Nie można żyć bez snów

Nieustannie chłonął ludzi, miejsca, sprawy. Dojrzewał. Także jako reżyser – mówi o Piotrze Łazarkiewiczu Agnieszka Holland.

Publikacja: 29.06.2008 08:43

Nie można żyć bez snów

Foto: Archiwum Domowe

To zawsze zaczyna się tak samo. Telefon: „Już wiesz?”, „Co się stało?”, „Umarł... ” – tu pada nazwisko. Jak piorun. Zaraz potem nerwowe szukanie w Internecie, czasem wiadomość na czerwonym pasku w TVN 24. Więc jednak prawda.

Najgorzej jest wtedy, gdy odchodzą dobrzy znajomi. Czasem przyjaciele. Z tej samej półki. Ludzie, z którymi rozumieliśmy się bez słów, bo czytaliśmy te same książki i przeżywaliśmy te same niepokoje. Z którymi widzieliśmy się niedawno. Albo z którymi nie zdążyliśmy się zdzwonić, bo życie za szybko pędzi.

Czasem ciężko chorują i człowiek jakoś przyzwyczaja się do myśli, że odchodzą, że nie dają rady dłużej walczyć. Jak Jacek Kaczmarski, jak Dusia Trafankowska... Najgorzej, gdy znikają nagle. Tak jak Piotrek Sobociński, który umarł za oceanem, sam w hotelowym pokoju, w czasie zdjęć do kolejnego filmu. Zabrał te swoje czterdzieści kilka lat, ten wielki talent potwierdzony przez oscarowe nominacje, tę swoją pioruńską wrażliwość i miłość do dzieci, takich jeszcze wtedy niedużych. Zabrał też kawałek naszego wspólnego świata.

A teraz inny Piotr. Łazarkiewicz. Nie widywaliśmy się często, ale on zawsze był. W czarnych, skórzanych spodniach i swetrze albo białej koszuli, kiedy trzeba było wyglądać odświętnie. Spotykaliśmy się na festiwalach, na wręczaniu Złotych Kaczek, na ulicy i zawsze było tak, jakbyśmy się nie widzieli jedną chwilę. „No i co, kochana, słychać?” – pytał. „Kochany”, „kochana” mówił do wszystkich. Nie było w tym żadnego spoufalania się ani pozy. Piotrek naprawdę lubił ludzi.

Kilka dni po jego śmierci przeglądam dziesiątki nekrologów od różnych osób, z różnych instytucji, z różnych miast. Bo Piotr wszędzie się zaprzyjaźniał. „Częścią zawodu – ale także kondycji – reżysera jest kontakt z drugim człowiekiem. Stała gotowość do wchłaniania tego, co dookoła nas. Do słuchania innych. To też wielka odpowiedzialność, wielkie zobowiązanie moralne” – pisał przed rokiem w „Gazecie Wyborczej”.

Piotr urodził się w Cieplicach. Jego ojciec Konstanty Łazarkiewicz dzieciństwo spędził na Kresach. Tęsknił za nimi. Był człowiekiem surowych zasad, dużo wymagał od siebie i od innych. Umarł bardzo wcześnie. Piotr miał wówczas 18 lat, zemdlał na pogrzebie. Matka Celina przejęła po mężu posadę kierownika prewentorium dla dzieci zagrożonych chorobą dróg oddechowych. Jej rodzina pochodziła z pogranicza polsko-niemieckiego. Dla Piotra ważną osobą stał się dziadek – muzyk, organista, autor podręczników. To on obudził we wnuku miłość do muzyki. Tą miłością Piotr wiele lat później zaraził syna Antoniego. Ale sam jako młody chłopak nie poszedł do konserwatorium. Bo miał jeszcze inną pasję – kino. W pierwszej klasie podstawówki zobaczył „Krzyżaków”. Od tej pory przed ekranem spędzał każdą wolną chwilę. Oglądał wszystko, co się dało. Czytał od deski do deski „Film” i „Kino”. Trzymał w domu roczniki pism, na które niecierpliwie czekał pod kioskiem Ruchu w Cieplicach. Chciał zostać reżyserem. Ale w tamtym czasie do łódzkiej szkoły filmowej nie można było zdawać zaraz po maturze, najpierw więc studiował polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Wrocław był miastem Grotowskiego, Tomaszewskiego, Kazimierza Brauna, „Kalambura”, Festiwalu Teatru Otwartego i Jazzu nad Odrą. Przyciągał ludzi, którzy chcieli tworzyć kulturę alternatywną, iść pod prąd.

Magda, wówczas jeszcze Holland, przyjechała do Wrocławia na kulturoznawstwo. Pochodziła z inteligenckiej rodziny. Matka Irena Rybczyńska była do 1968 roku szefową „Nowej Wsi”, później pisała książki i poradniki. Ojciec komunista Henryk Holland popełnił samobójstwo w 1961 roku w czasie ubeckiej rewizji w jego mieszkaniu. W ich domu mówiło się zawsze o literaturze, sztuce, także o polityce. Starsza siostra Magdy - Agnieszka nie miała szansy dostać się do szkoły filmowej w Polsce, pojechała więc studiować reżyserię do Pragi. Ona wybrała Wrocław i nigdy tego nie żałowała.

– Tam właśnie zrozumiałam, że w sztuce trzeba ryzykować. Zaczęłam też szanować tzw. prowincję. Odrzucam warszawkę jako środowisko dość fałszywe, nie mam i nigdy nie miałam aspiracji, żeby dostać się do kręgów artystycznych stolicy – mówiła mi kiedyś.

Mieli z Piotrem podobną otwartość na to, co w kulturze nowe. Ale wtedy jeszcze nie zwrócili na siebie większej uwagi.

Wszystko zaczęło się później, gdy Piotr był już na pierwszym roku reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji przy Uniwersytecie Śląskim. To on, aktywny i przedsiębiorczy, zaprosił na spotkanie reżyserkę „Aktorów prowincjonalnych”, jedną z najciekawszych autorek kina moralnego niepokoju. Holland zapowiedziała, że przyjedzie z młodszą siostrą.

Magda twierdzi, że o jej życiu zadecydowało 10 minut. Bo spóźniły się na pociąg i postanowiły pojechać autostopem. Stanęły przy drodze wyjazdowej i powiedziały sobie: „Jeśli nikt się nie zatrzyma w ciągu dziesięć minut – wracamy”. Zatrzymał się. Agnieszka wygłosiła wykład, Magda wróciła do Warszawy zauroczona chłopakiem, które je przywitał. Od tamtego spotkania byli już z Piotrem nierozłączni. Tym bardziej że Magda po dwóch nieudanych próbach w Łodzi też zdała do katowickiej szkoły. Niedługo potem pobrali się, urodził się ich syn Antek. Kiedy Krzysztof Zanussi dowiedział się, że jego studentka jest w ciąży, pokiwał tylko głową: „No tak, zawsze wiedziałem, że to nie jest zawód dla kobiet”. A jednak Magdalena studia skończyła. I zadebiutowała w fabule filmem „Przez dotyk”.

– Nie mam w sobie poczucia posłannictwa jak Tarkowski, którego filmy stawały się wielkimi syntezami świata – mówiła. – Staram się po prostu opowiadać o tym, co mnie interesuje. A w tamtym czasie moim największym doświadczeniem osobistym było macierzyństwo.

Kilka lat później, w 1989 roku, w drugiej ciąży, wyszła na plan „Ostatniego dzwonka”. Gabrysia urodziła się jeszcze przed premierą filmu.

Piotr zaczął filmową karierę trochę wcześniej niż Magda. Pracował jako asystent przy „Kobiecie samotnej” Agnieszki Holland, „Prognozie pogody” Antoniego Krauzego. Potem zrobił kilka interesujących filmów dokumentalnych, m.in. „Mantrę” o polskich wyznawcach Kriszny, „Improwizację” o Jazz Jamboree 84, „Falę” o festiwalu w Jarocinie”, „Soc” o sztuce socrealistycznej widzianej oczami młodych ludzi. W 1997 roku przygotował mocny reportaż o powodzi „Wielka woda”. Cztery lata temu nakręcił film “Skała” poświęcony koledze, przedwcześnie zmarłemu reżyserowi Jackowi Skalskiemu.

W fabule zadebiutował w połowie lat 80. obrazem „Kocham kino”. Ale zostawił niewiele filmów. Nie należał do reżyserów, którzy każdego roku mają nową premierę. Nie chadzał na skróty, nie kręcił hitów pod publiczkę, dla masowej widowni. Ale potrafił obserwować świat. Uważnie i wrażliwie. Był czuły na przemiany obyczaju i społeczne nastroje. Udowodnił to już w dokumentach. Choćby wtedy, gdy w „Fali” sportretował miasteczko Jarocin, do którego w lecie zaczęła przyjeżdżać kolorowa młodzież, żeby śpiewać, bawić się i wykrzyczeć światu swoje „Nie!”. Pokazał, jak młodzi z estrady wołają: „Nie poddawaj się żadnej demagogii i presji”, jak bardzo chcą się czuć wolni. I zestawił to z nowomową miejscowych notabli. Z wypowiedziami naczelnika miasta, że „rozchodzi się o to, by rozsławić imię Jarocina”, przewodniczącego PRON recytującego coś o jednoczeniu się narodu czy dobrodusznej przedstawicielki Ligi Kobiet zapewniającej, że „sama kiedyś śpiewała w chórze”. Dziś ten film o dwóch światach jest dokumentem pewnego czasu.

Pierwsza fabuła Łazarkiewicza „Kocham kino” miała w sobie nutkę nostalgii. Była opowieścią o kierowniczce umierającego, prowincjonalnego kina, która razem z odnalezionym po latach synem próbuje ocalić swój ginący świat. „Nie można żyć bez snów, bez marzeń” – krzyczy bohater filmu. I to chyba też było credo Piotra.

W zrealizowanym razem „Odjeździe” Łazarkiewiczowie mówili o dwóch pensjonariuszkach domu starców na Mazurach – matce i córce, wykwaterowanych z własnego domu, z których jedna czuje się Polką, druga tęskni za Niemcami. A w 1993 roku, w filmie „Pora na czarownice” Piotr zwrócił uwagę na problem, który dopiero się w Polsce rodził.– Zobaczyłem w telewizji reportaże z Głoskowa. To był pierwszy akt zbiorowej agresji wobec chorych na AIDS, pierwszy wybuch nietolerancji. Wszędzie panowała atmosfera nadziei, Polska szła do Europy, a te reportaże pokazywały zupełnie inną twarz naszego społeczeństwa – opowiadał mi wówczas.

Pierwsze filmy Łazarkiewicza nie były dziełami wielkimi, ale miały w sobie to coś. Jakąś głęboką szlachetność. Piotr nie bał się wzruszenia. Opowiadał się po stronie słabszych, skrzywdzonych, nie dających sobie rady z życiem. Udowadniał, że można znaleźć piękno na dnie.

Piotr i Magda Łazarkiewiczowie poza „Odjazdem” nie wyreżyserowali razem innego filmu, ale Piotr wiernie sekundował poczynaniom żony. W kilku jej filmach wystąpił w drobnych epizodach, „Na krawędzi” – wyprodukował. „No i co, możesz się skarżyć na producenta? Miałaś za mało wolności?” – śmiał się z Magdy, która przyznawała, że z biegiem lat ma coraz mniej pewności siebie, coraz więcej wątpliwości.

– Ma ich tak dużo, że jest w stanie każdego nimi zarazić – powiedział mi kiedyś. – Idzie na rozmowę do inwestora, który chce wyłożyć pieniądze na jej projekt, i zaraz od progu zaczyna: „Wie pan, to szalenie ryzykowne przedsięwzięcie, scenariusz nie jest doskonały, wiele trzeba w nim jeszcze zmienić”. Poza tym Magda jest za prostolinijna i za uczciwa. Coś jej tam ludzie nagadają, a ona we wszystko wierzy.Prawdę powiedziawszy, on też ludziom wierzył. Łączyło ich coś jeszcze – oboje nie potrafili i nie chcieli przepychać się przez życie łokciami.O swoim domu mówili zgodnie:

– Mamy miejsce, do którego chce się wracać, świetne dzieci, kłócimy się rzadko. Brakuje nam może znamion dobrobytu, nie mamy jaguara, nawet bardzo nie mamy jaguara. Ale to, co mamy, też nam wystarcza. Jest OK.Nie zasklepiali się w środowisku, mieli przyjaciół z różnych kręgów.– Kiedy wracam z filmowych wypraw, normalność jest szalenie ważna – wyznała mi kiedyś Magda. – To jest odskocznia, bo nie ukrywam, że uprawianie tego zawodu kosztuje mnie coraz więcej.

Ostatnie lata były dla niej bardzo pracowite. Razem z siostrą Agnieszką Holland i siostrzenicą Kasią Adamik nakręciły serial „Ekipa”. To był filmowy powrót Agnieszki do Polski, po latach emigracji, ale też sukcesów, jakie odnosiła w Europie i za oceanem. Pytam Agnieszkę, czy Piotr nie czuł się trochę odsunięty przez „baby”, czy nie miał żalu, że nie zabrały go do „Ekipy”.

– Nie – odpowiada. – Rozumiał, że to było nasze odnajdywanie siebie nawzajem po latach i że ta bliskość była nam bardzo potrzebna. Poza tym Piotr nie był zawistny czy zazdrosny. Zawsze mieliśmy doskonałe relacje. Raz byliśmy bliżej, raz dalej, ale nigdy się nie pokłóciliśmy, nie było między nami żadnego konfliktu.

Z Piotrem zresztą trudno się było kłócić. Nikt nie widział go wściekłego czy krzyczącego. Natomiast często się zachwycał. Potrafił dzwonić do znajomych, żeby powiedzieć, że zrobili piękny film, fantastycznie zagrali albo napisali świetny artykuł. Potem wracał do tego, powtarzał im to wielokrotnie.

Sam był też stale zajęty. Miał nieustające zobowiązania. W telewizji realizował spektakle teatralne, reżyserował programy, robił reportaże. Od 1979 roku reżyserował w teatrach, w 2000 roku zadebiutował w łódzkiej operze „Triadą” z muzyką Strawińskiego. A przede wszystkim kręcił swój film „0_1_0”. Chciał w nim powiedzieć o wielkim problemie naszej współczesności – rozmijaniu się ludzi.

– Mamy przeświadczenie, że coraz łatwiej porozumiewamy się z innymi, nawet obcymi ludźmi, poprzez internetowe fora – mówił mi niedawno. – A jednocześnie coraz trudniej nawiązujemy prawdziwy kontakt z tymi, którzy są najbliżej.

Cieszył się tym filmem. Nie narzekał ani na zbyt małą liczbę dni zdjęciowych, ani za mały budżet.

– Na planie powtarzał: „Nie szkodzi, kochani, zrobimy coś sposobikiem” – mówi mi Marcin Kurek, współproducent filmu. – Poza tym Piotr nie był typem reżysera siedzącego na krzesełku i czekającego aż mu ekipa przygotuje plan. Biegał, nosił ciężkie statywy, pomagał ludziom.Ci, co widzieli „0_1_0”, uważają, że to bardzo interesujące kino. Najlepsze w jego dorobku.

– Tydzień przed śmiercią robił jeszcze korektę napisów do angielskiej kopii – mówi inny współproducent filmu Paweł Rakowski ze Skorpion Art.

Piotr żył intensywnie. Bywał wszędzie. Jeździł na festiwale do Gdyni, na łódzki Camerimage, nie mogło go zabraknąć na kolejnych edycjach Nowych Horyzontów. Często dzwonił do Romana Gutka, mówił, że widział fantastyczny film, który powinien pokazać na festiwalu, albo pożyczał płytki z filmami. Oglądał wszystko, co się dało. Lubił też imprezy w Łagowie, w Koszalinie, jeździł na przeglądy amatorskie, często gdzieś jurorował. Lubił pomagać młodszym kolegom, spotykał się z dziećmi w szkołach. Oglądał przedstawienia, sprawdzał, kto ciekawy przyjedzie do Polski z recitalem. Jeszcze niedawno był w Teatrze Wielkim i na koncercie Boba Dylana.

– Mówiłem mu: „Piotrek, nie możesz się tak eksploatować”, zwolnij – mówi Paweł Rakowski.

Ale Piotr nie słuchał. Nie oszczędzał się. Na wszystkim mu zależało. To też go łączyło z Magdą. Oboje zawsze byli obecni na zjazdach i spotkaniach Stowarzyszenia Filmowców, na gdyńskich forach. Mało komu chciało się o cokolwiek walczyć, każdy pilnował własnych spraw, a oni zawsze zabierali głos, alarmowali, apelowali. Sprawy środowiska nie były im obojętne.

– Czasem patrzyłam na to rozbieganie Piotra z lekką dezaprobatą – mówi Agnieszka Holland. – Mówiłam mu, że za dużo tych spotkań, wyjazdów, drobnych prac. Dzisiaj Jelenia Góra, jutro Wrocław, pojutrze – Zakopane. Ciągle jeździł. Tylko po Polsce, bo przecież nigdy nie mogłam go namówić, żeby przyjechał do mnie na wakacje do Bretanii. Miałam wrażenie, że Piotr niepotrzebnie tak się spala. Ale potem zrozumiałam, że nie mam racji. On dzięki temu rósł. Nieustannie chłonął ludzi, miejsca, sprawy. Dojrzewał. Także jako reżyser.

Jego ostatnie przedstawienia reżyserowane w Teatrze Telewizji „Fotoplastikon” czy satyra na współczesne media „Trelemorele” według Tadeusza Różewicza rzeczywiście były ciekawymi wydarzeniami artystycznymi.

Chyba nigdy nie miał tak dobrego czasu, pełnego nadziei i obietnic na przyszłość, jak ostatnio. W poprzedni czwartek, dzień przed śmiercią odwiedził Pawła Rakowskiego. Pokazali „0_1_0” szefowej Instytutu Sztuki Filmowej Agnieszce Odorowicz, zastanawiali się, jak promować film, który na 24 lipca miał zaplanowaną prapremierę na Erze Nowe Horyzonty. Potem Piotr pobiegł na czytaną próbę nowej sztuki Havla „Odejścia”. Chciał ją zaproponować Teatrowi Telewizji.

Złapał wiatr w żagle, myślał o nowym obrazie – śląskiej opowieści w stylu Kena Loacha. Z Magdą kupili dom, w którym pracują teraz ekipy remontowe. Mieli się wkrótce tam przeprowadzić. Był dumny z dzieci. Gabrysia jest już studentką Uniwersytetu Warszawskiego, Antoni, absolwent krakowskiego konserwatorium, z wielkim powodzeniem pisze muzykę filmową. – Było między nimi coś więcej niż uczucie ojciec – syn – mówi matka Magdy Irena Rybczyńska. – Jakieś ogromne porozumienie duchowe. Piotr do szaleństwa kochał też swoje dwie wnuczki, córeczki Antka, dzisiaj siedmioletnie. Wysyłał do przyjaciół kartki z ich zdjęciami.

54-letni Piotr zaczął odcinać kupony od życia pełnego życzliwości. Więc, do licha, dlaczego? Dlaczego właśnie teraz?

To zawsze zaczyna się tak samo. Telefon: „Już wiesz?”, „Co się stało?”, „Umarł... ” – tu pada nazwisko. Jak piorun. Zaraz potem nerwowe szukanie w Internecie, czasem wiadomość na czerwonym pasku w TVN 24. Więc jednak prawda.

Najgorzej jest wtedy, gdy odchodzą dobrzy znajomi. Czasem przyjaciele. Z tej samej półki. Ludzie, z którymi rozumieliśmy się bez słów, bo czytaliśmy te same książki i przeżywaliśmy te same niepokoje. Z którymi widzieliśmy się niedawno. Albo z którymi nie zdążyliśmy się zdzwonić, bo życie za szybko pędzi.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy