, co jeszcze jest podpięte pod ten serwer, i sprawdzić, czy i tam zdarzają się dziwne przypadki. A ten serwer, jak się okazało, obsługiwał przede wszystkim Sejm.

Tak, teraz łatwo mówić – ale wtedy nikt nie zauważył. Dzięki pomocy pewnego byłego polityka udało mi się… Przepraszam, nie chciałbym go zdradzać. Jak większość byłych polityków jest objęty programem relokacji parlamentarzystów, przeszedł rutynową operację plastyczną, dostał na koszt państwa nową tożsamość, no, rutynowo… Może w tajnej części posiedzenia? Dobrze, potrzebowałem w każdym razie pomocy, żeby przekopać się przez urobek legislacyjny ostatnich lat. Gdyby ktoś to wcześniej czytał, można by było przewidzieć wcześniej… Chociaż i tak by to nic nie zmieniło. Dopiero kiedy doszło do tej pamiętnej debaty nad reformą KRUS…

Jak to, nie próbowałem? Ależ dzieliłem się wszystkimi wynikami mojego dziennikarskiego śledztwa na bieżąco, napisałem nawet oficjalne zawiadomienie. Tylko jeśli nawet ktoś zauważał problem, to szukał go w komputerach. A komputery były w porządku. I na tym się sprawa kończyła.

XXX

Szczegółów w tym gronie opowiadać nie muszę – Sejm miał przegłosować informację rządu, a przez przypadek przegłosował całościową reformę finansów publicznych, która w ministerstwie przez czyjąś niedbałość podpięła się jako załącznik informacji. Nikt by tego nie zauważył, gdyby nie kolejny przypadek, który sprawił, że po przesłaniu ustawy do Brukseli została ona omyłkowo zatwierdzona w pakiecie norm na krzywiznę dymu z komina czy czegoś takiego, i stamtąd wróciła z klauzulą wykonalności, no a jak tak… Po jakimś czasie nagle się wszyscy zaczęli dziwować cudowi gospodarczemu, przysyłać tu misje badawcze, i wtedy dopiero się wydało.

A jak się wydało, to prezesi Gazpromu i Deutsche Wohlstand wpadli we wściekłość, bo okazało się, że już od kilkudziesięciu lat mieli porozumienie stabilizacyjne dotyczące Polski. Nie wiem, czy i tu nie zagrał jakiś przypadek, że jedni i drudzy jednocześnie doszli do wniosku, że to tamci potajemnie Polakom pomogli zrobić taki numer. A może nie, właśnie rozumowali prawidłowo – że samo się tak nie mogło porobić, więc skoro się porobiło, no to… W każdym razie wzięli się między sobą za łby, no a jak oni się biorą za łby, to u nas wtedy…

Już to słyszałem, pani szambelan. Że bluźnię, przypisując oczywisty cud, jaki dla naszego narodu za liczne zasługi zrobiła Opatrzność, jakimś przypadkom. No cóż, długo nad tym siedziałem, sprawdzając, jak to właściwie było. Od kiedy to światowa polityka nabrała pewności i przewidywalności. Jakby kombinować, z każdej strony wychodzi, że początki tkwiły gdzieś w kryzysie subprime’owym z końca pierwszej dekady. Kredyt subprime wydawał się idealnym rozwiązaniem problemu zadłużania się w nieskończoność. Co ja mówię, wydawał się – to było matematycznie udowodnione! Można ubezpieczać długi na długach, a ryzyko destylować w papiery wartościowe stanowiące zabezpieczenie tamtych długów i pod zastaw tego wszystkiego kreować pieniądze. Matematyczny model działał doskonale, w praktyce nie bardzo wyszło, bo gospodarka to rynek, a rynek podlega emocjom, a więc przypadkowi… Wszyscy wielcy świata się wkurzyli i uznali, że trzeba z tym skończyć.

XXX

Jak? Tak, żeby nikt nie wiedział. Przypadkiem, tym razem, wysoka komisjo, używam słowa „przypadek” w sensie ironicznym, tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie osiągnięto światowe porozumienie w sprawie wyłapywania z atmosfery dwutlenku węgla. Zaczęto budować te wszystkie aparatury, które wyłapują gaz i go zestalają, a potem zestalony magazynowany jest gdzie? Między innymi w naszym, jak to się nazywa, Muzeum Metra, czyli tym wielkim wykopie, który, kiedy go już po tylu latach prawie wykopano, okazał się zupełnie niepotrzebny w związku z upowszechnieniem teleportacji. Nawet pamiętam, jak się chwalono, że opłata za przechowywanie stanowi znaczną część wpływów budżetu…

Tak, w wielu miejscach na świecie. Tylko jakby to powiedzieć? Nie wiem, czy ktoś z wysokiej komisji mieszkał kiedyś na wsi i widział, jak polski chłop kopie szambo. Bo gdzie indziej robi się tak, żeby było szczelne. A u nas chłop kombinuje – jak będzie trochę dziurawe i trochę pójdzie w ziemię, to ziemi przecież nie zaszkodzi, a trochę się mniej zapłaci za wywóz. No cóż, dowodów nie ma żadnych, ale jestem pewien, że i za ten przechowywany dwutlenek zabraliśmy się podobnie. Że jak się trochę rozszczelni i ujdzie do atmosfery, no to co z tego…

O to mi właśnie chodzi, panie przewodniczący. Powiedzieli, że to dwutlenek węgla, ale kto właściwie sprawdzał? I dlaczego te aparatury do wyłapywania go z powietrza buduje się nie wokół centrów przemysłowych, tylko siedzib światowych rządów i zarządów? Nie mam pojęcia, jak to wygląda z naukowego punktu widzenia, ale widocznie odkryli, że można z przyrody odessać przypadek, tak po prostu, jak modelce tłuszcz. Usunąć, zamrozić i zakopać w jakimś dzikim miejscu… Precz z nieprzewidywalnością, precz z chaosem, porządek, żeby zacytować, musi być…

XXX

Udowodnić? Znaczy co, zmierzyć, zbadać jakimś aparatem, czy się ulatnia, co się ulatnia, w jakiej ilości? Hm, odpowiem tak, wysoka komisjo. Jak szedłem na to przesłuchanie, to padał deszcz. I naprawdę nie w tym rzecz, że to był deszcz takich małych, ładniutkich, zielonych żabek. Tylko że to już w ogóle nikogo nie dziwiło.

Dla mnie, starego dziennikarza… Słucham, panie przewodniczący? No tak, oczywiście, news-kreatora agencji informacyjnej, jeśli muszę się trzymać europejskiego rejestru zawodów. Użyłem nazwy, którą określano moje zajęcie kilkanaście lat temu. Jeszcze w czasach, kiedy wydawało się drukowane gazety, a nie kreowało sieciowe infopiguły, i kiedy media czekały z relacją, aż się coś zdarzy, zamiast organizować wydarzenia same. Właśnie od jednej z takich piguł zaczęła się dla mnie cała ta historia. Oczywiście, nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności. Nie podam dokładnej daty, ale było to krótko po tym, jak nasza pani kanclerz odsłoniła wraz z herr przewodniczącą wspólnot warszawski pomnik Obrońców Monte Cassino. Nie, pani poseł, nie ten z obejmującymi się Jaruzelskim i Wałęsą, to jest pomnik pojednania narodowego…

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał