W tym roku obchodzimy 70. rocznicę mordów na Wołyniu, tymczasem na Ukrainie rośnie popularność partii Swoboda nawiązującej do tradycji OUN. W Kijowie jej zwolennicy przemaszerowali w pochodzie upamiętniającym urodziny Stefana Bandery. Mimo niepokoju, który wydarzenia te budzą w Polakach, są one zaledwie mgiełką, która nie powinna przesłaniać obrazu sytuacji. Ukraina walczy o niezależność od Rosji, a starcie to ma kapitalne znaczenie dla Polski.
Zasady geopolityki każą nam kibicować Kijowowi, choć mamy niewielki wpływ na rozwój wypadków. Ukraina jest potężnym buforem między nami a Rosją i to niezależnie od panującego w niej systemu politycznego. Najlepiej, by była demokratyczna, ale nawet jako dyktatura albo pod rządami klik oligarchicznych, jak obecnie, spełnia swoją rolę, byle nie przeszła do obozu moskiewskiego. Byle nie pozwoliła rosyjskiej armii kontrolować swojej przestrzeni powietrznej jak Białoruś i nie koordynowała z Moskwą wysiłków zbrojeniowych.
1
Na razie daleko do tego, choć Moskwa ciśnie nieprzytomnie. Tradycyjnie sięga po broń gazową. Nie chce obniżyć cen surowca dla Ukrainy (choć obniżyła je Polsce) i nie zaprzestaje wysiłków, by przejąć ukraińskie sieci przesyłowe, chociaż z gospodarczego punktu widzenia wkrótce nie będą jej do niczego potrzebne. Nord Stream (już zbudowany) i South Stream (budowa się rozpoczęła) pozwalają zrezygnować z tranzytu przez Ukrainę w przesyle gazu na zachód i południe Europy. Jeśli Moskwa zechce, będzie mogła odciąć dostawy do Kijowa bez żadnych konsekwencji międzynarodowych.
Przekaz Moskwy jest prosty – albo Ukraina wstąpi do unii celnej, a docelowo do organizowanej przez Kreml Unii Eurazjatyckiej, albo nie dostanie preferencyjnych stawek na błękitne paliwo, a w dodatku znajdzie się w gazowym szachu. Rosjanie wcale nie kryją szantażu, mówi o nim wprost rosyjskie MSZ.