Wieża Karaska

- Akurat przyjechałem do Warszawy na studia czy raczej wróciłem do Warszawy, bo jestem warszawianinem od trzech pokoleń, a moja córka to już czwarta stołeczna generacja – i trafiłem w sam środek wydarzeń. Byłem pod Komitetem Centralnym, gdy wywoływano Gomułkę, na wiecu na politechnice, szedłem w pochodach, krzycząc na zmianę: „Precz z Rokossowskim!” - mówi Krzysztof Karaski w rozmowie z Krzysztofem Masłoniem

Aktualizacja: 29.03.2008 00:51 Publikacja: 29.03.2008 00:50

Wieża Karaska

Foto: Rzeczpospolita

RZ: Czterdzieści lat temu po raz pierwszy zapytał pan w wierszu: „Co ja tu robię?”. Czy stawia pan to pytanie dalej?

Oczywiście. Także wtedy, gdy na jakimś bankiecie widzę, że nie mam z kim pogadać, i mogę tylko się upić, biorę więc dupę w troki i zmykam. Ale „Co ja tu robię?” jest zasadniczym pytaniem i w sumie metaforycznym, a zadałem je w wierszu, jaki wtedy nazywało się społecznie zaangażowanym, dziś zaś obywatelskim. W wierszu przewidującym marzec 1968 roku.

„Rewolucjonista przy kiosku z piwem”, bo o tym utworze mówimy, ukazał się w pana debiutanckim tomie „Godzina jastrzębi” z 1970 roku. „Warszawianka” będąca wierszem już pomarcowym miała swoją legendę jako wczesny samizdat. Wielokrotnie przepisywana, z wytłuszczonym zdaniem: „Pod dom mój podłożono puste beczki z krzykiem”, znana była w środo-wisku studenckim i młodej inteligencji.

Kiedyś Edek Redliński powiedział, że dowodzi ona wyższości poezji nad prozą. Bo gdybym miał opowiedzieć to co ty – mówił – musiałbym napisać 200-stronicową powieść. No tak, w poezji wszystko jest zgniecione, ale jednocześnie rozpoznawalne i miękkie. Twardym się nie pożywisz, musi być ta miękkość formy. To ona sprawia, że wiersz się przykleja do ciebie i nie tak jak na mrozie, gdy dotkniesz językiem żelaza, bo wtedy odrywasz go razem ze skórą.

Jak zapamiętał pan same wydarzenia marcowe?

Tak jak opisałem je w „Warszawiance”. Ja swoją inicjację historyczną przeżyłem dużo wcześniej, w październiku 1956 roku. Akurat przyjechałem do Warszawy na studia czy raczej wróciłem do Warszawy, bo jestem warszawianinem od trzech pokoleń, a moja córka to już czwarta stołeczna generacja – i trafiłem w sam środek wydarzeń. Byłem pod Komitetem Centralnym, gdy wywoływano Gomułkę, na wiecu na politechnice, szedłem w pochodach, krzycząc na zmianę: „Precz z Rokossowskim!” i „Wypuścić Wyszyńskiego!”. Widziałem przewrócony tramwaj na Marszałkowskiej i walkę milicji z warszawskimi żulami, którzy odrzucali wystrzeliwane w ich stronę petardy. To było koło dawnego kina Metro na wysokości Wilczej. A w pierwszą rocznicę tej „rewolucji październikowej”, już po zamknięciu „Po prostu”, w Alejach Jerozolimskich co pięć metrów stał milicjant, który kazał podnosić ręce do góry, macał cię i na do widzenia dawał kopniaka w tyłek.

Kiedy pan doszedł do wniosku, że będzie żył z pióra? Pod koniec lat 60.? Jak pan dochodził do poezji?

Dolatywał... Najpierw byłem zawodowym sportowcem, chodziłem do szkoły sportowej, trenowałem na AWF. Skakałem o tyczce 4,10 m, rekord świata wynosił wówczas chyba 4,80, zatem to nie było tak mało. A potem latałem na szybowcach. Mam Srebrną Odznakę Szybowcową. I to szybownictwo doprowadziło mnie do poezji. Skądś się w końcu w moich wierszach wzięły wszystkie te drozdy, jaskółki, jastrzębie, inne ptactwo. Stale obecna jest w mojej poezji przestrzeń, dążenie do wolności, do przekraczania granic. Nie twierdzę, że zachodzą tu bezpośrednie związki, ale pewien trop podpowiadam.

