To zawsze zaczyna się tak samo. Telefon: „Już wiesz?”, „Co się stało?”, „Umarł... ” – tu pada nazwisko. Jak piorun. Zaraz potem nerwowe szukanie w Internecie, czasem wiadomość na czerwonym pasku w TVN 24. Więc jednak prawda.
Najgorzej jest wtedy, gdy odchodzą dobrzy znajomi. Czasem przyjaciele. Z tej samej półki. Ludzie, z którymi rozumieliśmy się bez słów, bo czytaliśmy te same książki i przeżywaliśmy te same niepokoje. Z którymi widzieliśmy się niedawno. Albo z którymi nie zdążyliśmy się zdzwonić, bo życie za szybko pędzi.
Czasem ciężko chorują i człowiek jakoś przyzwyczaja się do myśli, że odchodzą, że nie dają rady dłużej walczyć. Jak Jacek Kaczmarski, jak Dusia Trafankowska... Najgorzej, gdy znikają nagle. Tak jak Piotrek Sobociński, który umarł za oceanem, sam w hotelowym pokoju, w czasie zdjęć do kolejnego filmu. Zabrał te swoje czterdzieści kilka lat, ten wielki talent potwierdzony przez oscarowe nominacje, tę swoją pioruńską wrażliwość i miłość do dzieci, takich jeszcze wtedy niedużych. Zabrał też kawałek naszego wspólnego świata.
A teraz inny Piotr. Łazarkiewicz. Nie widywaliśmy się często, ale on zawsze był. W czarnych, skórzanych spodniach i swetrze albo białej koszuli, kiedy trzeba było wyglądać odświętnie. Spotykaliśmy się na festiwalach, na wręczaniu Złotych Kaczek, na ulicy i zawsze było tak, jakbyśmy się nie widzieli jedną chwilę. „No i co, kochana, słychać?” – pytał. „Kochany”, „kochana” mówił do wszystkich. Nie było w tym żadnego spoufalania się ani pozy. Piotrek naprawdę lubił ludzi.
Kilka dni po jego śmierci przeglądam dziesiątki nekrologów od różnych osób, z różnych instytucji, z różnych miast. Bo Piotr wszędzie się zaprzyjaźniał. „Częścią zawodu – ale także kondycji – reżysera jest kontakt z drugim człowiekiem. Stała gotowość do wchłaniania tego, co dookoła nas. Do słuchania innych. To też wielka odpowiedzialność, wielkie zobowiązanie moralne” – pisał przed rokiem w „Gazecie Wyborczej”.