W jednym z wierszy stwierdził pan: „Jestem wilkiem tego miasta”. Czytając wybór pańskich wierszy z wielu lat, doszedłem jednak do wniosku, że równie dobrze jak na swojej Dolince Służewieckiej, jeśli nie lepiej, czuje się pan w innych miejscach Polski, na przykład w Kazimierzu.
Jeżdżę tam na Wielkanoc, do swoich przyjaciół, gdzie z werandy Pawła Skrzeczkowskiego roztacza się najpiękniejszy widok na studnię w Kazimierzu. Mam też takie swoje miejsca w Sandomierzu, Przemyślu, rokrocznie jeżdżę do Sopotu i Zakopanego. Także do Prania, do Wojtka Kassa. Ale lubię również miejsca w ogóle nieznane, a często nie tylko urokliwe, ale i mające swoje literackie konotacje.
Wzruszające jest to pańskie podążanie śladami dawnych poetów. Kiedyś taki trop zawiódł pana do Końskowoli i z tej wyprawy powstał bardzo ciekawy wiersz.
Pojechałem tam z poetą Jerzym Górzańskim i nieżyjącym już malarzem Naldkiem. To w Końskowoli dokonał żywota Franciszek Kniaźnin, którym – obłąkanym – opiekował się miejscowy proboszcz Franciszek Zabłocki, ten od „Fircyka w zalotach”. Jego następca pokazał mi, zaraz przy kościelnym murze, z jednej strony grób Kniaźnina, z drugiej generała Józefa Orłowskiego, przyjaciela Kościuszki. Ale wcześniej na cmentarzu przeżyłem coś niesamowitego: szukałem grobowca Kniaźnina, a zobaczyłem... Kniaźnina. Jakiegoś faceta powyginanego, w drgawkach, wyglądającego na szalonego. Istne wcielenie tamtego. A na koniec się okazało, że karczmy w rynku w Końskowoli, w której, jak utrzymywał Zagłoba w „Ogniem i mieczem”, podawano najgorsze piwo w Polsce, nie ma. I nie napiliśmy się piwa, choćby i lichego. A gorąc był okrutny.
Jak mocno w pańskie wiersze wpisana jest pana biografia?
W tej poezji są różne nurty, biograficzny między innymi. Zwracam uwagę na „Wieżę Karaska”, w której jest mowa o moim przodku, łużyckim bandycie. To był taki Janosik, a trochę Caspar Hauser, bardzo romantyczna postać. Złapano go w 1822 roku, miał proces i skazano go na dożywotnią wieżę. Siedział w Budziszynie, czyli niemieckim Bautzen, gdzie dziś dyrektorem serbołużyckiego instytutu – Sorbisches Institut – jest mój przyjaciel Dietrich Scholze. Irek Iredyński nazywał go „Wilhelmińskim Wąsikiem”, siedział tu z nami, pił, a gdy się zmęczył, przenosiliśmy go na kozetkę, sami zaś walczyliśmy dalej. Ciekawy facet, ożenił się z Łużyczanką, był i chyba jest nadal profesorem na Uniwersytecie Humboldta. I to od niego dostałem monografię o tamtym Karasku, który zresztą był z pochodzenia Czechem, bo urodził się na Żiżkowie. Z 23 wież w Budziszynie ocalały dwie, w tym właśnie wieża Karaska, w której ten zbójnik siedział z 25-kilogramową kulą przykutą do nogi i tam też umarł. Ale zanim to się stało, ludzie opowiadali, że co jakiś czas słychać było jego krzyk: „Jeszcze żyję”!
Piękna historia.
Prawda? Tak że mam swoją wieżę; nie jest to wieża Yeatsa z Ballyee, wyrafinowanego poety, czy Rilkego z Muzot, ale Raübera Karaska. I dobrze.
Często wspomina pan nieżyjących poetów, swoich przyjaciół. Na ogół wystarcza tylko imię: Edek, Irek..., wyjątkowo, jak w „Requiem”, pada nazwisko – za to jakie! – Grzesio Przemyk, który „w stołówce dawnego Związku Literatów/ Na Krakowskim Przedmieściu/ Wpadł na mnie pięcioletni (...) / Potem siedmio-/ Dziesięcioletni/ Potem już nie wpadał”.
To moje „Reqiuem” ma kilka wersji, Tomek Burek uznał je za jeden z paru zaledwie wierszy, które przetrwały próbę stanu wojennego i rządów Jaruzelskiego. Obok wiersza Jarosława Marka Rymkiewicza o sztyletniku z powstania styczniowego, obok „Raportu z Oblężonego Miasta” Zbigniewa Herberta... A ja pamiętam Grzesia, trzyletniego, który rozrabiał w drugim pokoju, a my z Basią Sadowską, jego mamą, rozmawialiśmy, pijąc wino. I nagle wbiega ten chłopczyk i żali się: „Mamo, mamo, nie mogę zasnąć, rośnie mi język w ustach”. Po latach spotkałem go młodzieńczego, silnego z rakietą tenisową w ręku. Jego wiersze są wspaniałe, dlatego że on nie musiał pisać poezji, on pisał ekspresję siebie. To niebywała, wstrząsająca sprawa: jego życie, twórczość, śmierć.
Napisał pan też wiersz, już którego tytuł „Musi umrzeć, co ma ożyć w pieśni” brzmi jak aforyzm.
To pochwała poezji, a zdanie jest dość daleko idącą przeróbką słów Fryderyka Schillera: „Was unsterblich im Gesang soll leben, / Muss im Leben untergehen”. Co mogę do tego dodać? Że śmierć jest początkiem dalszego życia: życia słowa i życia religijnego. Oba są ze sobą związane, a bez religii nie ma przedłużenia życia. Z tym jedynym wyjątkiem, bo poezja i to potrafi. Tak jak to pytał Miłosz: „Czym jest poezja, jeśli nie ocala/ Narodów ani ludzi”?
Miłosz też należy do grona ważnych dla pana poetów?
Czesława Miłosza poznałem, gdy przyjechał do Polski po raz pierwszy po otrzymaniu Nagrody Nobla. Janek Kulka zorganizował mu wtedy wspaniały festiwal w Łomży, na którym – obok Erwina Kruka – byłem jednym z najmłodszych gości. Pamiętam stół, za którym zasiadały 23 osoby, a każda – wznosząc toast specjalnie na tę okazję uwarzonym piwem z jałowcem – wygłaszała laudację na cześć poety. Był Adam Ważyk, Olo Rymkiewicz, Jerzy Zagórski i Maryna, jego żona – jedna z dwóch pań w Związku Literatów, obok Alicji Sternowej, słynących z niesłychanie ostrego języczka. Jak się jej podpadło, to żeby ujść cało, trzeba było przekroczyć przynajmniej dwie granice, a najlepiej od razu poprosić o azyl w Monako. Kto był jeszcze? Andrzej Kijowski i Artur Międzyrzecki z Julią Hartwig. Wspaniała impreza, jednym słowem.
Zdaje się, że pan lubi biesiady literackie.
Nie ma nic milszego. W ogóle wspaniałe jest świętowanie, które – poza wszystkim innym – uważam za zobowiązania i to zarówno chrześcijanina, jak poganina. Dużą wagę przykładam do swoich urodzin, które hucznie wyprawiam zwłaszcza w krągłe rocznice: 60-lecia, 65-lecia, 70-lecia i tak dalej. Co roku mam też wielu miłych gości na imieninach, a od kilku lat obchodzę jeszcze jeden dzień, który nazwałem Zygota Day. Obliczyłem sobie mianowicie, kiedy to mój tatuś dopadł mamusię i spłodził mnie – z pełną energią tęgopytka.
Kiedy wypada ten pański Zygota Day?
Między 15 a 20 maja. To nie tylko żart, pewien mój wiersz nazwałem „Nabój genetyczny”, zastanawiałem się bowiem, jak ten drzemiący we mnie ładunek dał początek mojej, 29-letniej dziś, córce. Mniej lub bardziej świadomie powtarzamy za Paulem Gauguinem: „Skąd przybywamy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy?”. A ja się cieszę, że mój Zygota Day był wiosenny, majowy. Ludzie spłodzeni jesienią pełni są melancholii, całkowicie mi obcej. Wciąż mam wrażenie, że swoją energią mógłbym obdarować wielu bliźnich. I czasem to robię.
Urodził się w 1937 r. – poeta, krytyk literacki, tłumacz. Autor, między innymi, tomów poetyckich: „Drozd i inne wiersze” (1972), „Prywatna historia ludzkości” (1979), „Sceny z Grottgera i inne wiersze” (1984), „Lekcja biologii i inne wiersze” (1990), „Poemat nie spóźnia się na poemat” (1991), „Czerwone jabłuszko” (1994). Ostatnio nakładem „Więzi” ukazał się obszerny wybór jego wierszy zatytułowany „Święty związek”.