Sfumato

W Pietrozawodsku taje. Rankiem Oniego wygląda, jakby płakało. Podobno wilgotne oczy widzą wyraźniej niż suche. Jeszcze pod wieczór lód na jeziorze był przysypany śniegiem, teraz świetlistobłękitną taflę pokrywa cienka warstwa wody.

Publikacja: 05.04.2008 04:24

Sfumato

Foto: Rzeczpospolita

Red

Skądże to światło? Brudne tucze obłożyły niebo, ani promień słońca nie odbłyśnie. Ostrożnie stąpiłem na lód... Błękitnawa poświata sączyła się z głębi. Jak na dnie oka ujrzałem swoje niewyraźne odbicie. Ulotne – niby dym.

Po południu w galerii „Vychod” otwarcie indywidualnej wystawy „Sfumato” Nataszy Jegorowej. Na wernisażu zebrał się cały pietrozawodski beau monde i choć na ogół unikam tego typu zgromadzeń, tym razem poszedłem. Nie tylko dlatego, że Jegorowa – moim zdaniem – jest nadzieją rosyjskiej sztuki, ale i dlatego, że wiele jej prac powstało w naszym domu nad Oniego w Kondzie Biereżnej.

Poznaliśmy się kilka lat temu i zrazu mi się spodobała ta surowa dziewuszka (jakże się różniła od tutejszych artystek, które wszędy brylują), córka prostego rybaka ze wsi Koleżma nad Białym Morzem. Pracowałem wtenczas nad Klujewem i zaraziłem ją jego poezją. W efekcie Natasza wzięła moje „Lato z Klujewem” na pracę dyplomową i zrobiła z niego rękodzielną książkę ze wspaniałymi rycinami.

W cyklu „Sfumato” – inspirowanym twórczością Leonarda da Vinci, Velazqueza i Moore’a – Natasza odnalazła światło ojcowskiej izby. Dzieckiem zapamiętała, jak snopami wpadało przez okna do ciemnego wnętrza. Umieszczając człowieka w ramie okiennej i zdejmując go z mroku, uzyskała efekt pustki. Światła w niej igrają z cieniami w różnych kolorach, powidok zaś w oknie to to, co się ostaje z człeka.

Trzy z piętnastu fotogramów, wystawionych w galerii na Marksa, Natasza zrobiła latem w naszym domu. Na jednym z nich rozpoznałem się za roboczym stołem: bordowe oparcie krzesła, bryła ciała i wydłużona głowa, jakby kołek w dziurze ze światła. Ta dziura przypominała przedśmiertną wizję Iwana Ilicza. Nie pojmuję jednego, skąd się wzięła błękitna poświata na podłodze?

– To proste – mówi Natasza – błękit powstaje ze światła i ciemności. Jak niebo.

Od skweru Piotra I do Biblioteki Narodowej, która mieści się w stylowym domu z apsydą przy ulicy Puszkina 5, można kamieniem dorzucić. Jeśli się sprężyć! Ciekawe, czy mają tam broszurę Iwanowa o działalności cara w Karelii?

Budynek specjalnie dla biblioteki projektował Konstantin Gutniew i obecnie jest to zabytek architektury, chociaż oddano go do użytku zaledwie w 1959 roku. Najbardziej w nim lubię przeszkloną apsydę, z której rozpościera się widok na Oniego, dający oczom odetchnąć. Zwłaszcza że na ogół utrudzam je starym drukiem, zazwyczaj mało czytelnym. Nierzadko, kiedy na dworze śnieży – jak dzisiaj – i świat za oknem jest równie niewyraźny jak tekst, wzrok znad książki przenoszę na śliczne dziewczyny, których tu zawsze pełno! Moje oczy na twarzach dziewcząt oddychają nie gorzej niż na Oniego.

Pierwszą bibliotekę publiczną otwarto w Pietrozawodsku 15 października 1833 roku. Mieściła się w trzech szafach w domu gubernatora Jakowlewa. Po kilkunastu latach przepadła bez śladu. Kolejną próbę podjął Paweł Rybnikow, zesłany tu jako wolnodumiec. Dzięki moskiewskim kontaktom i sławie zdobytej zbiorem bylin Paweł Nikołajewicz mógł ściągać dla pietrozawodskiej biblioteki dzieła wybitniejszych rosyjskich pisarzy oraz prenumerować najciekawsze rosyjskie periodyki, między innymi: „Russkij wiestnik”, „Bibliotieku dla cztienija”, „Sowriemiennika”, „Otiecziestwiennyje zapiski”, Niestety, po wyjeździe Rybnikowa do polskiego Kalisza na stanowisko wicegubernatora jego zbiory szlag trafił. Przed rewolucją była jeszcze jedna „publiczka” w Pietrozawodsku. Mieściła się w gmachu byłego odwachu miejskiego. Jednakże i tę rozgrabili, zanim bolszewicy dorwali się do władzy.

Nowa władza zabrała się do organizowania czytelnictwa ludowego w stolicy Karelii z nową werwą. Na bazie bogatych księgozbiorów zarekwirowanych z seminarium duchownego, z towarzystwa kupieckiego, a także z męskiego i z żeńskiego gimnazjum w 1919 roku otworzyli z dużą pompą Gubernialną Bibliotekę i Czytelnię. Potem wielokrotnie zmieniali nazwę i oczyszczali zbiory z „wrednych” pozycji. Największa czystka odbyła się w 1929 roku. Wycofali wtedy z czytelniczego obiegu (jako przestarzałe) wszystkie książki wydane do 1918 roku. Po czym je rozkradli.

W czasie wojny pietrozawodską bibliotekę ewakuowano do Kiemi nad Białe Morze. Fińskie bombowce zatopiły jedną z barek. Wraz z książkami utonęły dwie młode bibliotekarki – Serafima Pogorska i Zinajda Suchanowa. W Kiemi większość zbioru zaginęła. Książki zaś, których nie zdążono ewakuować, Finowie wywieźli do siebie.

W 1947 roku na placu Kirowa w budynku, gdzie obecnie mieści się Muzeum Sztuk Pięknych, otwarto nową Państwową Bibliotekę Publiczną Kareło-Fińskiej SSR. W 1959 r. zbiory przeniesiono do gmachu na ulicy Puszkina. W 1991 r. biblioteka otrzymała status Narodowej, a w 2003 r. uroczyście obchodziła 170-lecie swojego istnienia. Tyle historii.

Opowiedziałem ją nie bez kozery, albowiem tylko znając burzliwe dzieje pietrozawodskiej biblioteki, można pojąć problemy, z jakimi borykał się każdy, kto próbował w miarę rzetelnie wgryzać się w przeszłość tego miasta. Jego historię pisało wielu – od Tichona Balandina i Aleksandra Iwanowa do Miszy Dankowa i Saszy Paszkowa – z różnych pozycji i pod naciskiem różnorakich wiar, nie mówiąc o cenzorach. Każda zmiana kursu politycznego lub frontu ideologicznego wnosiła swoje korekty zarówno w doborze, jak i w interpretacji faktów. Pal sześć, jeśliby wszystkie publikacje były dostępne na miejscu. Można by je zestawiać, porównywać i obrazki przeszłości wyświetlać z różnych kątów widzenia, aby ją dla siebie pierwej wyjaśnić, a już potem czytelnikowi podsuwać. Jednakże w sytuacji, kiedy fale kolejnych burz dziejowych bądź ukazy ludzi (na owych falach wyniesionych) wymiatały z biblioteki całe półki, pozostają dwa wyjścia. Albo droga na skróty, czyli opierając się na tym, co zostało, z góry przyjąć, że obraz będzie niepełny tudzież zgoła fałszywy – tak chadza dzisiaj większość piszących. Albo nieśpieszna włóczęga, nieraz wywodząca na manowce.

Niestety, czasy nie sprzyjają włóczęgom. A to wydawca nagli, bo rynek żąda nowinek, a to czytelnicy się zżymają, bo wolniej piszę, niż czytają. Świat przyśpiesza, a ja nie lubię się śpieszyć.

Ja lubuję się włóczyć! Wszystko jedno, w przestrzeni czy w czasie, po mieście czy po tundrze, od człowieka do książki, lub na odwrót. Ślad mojej tropy to istny meander, bo następny zakręt otwiera nowe horyzonty, przygodne spotkanie – nowy krąg znajomych, przypadkowa książka – tuzin nowych lektur. Bywa, że po drodze trzeba się zatrzymać, a to prom nawali, a to człek się spóźni, a to książki nie ma i trzeba ją zamawiać w drugiej bibliotece, w innym mieście. Nic na siłę, na chybcika. Włóczęga uczy cierpliwości.

Ot, dla przykładu. W broszurze Iwanowa natykam się na opowieść niejakiego Balandina o początkach Pietrowskiej słobody i niczym łowczy pies, cuchem wietrzący zwierzynę, rzucam się do działu bibliograficznego. Tam się wyjaśnia, że pietrozawodczanin Tichon Wasilewicz Balandin był pierwszym dziejopisem Karelii. Wydarzenia z przeszłości relacjonował na podstawie opowieści naocznych świadków – kumpli swojego ojca – których słuchał z zapiecka... Po latach Paweł Rybnikow opublikował jego manuskrypty pod tytułem „Pietrozawodskije siewiernyje wiecziernyje biesiedy” w „Ołonieckich gubernskich wiedomostiach” w odcinkach, a później wydał jako oddzielny tom. Z biegiem czasu wydarzenia, opisane przez Balandina, pod piórem jego następców były przeinaczane, przechodząc z tekstu do tekstu, bo mało który znał źródła.

Panienka w dziale krajoznawczym, zapytana o Balandina, zrobiła wielkie oczy i długo czegoś szukała w komputerze, choć dotychczas każdą zamawianą pozycję zrazu znajdowała na półce bez pudła.– Nie mamy takiego nazwiska.

– To poproszę „Ołonieckie gubernskije wiedomosti” za 1866 i 1867 rok.

– Tych akurat nam brakuje – powiedziała i odesłała mnie do działu informacji międzybibliotecznej.

Tam się okazało, że najbliżej Baladina mają w Rosyjskiej Bibliotece Narodowej w Sankt-Petersburgu. Ściągnięcie mikrofilmu zajmie miesiąc. No, i masz babo placek, zakląłem w duchu, znowu przyjdzie czekać.

Wróciłem do apsydy. Za oknem przestało śnieżyć i nieco przejaśniało. Na moim miejscu siedziała krucha blondynka, nabożnie studiując opasły starodruk. Językowi puryści pewnie mnie dopadną, że apsyda jest tylko w kościele. Dlatego z góry wyjaśniam, uprzedzając ewentualne przytyki. Dla mnie każda biblioteka jest chramem.

Wiadomo o nim niewiele. Niewiada nawet, kiedy urodził się i kiedy umarł. Jeden z badaczy jego biografii raz pisze, że Balandin pojawił się na świecie w 1745 roku, innym razem, że w 1749 roku. Co do śmierci, to na ogół się przyjmuje, że skonał w 1830 roku, lub coś koło tego. Niejasne są też jego korzenie. Niektórzy twierdzą, jakoby pochodził z rodziny fabrycznych majstrów, drudzy sugerują, że z rodu kupieckiego. Znamienne przy tym, że większość danych o życiu Tichona Wasilewicza czerpano z jego własnych zapisków.

Robił je od najmłodszych lat, zaledwie wyuczył się pisać. Po latach wspominał, że chwycił za pióro, gdy pojął, iż trzeba notować opowieści starzyków o wizycie Piotra Wielkiego w miejscowych zakładach oraz o pierwszych latach Pietrowskiej słobody, by dla potomków historię zachować. Oprócz historii próbował uchwycić czas bieżący: ceny na prowiant i miejskie plotki, zmiany pogody, rozwój fabryki, biografie ludzi.

Można się dziwić, skąd u podrostka z zapyziałej rosyjskiej prowincji ten pociąg do etnografii? Przecież nie miał tu ani nauczyciela, ani poprzedników.

W 1762 roku rodzice wysłali młodego Tichoszę na służbę do Petersburga, był to ogólnie przyjęty zwyczaj w Karelii aż do XX wieku. Przed wyjazdem chłopak schował swoje notatki do ojcowskiego kufra.

W stolicy służył jako subiekt w jednym ze sklepów Gościnnego dworu, nawiązując zarazem mnóstwo kontaktów w kręgach duchownych (potem z nich wielokrotnie korzystał). Po powrocie do Pietrozawodska ożenił się i podjął pracę skryby w magistracie, aliści go zwolnili z powodu słabego zdrowia. W 1779 roku rozpoczął pąć po monastyrach, trwającą bez mała trzydzieści lat. Jej zapis do dziś pozostaje w rękopisie.

Gdyby oznaczyć na mapie pątniczą marszrutę Balandina, byłaby to sieć pajęcza – od Sołowek i Paleostrowa do Wołynia i Krymu – łącząca nitkami większość klasztorów Imperium Rosyjskiego. W jednych zatrzymywał się na kilka dni, w innych przyjmował „posłuszanie” na dłużej. W 1798 roku rozszedł się z żoną, aby zostać mnichem, ale się rozmyślił. Dzięki pracy w skryptoriach poznał duchowną literaturę dawnej Rusi i zgłębił żywoty świętych na tyle, że skoro sam w tym genrze mógł się wypróbować. To jego kopia „Żywota Łazarza Muromskiego” wprowadziła tekst do obiegu naukowego. „Żywota Fadieja Pietrozawodskiego” zaś bez niego w ogóle by nie było! Lecz o tym gdzie indziej.

W trakcie tych pielgrzymek Tichon Wasilewicz niekiedy zajeżdżał do Pietrozawodska, pragnąc tutaj znaleźć dla siebie zajęcie – bez skutku. W 1786 roku założył prywatną szkołę, ale ją szybko zlikwidowano, bo odbierała uczniów (a więc i czesne!) szkole państwowej. Dopiero w 1808 roku Adam Armstrong, zarządca pietrozawodskich zakładów, przyjął go na służbę do swojej kancelarii. Tym samym pąć Balandina się zakończyła. Zamiast habitu otrzymał rangę unter-Schichtmeistra I klasy, a w końcu awansował do rangi Schichtmeistra XIV klasy, co mu dawało prawo do szlachectwa.

(Notabene Adam Armstrong w relacji Balandina inaczej wygląda niż u Paustowskiego... Według Tichona Wasilewicza angielski zarządca był zarazem humanistą i nie tylko potanił technologię wytopu surówki, zastępując drwami drogi węgiel kamienny, ale i dbał o swoich chłopów „przypisanych” do fabryki, wprowadzając w Karelii hodowlę kartofla i zbawiając ludność od jadła kory sosnowej i słomy w latach nieurodzaju).

W kancelarii Armstronga Tichon Wasilewicz odnalazł na koniec własne powołanie – krajoznawstwo. Najpierw napisał „Krótką opowieść o pietrowskich zakładach” i załączył do niej „Przykład abrysu, sporządzonego w 1810 roku w Pietrozawodsku, z oznaczeniem resztek budynków, śladów wału ziemnego i pieców hutniczych, pozostałości byłego dworu, sadu, palisady i alei brzóz”. Prace te były wstępem do dzieła życia pod tytułem: „Pietrozawodskie północne wieczorne biesiady starców o odnalezieniu miejsca, budowie na nim, rozwoju oraz upadku pietrowskich zakładów armatnich i fabryki kul, takoż o osiedleniu chłopów z różnych stron i o późniejszej odbudowie aleksandrowskich zakładów armatnich z dodatkiem przypisów”. Śmiało można powiedzieć, że skromny unter-Schichtmeister założył tym dziełem kamień węgielny pod historię miasta.

Skądże to światło? Brudne tucze obłożyły niebo, ani promień słońca nie odbłyśnie. Ostrożnie stąpiłem na lód... Błękitnawa poświata sączyła się z głębi. Jak na dnie oka ujrzałem swoje niewyraźne odbicie. Ulotne – niby dym.

Po południu w galerii „Vychod” otwarcie indywidualnej wystawy „Sfumato” Nataszy Jegorowej. Na wernisażu zebrał się cały pietrozawodski beau monde i choć na ogół unikam tego typu zgromadzeń, tym razem poszedłem. Nie tylko dlatego, że Jegorowa – moim zdaniem – jest nadzieją rosyjskiej sztuki, ale i dlatego, że wiele jej prac powstało w naszym domu nad Oniego w Kondzie Biereżnej.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy