Z politowaniem spoglądamy na wysiłki władz miejskich wydających niemałe pieniądze na promocję, a to Łodzi czy Lublina, to znów Gdyni czy Białegostoku, że o Warszawie nie wspomnimy. Rozumiemy, że bez promocji dziś ani rusz. Rozpisywane są więc konkursy na hasła reklamujące przepiękne, a stanowczo niedoceniane grody, rozwiesza się billboardy po drogach i bezdrożach, wykupuje telewizyjny czas antenowy, by mniej lub bardziej przekonującymi spotami przekonać widzów do ruszenia się sprzed telewizora i natychmiastowego przyjazdu do Łodzi, Lublina etc. Ale jakoś nie przyjeżdżają.
O tym, że i ślepej kurze trafi się czasem ziarno, przekonano się w Sandomierzu za sprawą serialu „Ojciec Mateusz”. To, swoją drogą, znak czasu. Kogokolwiek, jako tako zorientowanego w geografii turystycznej Polski, by spytać, wskazałby Sandomierz jako jedno z najpiękniejszych miast Polski. Zdawałoby się też, że dość przekonująco pisał na ten temat Jarosław Iwaszkiewicz z Wiesławem Myśliwskim pospołu. A jednak trzeba było dopiero posadzić na rower Artura Żmijewskiego, by otworzyć oczy niedowiarkom na sandomierskie piękno.
Nie trzeba za to ruszać się z kanapy, by odbywać najbardziej egzotyczne podróże, i to niekonieczne przed szklanym ekranem, co czynimy najczęściej wpatrzeni w Animal Planet, Discovery, National Geographic czy inną z coraz większej liczby stacji przyrodniczych. Podróżniczym kanałom telewizyjnym towarzyszy niesłychanie bogata oferta książkowa, świadcząca o tym, że lubimy przenosić się w czasie i przestrzeni, dawać się uwodzić egzotyce nieznanych miejsc.
[srodtytul]Brawurowa wyobraźnia[/srodtytul]
Od stuleci poznajemy świat dzięki relacjom podróżników, kiedyś także misjonarzy (choćby Diego de Landy czy Francisco Ximeneza). Niesłabnąca popularność książek Wojciecha Cejrowskiego, ale i Beaty Pawlikowskiej, a przecież także zainteresowanie relacjami Jacka Pałkiewicza czy nawet trącącym już myszką Arkadym Fiedlerem, to nic innego jak wydawnicza i autorska odpowiedź na nasz głód egzotyki bez konieczności osobistego stawiania czoła niebezpieczeństwu amazońskiej dżungli czy stromym ścieżkom Andów. O tym, jak skutecznie wyobraźnia pozwala radzić sobie bez kontaktu z rzeczywistością, wiemy nie od dziś. Także w literaturze. Może warto przypomnieć, że jeden z najpoczytniejszych niemieckich pisarzy (ponad 200 mln sprzedanych książek) Karol May pierwszy raz odwiedził Amerykę dopiero cztery lata przed swoją śmiercią, już po napisaniu „Winnetou”, „Skarbu w Srebrnym Jeziorze” i wielu innych książek osadzonych czy to w realiach Dzikiego Zachodu, czy Dalekiego Wschodu. Swoje podróżnicze opowieści zaczął zresztą pisać w więziennej celi, odsiadując kolejny wyrok za drobne kradzieże. Zamiast biletu na transatlantyk wystarczały mu: globus, mapy, biblioteka i wyobraźnia. Podobnie było z naszym Alfredem Szklarskim, autorem podróżniczych przygód Tomka Wilmowskiego. Pisarz, wprawdzie urodzony w Chicago, sam nie miał kiedy poznawać świata, chyba zresztą brakowało mu po temu temperamentu. W literaturze liczy się jednak brawurowa wyobraźnia, dbałość o zgodność miejsc i faktów pozostawmy reporterom, choć i ci – jak się często przekonujemy – mają nieraz problem z rozdzieleniem własnych wyobrażeń od rzeczywistości. Zdarzają się też przypadki skrajnej dezynwoltury reporterskiej, do których zaliczyć można „Dojczland” Andrzeja Stasiuka, książkę napisaną przez człowieka, który nie tylko nie zna języka niemieckiego, ale za naszą zachodnią granicą bywał przejazdem i to głównie na dworcach, hotelach i w księgarniach.