Czas na nikogo nie czeka, nawet na Indianę Jonesa. Kinomani po raz ostatni widzieli Harrisona Forda we wcieleniu ulubionego archeologa w filmie „Indiana Jones i ostatnia krucjata” (1989), trzecim ze sławnej serii, która rozpoczęła „Poszukiwaczami zaginionej arki” i obejmowała jeszcze „Indianę Jonesa i Świątynię zagłady”. Od tamtego czasu święta trójca złożona z Forda, reżysera Stevena Spielberga i scenarzysty/producenta George’a Lucasa z zapałem mówiła o chęci ponownego posmakowania przygody. Ale rok po roku, scenariusz po scenariuszu któryś z nich stawiał krzyżyk na projekcie.
Wreszcie dwa lata temu wszyscy trzej zgodzili się na jedną z wersji scenariusza. Wyszedł z tego film „Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki”. – Ma właściwe proporcje składników. Z tak dobrym przepisem po prostu musieliśmy pójść wreszcie do kuchni – mówi Ford.
– Filmy z Indianą Jonesem były zawsze kombinacją różnych elementów: przygoda, tajemnicze artefakty z przeszłości, relacje Indiany z jego towarzyszami. Wszystko to miało ważną rolę i w każdej części rzucało coraz to nowe światło na bohatera. To zawsze budzi ciekawość. Bardzo dobrze zrobiła nam obecność Seana Connery’ego jako ojca Indiany w „Ostatniej krucjacie”. W „Królestwie Kryształowej Czaszki” znów dowiadujemy się o Indianie czegoś, czego nie wiedzieliśmy wcześniej.
Rzecz dzieje się w 1957 r. Stany Zjednoczone i ZSRR ścigają się o prymat w erze nuklearnej. Sowiecka agentka Irina Spalko (w tej roli Cate Blanchett) przemierzyła świat w poszukiwaniu kryształowej czaszki Akatora, tajemniczego przedmiotu zdolnego jakoby nadać niewyobrażalną moc każdemu, kto może odkryć jej sekrety. Spalko i jej żołnierze wkrótce zaczynają też pościg za Indianą.
Wynikająca z tego gra w kotka i myszkę wciąga także jego dziarską narzeczoną Marion Ravenwood (Karen Allen), niewidzianą od czasów „Zaginionej arki”, kolegę archeologa Maca (Ray Winstone) oraz nowego, zadziornego towarzysza Mutta (Shia LaBeouf). Cała ekipa śmiga po świecie, od Connecticut przez Nowy Meksyk aż po Peru.