Literackie last minute

Odbywamy podróże w wyobraźni, niekoniecznie wpatrując się w ekran telewizora. Książki tak kreują magię opisywanych miejsc , że stają się przewodnikami po nich

Publikacja: 02.04.2010 23:10

Do Toskanii pielgrzymujemy z książkami Ferenca Mate i Frances Mayes

Do Toskanii pielgrzymujemy z książkami Ferenca Mate i Frances Mayes

Foto: Corbis

Z politowaniem spoglądamy na wysiłki władz miejskich wydających niemałe pieniądze na promocję, a to Łodzi czy Lublina, to znów Gdyni czy Białegostoku, że o Warszawie nie wspomnimy. Rozumiemy, że bez promocji dziś ani rusz. Rozpisywane są więc konkursy na hasła reklamujące przepiękne, a stanowczo niedoceniane grody, rozwiesza się billboardy po drogach i bezdrożach, wykupuje telewizyjny czas antenowy, by mniej lub bardziej przekonującymi spotami przekonać widzów do ruszenia się sprzed telewizora i natychmiastowego przyjazdu do Łodzi, Lublina etc. Ale jakoś nie przyjeżdżają.

O tym, że i ślepej kurze trafi się czasem ziarno, przekonano się w Sandomierzu za sprawą serialu „Ojciec Mateusz”. To, swoją drogą, znak czasu. Kogokolwiek, jako tako zorientowanego w geografii turystycznej Polski, by spytać, wskazałby Sandomierz jako jedno z najpiękniejszych miast Polski. Zdawałoby się też, że dość przekonująco pisał na ten temat Jarosław Iwaszkiewicz z Wiesławem Myśliwskim pospołu. A jednak trzeba było dopiero posadzić na rower Artura Żmijewskiego, by otworzyć oczy niedowiarkom na sandomierskie piękno.

Nie trzeba za to ruszać się z kanapy, by odbywać najbardziej egzotyczne podróże, i to niekonieczne przed szklanym ekranem, co czynimy najczęściej wpatrzeni w Animal Planet, Discovery, National Geographic czy inną z coraz większej liczby stacji przyrodniczych. Podróżniczym kanałom telewizyjnym towarzyszy niesłychanie bogata oferta książkowa, świadcząca o tym, że lubimy przenosić się w czasie i przestrzeni, dawać się uwodzić egzotyce nieznanych miejsc.

[srodtytul]Brawurowa wyobraźnia[/srodtytul]

Od stuleci poznajemy świat dzięki relacjom podróżników, kiedyś także misjonarzy (choćby Diego de Landy czy Francisco Ximeneza). Niesłabnąca popularność książek Wojciecha Cejrowskiego, ale i Beaty Pawlikowskiej, a przecież także zainteresowanie relacjami Jacka Pałkiewicza czy nawet trącącym już myszką Arkadym Fiedlerem, to nic innego jak wydawnicza i autorska odpowiedź na nasz głód egzotyki bez konieczności osobistego stawiania czoła niebezpieczeństwu amazońskiej dżungli czy stromym ścieżkom Andów. O tym, jak skutecznie wyobraźnia pozwala radzić sobie bez kontaktu z rzeczywistością, wiemy nie od dziś. Także w literaturze. Może warto przypomnieć, że jeden z najpoczytniejszych niemieckich pisarzy (ponad 200 mln sprzedanych książek) Karol May pierwszy raz odwiedził Amerykę dopiero cztery lata przed swoją śmiercią, już po napisaniu „Winnetou”, „Skarbu w Srebrnym Jeziorze” i wielu innych książek osadzonych czy to w realiach Dzikiego Zachodu, czy Dalekiego Wschodu. Swoje podróżnicze opowieści zaczął zresztą pisać w więziennej celi, odsiadując kolejny wyrok za drobne kradzieże. Zamiast biletu na transatlantyk wystarczały mu: globus, mapy, biblioteka i wyobraźnia. Podobnie było z naszym Alfredem Szklarskim, autorem podróżniczych przygód Tomka Wilmowskiego. Pisarz, wprawdzie urodzony w Chicago, sam nie miał kiedy poznawać świata, chyba zresztą brakowało mu po temu temperamentu. W literaturze liczy się jednak brawurowa wyobraźnia, dbałość o zgodność miejsc i faktów pozostawmy reporterom, choć i ci – jak się często przekonujemy – mają nieraz problem z rozdzieleniem własnych wyobrażeń od rzeczywistości. Zdarzają się też przypadki skrajnej dezynwoltury reporterskiej, do których zaliczyć można „Dojczland” Andrzeja Stasiuka, książkę napisaną przez człowieka, który nie tylko nie zna języka niemieckiego, ale za naszą zachodnią granicą bywał przejazdem i to głównie na dworcach, hotelach i w księgarniach.

Wielkie dzieła do tego stopnia potrafią wykreować magię opisanych miejsc, że same stają się czymś w rodzaju przewodnika. Arequipa (w Peru) można zwiedzać z „Rajem tuż za rogiem” Mario Vargasa Llosy pod pachą, Lizbonę z „Rokiem śmierci Ricarda Reisa” Saramago, Barcelonę zaś z „Cieniem wiatru” Carlosa Ruiza Zafona – zresztą tej ostatniej książce towarzyszy prawdziwy przewodnik – „Cień wiatru: przewodnik po Barcelonie”. Na marginesie dodać można, że powstały szlaki turystyczne po Wrocławiu śladem Eberharda Mocka, bohatera powieści Marka Krajewskiego, podobnie jak w Londynie śladami Sherlocka Holmesa. Oczywiście wielkie miasta – Paryż, Rzym, Berlin, Nowy Jork, Moskwa, Petersburg czy Londyn mają masę swoich literackich opowieści i własne literackie przewodniki. Po Warszawie trudno byłoby chodzić nie tylko śladami „Lalki” Bolesława Prusa, ale choćby i „Złego” Leopolda Tyrmanda – tamtych ulic, kamienic i placów najzwyczajniej już dzisiaj nie ma.

Patrząc na listy bestsellerów ostatnich miesięcy, do najmodniejszych kierunków podróży w wyobraźni należą Toskania (m.in. „Wzgórza Toskanii” i „Winnica w Toskanii” Ferenca Mate czy „Pod słońcem Toskanii” i „Bella Toskania” Frances Mayes, „Tysiąc dni w Toskanii” Marleny de Blasi) i Prowansja (kilka książek Petera Mayle, m.in. „Rok w Prowansji”, „Jeszcze raz Prowansja” czy „Dobry rok”). Historie to winem, słońcem i sielskim wypoczynkiem płynące, a w ofercie last minute można tanio wykupić wycieczkę, by w razie czego skonfrontować marzenia z rzeczywistością.

[srodtytul]Rozkosze stołu[/srodtytul]

I tak się właśnie dzieje. Dla Polaka początku XXI wieku Toskania stała się Arkadią. Pielgrzymujemy do niej niczym do Ziemi Obiecanej, w walizce mając obok siebie dwie książki: przewodnik londyńskiego wydawnictwa Dorling Kindersley zatytułowany „Florence and Tuscany” ze słynnej serii

„Eyewitness Travel Guides”, w Polsce wydany pod marką Wiedzy i Życia jako „Florencja i Toskania”, druga zaś książka to absolutnie kultowa powieść Frances Mayes „Pod słońcem Toskanii”, znana także z popularnej ekranizacji. W Polsce, gdzie wydano ją pierwszy raz w 1996 roku, sprzedaż utrzymuje się na wysokim poziomie po dziś dzień, a jeśli na pewien czas spada z list bestsellerów, to tylko dlatego, że wypierają ją książki bliźniacze, choćby takie, jakie pisuje Marlena de Blasi.

Ta ostatnia to Amerykanka, która podczas wycieczki do Italii zakochała się we Włochu imieniem Fernando. Strzała Amora przeszyła ich nie gdzie indziej, a na placu Świętego Marka w Wenecji. Nie mogło być zatem inaczej: „Tysiąc dni w Wenecji” musiało powstać. Że jednak Włochy to kraj piękny, a amerykańsko-włoskiej parze nie

brakuje energii, nie musieliśmy długo czekać na pojawienia się następnych tytułów Marleny de Blasi: „Tysiąc dni w Toskanii” i „Tysiąc dni w Orvieto”. Ciąg dalszy łatwo sobie wyobrazić: „Tysiąc dni w Lombardii”, „Tysiąc dni w Kalabrii”, „Tysiąc dni w Piemoncie” itd. Oby tylko życia starczyło.

Marlena de Blasi z rozbrajającą szczerością przyznaje, że gdyby jej Fernando był na przykład Hiszpanem, pisałaby podobne książki o Kastylii czy Aragonii. Jedno jest pewne, że nie mogłaby w podobny sposób opisywać swej ojczystej Ameryki, choć i tego próbowała. Jak się jednak wydaje, jedyną sensowną książką o Ameryce widzianej z perspektywy oczytanego turysty jest „W drodze” Jacka Kerouaca. Po niej do dodania nie ma już właściwie nic, a że pani de Blasi specjalizuje się nie tylko w turystyce romantycznej, ale i w kulinariach, w Stanach przebywałaby pewnie na zasiłku. Cóż bowiem można powiedzieć odkrywczego o prażonej kukurydzy, stekach i hamburgerach. Że, z całą pewnością, nie jest to wymarzona strawa dla literatury.

A związki literatury z dobrą kuchnią są dawne i prześwietne. Czytając „smakowite” książki powinniśmy nie zapominać tego, co powiedział sławny smakosz Athelme Brillat-Savarin: „Przyjemność jedzenia jest doznaniem doraźnym i odpowiadającym potrzebie, którą jedzenie zaspokaja. Rozkosze stołu są doznaniem przemyślanym, zależnym od miejsca, od rzeczy i osób towarzyszących posiłkowi”.

[srodtytul]Miasta duszy[/srodtytul]

Kiedyś jeden z nas zapytał świętej pamięci Zygmunta Kubiaka o jego magiczne miejsca (działo się to przed wybuchem potteromanii, która przymiotnik „magiczny” zdewaluowała ze szczętem). Ten wybitny humanista, znawca antyku, dla którego rzeczywistość była literaturą, a literatura realnością, odpowiedział:

– Po pierwsze: Wenecja – miasto duszy. Jedno z trzech miast, które istnieją nie tylko realnie, nie tylko w historii, ale – przeistoczone w literaturze – żyją w sposób zupełnie szczególny; Dublin, który Joyce uczynił miastem bliskim nawet tym, którzy jak ja, nigdy go nie widzieli, i Aleksandria, która dzięki Konstandinosowi Kawafisowi, oraz „Kwartetowi aleksandryjskiemu” Durrella, stała się także miastem istniejącym w literackiej nieskończoności, w literackim świecie duchowym.

Wenecję literacką tworzyli najwięksi: Szekspir, Byron, Goethe. Z tego, co wiemy, Szekspir nigdy w Wenecji nie był, ale napisał „Kupca weneckiego” i „Otella”, dwie przepiękne historie miłosne i wielkie przypowieści o życiu. W czasach Szekspira Wenecja oświetlała Europę, tak jak i później ciągnęli do niej wszyscy spragnieni jej uroku, melancholii jej domów i pałaców. Niekiedy narzekali na weneckie niedogodności, np. Stanisław Staszic uskarżał się na odór wydobywający się z kanałów. Na to akurat nie narzekamy, może było gorzej za czasów Staszica, co zaprzeczałoby teorii głoszącej, że Wenecja się rozpada, pogarsza i chyli ku upadkowi. Osobiście jesteśmy przekonani, że przez kilkaset lat, które dzielą nas od przypuszczanej przez proroków zagłady Wenecji, ludzkość wymyśli sposoby ratowania takich zagrożonych miejsc. A jeśli ludzkość okaże się tak głupia, żeby pozwolić Wenecji zginąć, to nie warto się ludzkością interesować.

Obruszy się ktoś: a cóż to za porównania – z jednej strony popularne książki Frances Mayes czy Marlene de Blasi, z drugiej – Szekspir, Joyce czy Kawafis. A jednak w dobie popkultury i takie, przyznajemy – ryzykowne, analogie mają uzasadnienie. Nie tylko dlatego, że – jak powiedział Herman

Melville: „W pewnym sensie niemal wszystkie dzieła literackie to przewodniki”.

[srodtytul]Pola serca[/srodtytul]

Dublin jest miastem Joyce’a, tak jak – przy zachowaniu należytych proporcji – Gdańsk – Güntera Grassa, a Gliwice Horsta Bienka. Zdumiewające, ale fakt, że w pewnym czasie w Krakowie mieszkali obok siebie Szymborska, Miłosz, Lem i Mrożek, nie pociągnął za sobą następstwa w postaci wykreowania grodu Kraka na miasto literackie. Być może, a i tego nie jesteśmy pewni, jako takie funkcjonuje w obszarze polskości, bo w Europie na pewno nie. Stary Kontynent za to uznał za literackie miasto Pragę i w związku z tym przewalają się po niej tłumy turystów z nosami w prozie Franza Kafki, szukającymi a to miejsca pochówku pisarza na żydowskim cmentarzu na Olszanach, a to Złotej uliczki czy kamienic na Starometske namesti. A potem krzepią się piwem i knedliczkami U Fleku czy U Kalicha, hołubiąc pamięć pijaka i awanturnika, ale świetnego pisarza, czyli Jarosława Haszka. Czesi z tej swojej ikony, jaką jest jego Szwejk, nie są zbytnio zadowoleni, z pisującym po niemiecku Kafką też im nie zawsze po drodze, a jednak jako naród praktyczny zawłaszczyli ich pamięć z całym dobrodziejstwem inwentarza. I dobrze na tym wychodzą.

A do podwarszawskiej dziury, jaką jest Leoncin, nie przyjedzie pies z kulawą nogą, choć w niej przyszedł na świat Isaac Bashevis Singer. Wiemy, że nie od razu Kraków, nomen omen, zbudowano i że w Warszawie odbywa się Festiwal Singerowski, ale gdy pomyślimy, że Leoncin nie ma nawet takich szans jak Kutno Szaloma Asza, które też z tego faktu, że urodził się tam autor „Przed potopem”, nie ma ani profitów, ani splendoru, robi się nam smutno. A co z tego – niech ktoś odpowie – że Warszawa to miejsce narodzin Osipa Mandelsztama?

Amerykańska pisarka Eudora Welty napisała: „To, co rzeczywiste, po prostu jest, natomiast istnienie fikcji zależy od miejsca. Takie miejsce jest niczym poligon doświadczalny owych wszystkich: »co się stało?«, »kto tam jest?«, »kto przybędzie?«. Jest polem serca”.

A gdzie biło serce literatury polskiej? Ano na Kresach.

[srodtytul]Na remis[/srodtytul]

Widmo Związku Sowieckiego nie straszy już od 20 lat, a my wciąż nie mamy z prawdziwego zdarzenia turystyki literackiej

– prowadzonej w kierunku wschodnim. Nie chodzi nam bynajmniej o nabożne zwiedzanie Wilna pod hasłem „Śladami Mickiewicza”, choć i z takiego programu można by uczynić prawdziwą atrakcję, pod warunkiem wszak odejścia od nazbyt już zużytych form turystyki. Ta bowiem realizowana jest pod hasłem „utraconej ojczyzny”, co samo w sobie jest piękne i szlachetne, tyle że – tak się składa – kompletnie nie interesujące młodych ludzi.

Nie inaczej wygląda sprawa „literackiego Wołynia” czy „literackiego Krzemieńca”. Ale czy naprawdę nie można dogadać się z Ukraińcami w kwestii choćby „literackiego Zbaraża”. Proszę wyobrazić sobie hordy bijących się rycerzy polskich i ukraińskich odtwarzających oblężenie twierdzy zbaraskiej. Do tego jeszcze dochodzi końcowy remis tego starcia, jakże poprawny politycznie, wręcz wymarzony...

A skoro wystawiliśmy w Polsce pomnik Koziołka Matołka, to może warto byłoby przy okazji przypomnieć też postać jego twórcy. Związanego nie tylko z Zakopanem, Warszawą i – poprzez Matołka – z Pacanowem, ale i z Kresami, szczególnie ze Lwowem.

[srodtytul]Przesuwanie horyzontu[/srodtytul]

Romantyczni poeci przemierzali Europę, mając w zanadrzu „Podróż sentymentalną” Laurence’a Sterne’a. Dziś turyści, jadąc do Francji, wybierają Prowansję, bo zachęcił ich do tego Peter Mayle – autor brytyjski (!) swoim „Rokiem w Prowansji” czy „Prowansją od A do Z”. Książki podróżnicze – które przeżywają dziś swój renesans – stały się lekkie, łatwe i przyjemne. Ot, znak czasu. Zmagania z szalejącymi sztormami, burzami pustynnymi i dzikimi zwierzętami pozostawiamy tym, którzy jak Martyna Wojciechowska chcą przesuwać horyzonty (jej książka o wyprawie i zdobywaniu Mount Everestu nosi właśnie tytuł „Przesunąć horyzont”). My – ponad trud morderczych wypraw i naturalnych szkół przetrwania – przedkładamy wygodę apartamentów, klimatyzację, kieliszek schłodzonego wina do dobrej kolacji gdzieś na południu.

I dopiero w takich warunkach możemy w pełni rozkoszować się lekturą książek prawdziwych globtroterów. Warto zwrócić uwagę, że staraniem oficyny Zysk i S-ka kolejnego życia po życiu doczekała się niezwykle popularna w latach 60. zeszłego wieku seria wydawnicza „Naokoło świata”. Dostatnio żyły z niej Iskry, kiedy jednak w latach 90. spróbowała reanimować ją Muza, edycja zakończyła się porażką. A przecież charakterystyczne logo serii, autorstwa Janusza Grabiańskiego, przez długie lata było sygnaturą tego, co najlepsze w polskim i światowym reportażu. Ale czytając teraz takie książki, jak wydane przez Zysk: „Czerwony pył” Ma Jiana, Billa Brysona „Zapiski z małej wyspy” czy „Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie” Tiziano Terzaniego, trudno nie skonstatować, że nasze oczekiwania względem książki reporterskiej bardzo się zmieniły. I stąd przede wszystkim wziął się niedawny, jakże burzliwy, spór o stosunek prawdy do fikcji w książkach Ryszarda Kapuścińskiego.

[srodtytul]Pytanie retoryczne[/srodtytul]

Tak czy inaczej pociąga nas w literaturze podróżniczej (czy okołopodróżniczej) w równym stopniu opowiadana historia jak osoba opowiadającego. Wszystkie wnioski z tego faktu wyciągnął Wojciech Cejrowski, autor dwóch superbestsellerów ostatnich lat: „Gringo wśród dzikich plemion” i „Rio Anaconda”. Także była żona Cejrowskiego Beata Pawlikowska zanim jako „Blondynka” pojawiła się na Czarnym Lądzie u szamana w Ukajali i spisała swoje wrażenia w świetnie sprzedających się książkach, „kupiła” sobie przyszłych czytelników niesłychanie popularnymi audycjami w Radiu Zet.

Niepodobna też przeoczyć osoby innego wytrawnego podróżnika i poczytnego autora, jakim jest Jacek Pałkiewicz. Sprzedaż jego książek (m.in. „El Dorado”, „Sztuka podróżowania”, „Amazonka. Zagadka źródła królowej rzek” czy „Eksploracja”) osiągnie niebawem ćwierć miliona egzemplarzy.

Podróżowanie to sposób na życie. A skoro tak, to jego szczególną odmianą jest pielgrzymowanie. I tu mamy do czynienia z arcyciekawym zjawiskiem, jakim stał się istny wysyp książek tyczących się pielgrzymowania do Santiago de Compostella. Pytanie, w jakim stopniu do przebycia średniowiecznego szlaku do grobu świętego Jakuba namówił współczesnych pątników Paulo Coelho swoim „Pielgrzymem”, wydaje się retoryczne. A trzeba też pamiętać o zasługach na tym polu innego wziętego pisarza Ceesa Nootebooma, autora „Drogi do Santiago”. Nie, stanowczo nikt nam nie udowodni, że literatura nie jest najlepszą promocją państw, regionów, miast, miejsc, które same w sobie są ciekawe, ale wyjątkowymi uczyniła je dopiero pisarska imaginacja i moc słowa.

Trafiona inwestycja w literaturę zwróci się wielokrotnie, co przedkładamy wszystkim zainteresowanym, wraz ze zdaniem Hermana Melville’a który ustami swojego bohatera przestrzegał: „Każda epoka wydaje swoje własne przewodniki, a stare wyrzuca na makulaturę”.

[ramka]Łukasz Gołębiewski, pisarz, krytyk i wydawca. Prezes zarządu spółki „Biblioteka Analiz”. Był dziennikarzem „Rzeczpospolitej”. Autor m.in. „Rynku książki w Polsce”, „Śmierć książki. No future book”. Wydał ostatnio „Złam prawo”.[/ramka]

[ramka]Krzysztof Masłoń, publicysta „Rzeczpospolitej”, krytyk literacki. Autor m.in. książek: „Bananowy song”, „Miłośc nie jest nam dana”, „Żydzi, sowieci i my”, „Nie uciec nam od losu”.[/ramka]

Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne