Jednocześnie nie mam wątpliwości, że olimpiady nikt nie odwoła ani nie zbojkotuje, ponieważ zawody olimpijskie mają bezpośredni lub pośredni związek z ogromnymi interesami finansowymi, a współczesna polityka przedkłada ekonomię nad moralność. Dlatego, jeżeli uczestnik sztafety przenoszącej olimpijski ogień poślizgnie się przypadkiem w kałuży świeżo rozlanej krwi, wszyscy politycy, przedsiębiorcy i sportowcy taktownie odwrócą głowy.
W tej ponurej sytuacji przywódcy UE zaapelowali do Chin o powściągliwość i uwolnienie zatrzymanych demonstrantów, Biały Dom zaś wezwał do „uszanowania kultury tybetańskiej i wieloetnicznego charakteru społeczeństwa”. Z czego, ma się rozumieć, nic nie wynika. My jednak, którzy nie jesteśmy politykami i sportowcami, możemy, a nawet powinniśmy, zadać sobie niewygodne pytanie, co się właściwie dzieje.
Szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej Janina Ochojska, której pogląd na temat olimpiady w komunistycznych Chinach zapewne nie różni się zbytnio od mojego, porównała sytuację w Tybecie do Polski stanu wojennego i powiedziała, że gdyby igrzyska olimpijskie miały się odbywać w ówczesnej Polsce, opozycja z pewnością wzywałaby do ich bojkotu. Z całym szacunkiem dla pani Ochojskiej i naszych własnych krzywd, to za mało. Żeby nasze wyobrażenie było bliższe rzeczywistości tybetańskiej, do stanu wojennego trzeba by dodać choćby uwięzienie kardynała Wyszyńskiego (pamiętajmy, że w 1995 Chińczycy porwali i uprowadzili kilkuletniego panczenlamę, drugą po dalajlamie postać hierarchii tybetańskiej, który w ten sposób stał się bodaj najmłodszym więźniem politycznym na świecie, i więżą go do tej pory) oraz prześladowania duchownych, na przykład takie, jakich w Hiszpanii dopuścili się republikanie. W czasie wojny domowej w tym kraju komuniści i anarchiści zamordowali 12 biskupów, 4184 księży, 2365 zakonników i około 300 sióstr zakonnych. Księżom obcinano wówczas uszy, zakonnikom dziurawiono bębenki krzyżykami ich własnych różańców, a pewną kobietę, której dwaj synowie byli jezuitami, uduszono jej różańcem. Większość kościołów została, ma się rozumieć, splądrowana, a wizerunki świętych spalone.
Jeżeli porównanie zbudujemy w ten sposób, będziemy już bliżsi prawdy, tym bardziej że w obu tych przypadkach mamy do czynienia z atakiem sił wyznających jakiś odłam ideologii komunistycznej na formację polityczno-religijną, którą w dzisiejszym języku świeckiej religii postępu należałoby chyba nazwać „teokratycznym ciemnogrodem”.
Ale i ten zabieg może nam nie dać w pełni uprawnionego porównania, zważywszy, że – jak pisał w swej autobiografii XIV Dalajlama – „metody, jakimi Chińczycy próbowali zastraszyć ludzi, były tak potworne, że przerastały moją wyobraźnię. Dopiero kiedy przeczytałem opublikowany w 1959 roku raport Międzynarodowej Komisji Prawników, uwierzyłem we wszystko, co mi opowiadano. Powszechnymi praktykami stały się: krzyżowanie, wiwisekcje, wypruwanie wnętrzności i ćwiartowanie. Tybetańczyków ścinano, bito na śmierć, palono i zakopywano żywcem, nie mówiąc już o wleczeniu za galopującymi końmi, wieszaniu głową w dół czy wrzucaniu związanych do lodowatej wody. Żeby prowadzeni na egzekucję nie krzyczeli: „Niech żyje dalajlama!”, wyrywano im języki rzeźnickimi hakami”.