Formalnie natomiast zadebiutowałem w 1966 roku, w 9. numerze „Poezji”. Od Artura Międzyrzeckiego usłyszałem wtedy: „Jak pan chce zostać pisarzem, to musi pan wiedzieć, że prędzej czy później będzie pan miał do czynienia z milicją”. Co też szybko okazało się prawdą.

Esbecja opisała pana następująco: „współpracuje ze wszystkimi poetami z kręgów opozycyjnych i stara się ich lansować, mimo stałych kłopotów z cenzurą, na którą sam często narzeka” i „nie włącza się w działalność grup antysocjalistycznych, chociaż jego postawa i kontakty w tym środowisku wskazują na to, że tę działalność akceptuje”.

Przyjaźniłem się z Tomkiem Burkiem i Stasiem Barańczakiem, Jarkiem Markiewiczem i Rysiem Krynickim – to byli ludzie, którzy w literaturze robili coś nowego i innego. Mieliśmy absolutną pewność, że nie chcemy mieć nic wspólnego z tymi wszystkimi Orientacjami „Hybrydy”, „Nowymi Romantyzmami”, z produkowaniem literackich cekinów, nic nieznaczących metafor. Ci hybrydowcy zaraz też do partii się zapisali.

Barańczak też był w PZPR.

W 1975 roku go wyrzucili.

A Zagajewski nauczał marksizmu.

W Akademii Górniczo-Hutniczej, tak było, ale bardzo szybko wszyscy z nas wyraźnie określili się, po której są stronie.

Mówiąc o ważnych dla siebie poetach starszego pokolenia, wielokrotnie wymieniał pan jednym tchem: Zbigniewa Bieńkowskiego, Zbigniewa Herberta i Adama Ważyka. Dwaj pierwsi pisali o panu z czułością i podziwem dla pańskich wierszy, Ważyk jednak poskąpił panu pochwały. Dlaczego?On nigdy o młodszych poetach nie pisał, a i o rówieśnikach niewiele.

Nawet o Zbyszku Bieńkowskim, który się złościł i mówił mi: „Wiesz, Ważyk powiedział o moich wierszach, że to poezja abstrakcyjna. To kompletna głupota, bo przecież słowa nie są abstrakcjami. Gdyby tak miało być, pisałbym liczbami”. Ale ceniłem Adama, bo to był poeta konkretny i nowoczesny, jedyny awangardzista, którego można czytać. Poznałem go w jego najlepszym poetycko okresie – „Wagonu”, to był rok 1963. Wcześniejszy „Poemat dla dorosłych” też ceniłem, dziś mniej.

Co wziął pan od każdego z tych starszych od siebie poetów?

Ważyk, powiedziałbym, widział wszystko do wysokości dwóch metrów: „Syfon na Pradze”, ludzi, trawę, guzik nawet... Z kolei Zbyszek Bieńkowski widział dopiero od wysokości 5 kilometrów nad ziemią, poniżej nic go nie obchodziło, to był kosmiczny poeta. A Zbyszek Herbert? Powiedział mi kiedyś: „Tobie niepotrzebne jest dziesięć przykazań. Jako pisarz masz tylko to wiedzieć: bądź zawsze z tymi, których biją, i z tymi, których jest mniej, a na pewno nigdy nie popełnisz błędu”.

Swoją drogą, jaki jest pana stosunek do religii?

Byliśmy kiedyś ze Zbyszkiem Herbertem w Kazimierzu, panie szły przodem, a ja mówię do niego: „Uważany jesteś za największego poetę chrześcijańskiego, a naprawdę jesteś poetą pogańskim”. On na to: „Wiem o tym, ale nie mów tego Kasi”. Innym razem – to jest powszechnie znane – powiedział o sobie: „Mówią o mnie, że jestem rzymski katolik, ale bardziej rzymski niż katolik”.

Poezja bez pogłębienia religijnego jest płaska. To są obrazki, pocztówki. Ale prawdziwa religijność polega w istocie, jak mówiła Simone Weil, na skupieniu się na pewnym fenomenie natury: widzialnym czy niewidzialnym.

Kto powiedział o panu „mnich na urlopie”?

Zbyszek Bieńkowski. Przychodził do mnie na Wałbrzyską raz w tygodniu, siadał w tym samym miejscu, w którym pan teraz siedzi, i powtarzał: „Jak ja zazdroszczę ci tego, jak żyjesz”. A ja przez tydzień nie wychodziłem z domu: czytałem, pisałem, oddawałem się medytacjom, a w następnym tygodniu bawiłem się, zajmowałem paniami, piłem wódeczkę. Jakoś mam to szczęście, że przyjaźniłem się z wybitnymi intelektualistami i wybitnymi pijakami. Czasem to się pokrywało.

A Zbyszek Bieńkowski pojękiwał: „Też chciałbym być takim mnichem na urlopie. Ale zawsze żeniłem się i...”. Trochę się z niego podśmiewałem: „Zbysiu, ale dlaczego ty się żenisz z poetkami? Jak chcesz kupić kilo mąki, nie kupuj młyna”. A on: „O, widzisz, a ja muszę”.

To są anegdoty, ale ja tym swoim starym przyjaciołom dużo zawdzięczam. Bieńkowski i Herbert byli, na przykład, głębokimi znawcami malarstwa i ja po nich tę pasję odziedziczyłem. Po nich, choć jestem synem malarza, ale w młodości broniłem się, jak mogłem, gdy ojciec podsuwał mi reprodukcje Rembrandta, którego sztukę doceniłem dopiero wiele lat później. Ale to przed autoportretami Rembrandta w Kunsthistorisches Museum w Wiedniu pierwszy i jedyny raz się rozpłakałem, patrząc na malarstwo. Najpierw zobaczyłem bowiem pana wszechświata, absolutnego króla życia, prawdziwego hidalga, który gardzi władzą, bo wie, że najwyższą wartością jest jego sztuka. A potem spojrzałem na starego człowieka przed śmiercią, z troską o byt, ze strachem w oczach. Wielkie malarstwo potrafi uchwycić, zanotować to, co najbardziej ulotne. Nie co innego też, a malarstwo właśnie pozwoliło mi bezboleśnie przejść ze sportowego boiska w krąg sztuki. Bo świat Gauguina i świat, jaki widziałem, nakładając kolce na stadionie, był w tych samych, ostrych kolorach.

O latach 80. powiedział pan, że to czas zmarnowany dla polskiej poezji. Myślał pan o wierszach cudzych czy własnych?

Dla mnie były to trudne lata, czego dowodzą moje „Dzienniki rozbitka”. Przeżyłem katastrofę: historyczną – po wprowadzeniu stanu wojennego, społeczną – straciłem pracę w Polskim Radiu, osobistą – rozpadło mi się małżeństwo. Przetrwałem dzięki „Czytelnikowi”, a personalnie dyrektorowi Stanisławowi Bębenkowi, który umożliwił mi pisanie recenzji wewnętrznych. Ponura to była epoka. Mnie przypominały się lata stalinowskie, które przeżyłem w Kwidzynie. Miałem wtedy spodnie z kroczem na wysokości kolan i buty tak rozchlapane, że jakby ktoś mnie wtedy kopnął w dupę, to jeszcze bym uklęknął i poprosił o wybaczenie. Tak się czułem. A wokoło był brud, półmrok i beznadzieja.

To samo przeżyłem w latach 80. Uratowało mnie pisanie dziennika. Prowadziłem go w latach 1982 – 1987, zapełniając 1500 stron, dotąd niedrukowanych i chyba tego nie będę robił. W każdym razie zajęcie to pomogło mi – taka literacka terapia. Represjonowany specjalnie nie byłem, choć miałem rewizje w domu, z tym że mało skuteczne. Pamiętam, jak za pierwszym razem esbek wszedł, popatrzył na mieszkanie, zaklął, powiedział:

„Ale ma pan tego towaru!”, i zrezygnował z przeszukania. Musiałby z kolegami przerzucić te 20 tysięcy książek.

Swoją drogą, niech pan uważa, by z pańskim mieszkaniem nie stało się to samo co z mieszkaniem Jerzego Turowicza.

Nie osiądzie, bez obaw. Zamierzam zresztą wywieźć część tych zbiorów do letniego domku. Mam taką chatę, w której lubię przebywać, siedząc w bujanym fotelu z butelką wina koło nogi. Jakże miło.

W jednym z wierszy stwierdził pan: „Jestem wilkiem tego miasta”. Czytając wybór pańskich wierszy z wielu lat, doszedłem jednak do wniosku, że równie dobrze jak na swojej Dolince Służewieckiej, jeśli nie lepiej, czuje się pan w innych miejscach Polski, na przykład w Kazimierzu.

Jeżdżę tam na Wielkanoc, do swoich przyjaciół, gdzie z werandy Pawła Skrzeczkowskiego roztacza się najpiękniejszy widok na studnię w Kazimierzu. Mam też takie swoje miejsca w Sandomierzu, Przemyślu, rokrocznie jeżdżę do Sopotu i Zakopanego. Także do Prania, do Wojtka Kassa. Ale lubię również miejsca w ogóle nieznane, a często nie tylko urokliwe, ale i mające swoje literackie konotacje.

Wzruszające jest to pańskie podążanie śladami dawnych poetów. Kiedyś taki trop zawiódł pana do Końskowoli i z tej wyprawy powstał bardzo ciekawy wiersz.

Pojechałem tam z poetą Jerzym Górzańskim i nieżyjącym już malarzem Naldkiem. To w Końskowoli dokonał żywota Franciszek Kniaźnin, którym – obłąkanym – opiekował się miejscowy proboszcz Franciszek Zabłocki, ten od „Fircyka w zalotach”. Jego następca pokazał mi, zaraz przy kościelnym murze, z jednej strony grób Kniaźnina, z drugiej generała Józefa Orłowskiego, przyjaciela Kościuszki. Ale wcześniej na cmentarzu przeżyłem coś niesamowitego: szukałem grobowca Kniaźnina, a zobaczyłem... Kniaźnina. Jakiegoś faceta powyginanego, w drgawkach, wyglądającego na szalonego. Istne wcielenie tamtego. A na koniec się okazało, że karczmy w rynku w Końskowoli, w której, jak utrzymywał Zagłoba w „Ogniem i mieczem”, podawano najgorsze piwo w Polsce, nie ma. I nie napiliśmy się piwa, choćby i lichego. A gorąc był okrutny.

Jak mocno w pańskie wiersze wpisana jest pana biografia?

W tej poezji są różne nurty, biograficzny między innymi. Zwracam uwagę na „Wieżę Karaska”, w której jest mowa o moim przodku, łużyckim bandycie. To był taki Janosik, a trochę Caspar Hauser, bardzo romantyczna postać. Złapano go w 1822 roku, miał proces i skazano go na dożywotnią wieżę. Siedział w Budziszynie, czyli niemieckim Bautzen, gdzie dziś dyrektorem serbołużyckiego instytutu – Sorbisches Institut – jest mój przyjaciel Dietrich Scholze. Irek Iredyński nazywał go „Wilhelmińskim Wąsikiem”, siedział tu z nami, pił, a gdy się zmęczył, przenosiliśmy go na kozetkę, sami zaś walczyliśmy dalej. Ciekawy facet, ożenił się z Łużyczanką, był i chyba jest nadal profesorem na Uniwersytecie Humboldta. I to od niego dostałem monografię o tamtym Karasku, który zresztą był z pochodzenia Czechem, bo urodził się na Żiżkowie. Z 23 wież w Budziszynie ocalały dwie, w tym właśnie wieża Karaska, w której ten zbójnik siedział z 25-kilogramową kulą przykutą do nogi i tam też umarł. Ale zanim to się stało, ludzie opowiadali, że co jakiś czas słychać było jego krzyk: „Jeszcze żyję”!

Piękna historia.

Prawda? Tak że mam swoją wieżę; nie jest to wieża Yeatsa z Ballyee, wyrafinowanego poety, czy Rilkego z Muzot, ale Raübera Karaska. I dobrze.

Często wspomina pan nieżyjących poetów, swoich przyjaciół. Na ogół wystarcza tylko imię: Edek, Irek..., wyjątkowo, jak w „Requiem”, pada nazwisko – za to jakie! – Grzesio Przemyk, który „w stołówce dawnego Związku Literatów/ Na Krakowskim Przedmieściu/ Wpadł na mnie pięcioletni (...) / Potem siedmio-/ Dziesięcioletni/ Potem już nie wpadał”.

To moje „Reqiuem” ma kilka wersji, Tomek Burek uznał je za jeden z paru zaledwie wierszy, które przetrwały próbę stanu wojennego i rządów Jaruzelskiego. Obok wiersza Jarosława Marka Rymkiewicza o sztyletniku z powstania styczniowego, obok „Raportu z Oblężonego Miasta” Zbigniewa Herberta... A ja pamiętam Grzesia, trzyletniego, który rozrabiał w drugim pokoju, a my z Basią Sadowską, jego mamą, rozmawialiśmy, pijąc wino. I nagle wbiega ten chłopczyk i żali się: „Mamo, mamo, nie mogę zasnąć, rośnie mi język w ustach”. Po latach spotkałem go młodzieńczego, silnego z rakietą tenisową w ręku. Jego wiersze są wspaniałe, dlatego że on nie musiał pisać poezji, on pisał ekspresję siebie. To niebywała, wstrząsająca sprawa: jego życie, twórczość, śmierć.

Napisał pan też wiersz, już którego tytuł „Musi umrzeć, co ma ożyć w pieśni” brzmi jak aforyzm.

To pochwała poezji, a zdanie jest dość daleko idącą przeróbką słów Fryderyka Schillera: „Was unsterblich im Gesang soll leben, / Muss im Leben untergehen”. Co mogę do tego dodać? Że śmierć jest początkiem dalszego życia: życia słowa i życia religijnego. Oba są ze sobą związane, a bez religii nie ma przedłużenia życia. Z tym jedynym wyjątkiem, bo poezja i to potrafi. Tak jak to pytał Miłosz: „Czym jest poezja, jeśli nie ocala/ Narodów ani ludzi”?

Miłosz też należy do grona ważnych dla pana poetów?

Czesława Miłosza poznałem, gdy przyjechał do Polski po raz pierwszy po otrzymaniu Nagrody Nobla. Janek Kulka zorganizował mu wtedy wspaniały festiwal w Łomży, na którym – obok Erwina Kruka – byłem jednym z najmłodszych gości. Pamiętam stół, za którym zasiadały 23 osoby, a każda – wznosząc toast specjalnie na tę okazję uwarzonym piwem z jałowcem – wygłaszała laudację na cześć poety. Był Adam Ważyk, Olo Rymkiewicz, Jerzy Zagórski i Maryna, jego żona – jedna z dwóch pań w Związku Literatów, obok Alicji Sternowej, słynących z niesłychanie ostrego języczka. Jak się jej podpadło, to żeby ujść cało, trzeba było przekroczyć przynajmniej dwie granice, a najlepiej od razu poprosić o azyl w Monako. Kto był jeszcze? Andrzej Kijowski i Artur Międzyrzecki z Julią Hartwig. Wspaniała impreza, jednym słowem.

Zdaje się, że pan lubi biesiady literackie.

Nie ma nic milszego. W ogóle wspaniałe jest świętowanie, które – poza wszystkim innym – uważam za zobowiązania i to zarówno chrześcijanina, jak poganina. Dużą wagę przykładam do swoich urodzin, które hucznie wyprawiam zwłaszcza w krągłe rocznice: 60-lecia, 65-lecia, 70-lecia i tak dalej. Co roku mam też wielu miłych gości na imieninach, a od kilku lat obchodzę jeszcze jeden dzień, który nazwałem Zygota Day. Obliczyłem sobie mianowicie, kiedy to mój tatuś dopadł mamusię i spłodził mnie – z pełną energią tęgopytka.

Kiedy wypada ten pański Zygota Day?

Między 15 a 20 maja. To nie tylko żart, pewien mój wiersz nazwałem „Nabój genetyczny”, zastanawiałem się bowiem, jak ten drzemiący we mnie ładunek dał początek mojej, 29-letniej dziś, córce. Mniej lub bardziej świadomie powtarzamy za Paulem Gauguinem: „Skąd przybywamy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy?”. A ja się cieszę, że mój Zygota Day był wiosenny, majowy. Ludzie spłodzeni jesienią pełni są melancholii, całkowicie mi obcej. Wciąż mam wrażenie, że swoją energią mógłbym obdarować wielu bliźnich. I czasem to robię.

Urodził się w 1937 r. – poeta, krytyk literacki, tłumacz. Autor, między innymi, tomów poetyckich: „Drozd i inne wiersze” (1972), „Prywatna historia ludzkości” (1979), „Sceny z Grottgera i inne wiersze” (1984), „Lekcja biologii i inne wiersze” (1990), „Poemat nie spóźnia się na poemat” (1991), „Czerwone jabłuszko” (1994). Ostatnio nakładem „Więzi” ukazał się obszerny wybór jego wierszy zatytułowany „Święty związek”.

RZ: Czterdzieści lat temu po raz pierwszy zapytał pan w wierszu: „Co ja tu robię?”. Czy stawia pan to pytanie dalej?

Oczywiście. Także wtedy, gdy na jakimś bankiecie widzę, że nie mam z kim pogadać, i mogę tylko się upić, biorę więc dupę w troki i zmykam. Ale „Co ja tu robię?” jest zasadniczym pytaniem i w sumie metaforycznym, a zadałem je w wierszu, jaki wtedy nazywało się społecznie zaangażowanym, dziś zaś obywatelskim. W wierszu przewidującym marzec 1968 roku.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą