Legenda o wyciętej nerce

Widziano ją w całej Polsce. Ostatnio najczęściej kursuje po bieszczadzkich drogach i w okolicach Poznania. Trasę przejazdu znaczą zwłoki ludzi z wyciętymi organami, porzucone w okolicznych lasach.

Aktualizacja: 16.08.2008 08:16 Publikacja: 16.08.2008 01:11

Legenda o wyciętej nerce

Foto: Fotorzepa, MW Michał Walczak

– Do policji zwracają się funkcjonariusze Straży Granicznej, a także GOPR, by sprawdzić prawdziwość informacji o karetce – ujawnia inspektor Wiesław Dybaś z Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie. – Przyzwyczailiśmy się, że telefonują do nas zaniepokojeni rodzice z całej Polski. Wystarczy, że dzieci nie kontaktują się z domem przez jakiś czas, a już rodzice się boją, że padły ofiarą gangu polującego na organy.

Karetka, która ma kursować po bieszczadzkich drogach, zgodnie z niektórymi relacjami jest czerwona, a przede wszystkim na ukraińskiej rejestracji. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej rzucającego się w oczy.

– To całkowicie błędne, ale rozpowszechnione, przekonanie, że Bieszczady to tak dziki rejon, że można w nim pozostawać poza kontrolą. W rzeczywistości ludzi jest tu mniej, wszyscy się znają i policja od razu może zauważyć, gdy pojawi się ktoś obcy – uświadamia inspektor Dybaś.

Kiedy przejrzy się lokalne fora internetowe, okazuje się, że pogłoski o gangu wycinaczy organów budzą powszechne emocje. Młode matki na forach poświęconych wychowaniu ostrzegają się wzajemnie, by strzec swoich dzieci. Mieszkańcy wsi i miasteczek podają rzekomo prawdziwe fakty, które mają świadczyć, że pojazd śmierci pojawił się w ich miejscowości. „Jest rzeczą straszną i niepojętą, jak w XXI wieku w państwie prawa może dochodzić do takich makabrycznych wydarzeń” – napisał jeden z internautów.

– Wyznawcami legend miejskich są bardzo różni ludzie. Poziom wykształcenia i pozycja społeczna, a nawet doświadczenia życiowe nie mają tu nic do rzeczy – mówi prof. Dionizjusz Czubała, badacz mitów miejskich.

Nie ma wątpliwości, że opowieść o karetce to nowa odmiana mitu miejskiego zwanego przez badaczy czarną wołgą. Wraz z postępem nauk medycznych uległ on modyfikacji – w klasycznej opowieści o wołdze dzieciom zwabionym do jej wnętrza wyciągano tajemniczym sposobem całą krew, którą zużywali następnie chorzy na białaczkę bogaci Niemcy. Rozwój transplantologii twórczo udoskonalił ten wątek.

– Legenda miejska czasem zanika, by odrodzić się na nowo, ale nie umiera – mówi prof. Czubała, który pamięta trwający przez całe lata 70. okres świetności mitu czarnej wołgi. Lęk przed nią skończył się jak nożem uciął, gdy w Polsce zaczęła się „Solidarność”. W latach 90. bano się czarnego BMW, by wreszcie uwierzyć niedawno w złowieszczy ambulans.

– Mroczne opowieści budzą emocje i ostrzegają przed niebezpieczeństwami wyimaginowanymi i prawdziwymi. Nawet w tych fantastycznych jest niekiedy ziarenko prawdy. Często impulsem do powstania legendy jest autentyczny fakt, który obrasta nieprawdziwymi szczegółami – podkreśla prof. Czubała. – A opowieści o łowcach organów mają też edukacyjny przekaz: każą bardziej pilnować dzieci i z rezerwą traktować świeżo poznanych znajomych.

Informator policyjny opowiadał o tym z całkowitym przekonaniem. Dziewczyna wyszła z warszawskiej dyskoteki z poznanym mężczyzną. Następnego dnia obudziła się zabandażowana i bez nerki.

– Informacja brzmiała wiarygodnie. Zaczęliśmy ją sprawdzać na pogotowiu i w szpitalach, bo przecież zoperowana osoba, musiała się zgłosić po pomoc – opowiada Dariusz, emerytowany oficer Komendy Stołecznej Policji. Szybko się okazało, że historia jest nieprawdziwa.

Pierwszy raz wiadomości o bywalcach dyskotek i klubów podstępnie pozbawionych nerki zaczęły się pojawiać w Polsce w końcu lat 90. Uwiarygodniała ją pigułka gwałtu, o której w tym czasie zaczęto u nas mówić. Dziś policjanci są sceptyczni nie tylko wobec informacji o kobietach i mężczyznach, którzy budzą się bez nerki, ale także wobec opowieści o pigułkach gwałtu podrzucanych przez nieznajomych do drinków.

– Najczęściej sprawa wygląda banalnie – dwie dziewczyny idą na dyskotekę i umawiają się, że wrócą razem. Potem jedna z nich wychodzi z kimś, a kiedy następnego dnia jest jej głupio, opowiada, że była pod wpływem jakiegoś narkotyku – mówi emerytowany policjant.

Historię o dziewczynie wciągniętej w zastawioną przez transplantologiczny gang pułapkę słyszał od informatorów kilkakrotnie.

Gdyby interesował się legendami miejskimi, wiedziałby, że trafiał na trochę zmodyfikowaną klasykę gatunku. Któż z zainteresowanych tym tematem nie zetknął się z opowieścią o tym, jak mężczyzna poznaje w hotelowym barze piękną dziewczynę i postanawia spędzić z nią noc. Historia kończy się w wannie, w której budzi się mężczyzna. W zasięgu ręki ma telefon, a na lustrze widzi napis: jeśli chcesz żyć, zadzwoń pod 911. Operator pogotowia od razu wie, o co chodzi: mężczyźnie wycięto nerkę. W niektórych wersjach wanna napełniona jest lodem, co dodaje dramatyzmu całej sytuacji, choć, logicznie rzecz biorąc, mogłoby doprowadzić do hipotermii.

Morał tej historii, którą opowiada się od Sydney po Nowy Jork, jest czytelny – mężczyzna w delegacji nie powinien zawierać przygodnych znajomości.

W poznańskim centrum handlowym ponoć zaginęło dziecko. Odnalazło się następnego dnia, odurzone środkami farmakologicznymi, zabandażowane i pozostawione na wycieraczce przed swoim mieszkaniem. – W redakcji uznaliśmy, że trafiliśmy na wielką aferę. W historii o uprowadzonym dziecku było sporo detali, które sprawiały, że opowieść wyglądała na prawdziwą – mówi Łukasz Cieśla z „Głosu Wielkopolskiego”. – Ale kiedy zaczęliśmy weryfikować te detale – a przypadkiem moja znajoma pracował dokładnie w miejscu, z którego rzekomo porwano dziecko, nic się nie potwierdziło.

Ale historia o dziecku uprowadzonym, gdy spokojnie bawiło się w baseniku wypełnionym kulkami, ciągle powraca. Dwa lata temu dziennikarze śledczy „Rz” też interesowali się wstrząsającym doniesieniem o dwulatku uprowadzonym z Ikei na warszawskim Targówku.

– Sporo ludzi nadal wierzy, że taka historia rzeczywiście się w Poznaniu zdarzyła. Napisałem artykuł, z którego wynikało, że to nieprawda – mówi Łukasz Cieśla. – Ale i tak, kiedy rozmawiam ze znajomymi, dowiaduję się dziwnych rzeczy. Pewien adwokat tłumaczył mi, że rodzice na pewno uzyskali olbrzymie odszkodowanie od centrum handlowego i zobowiązali się, że nie będą nagłaśniać historii. Z kolei ktoś związany z organami ścigania jest przekonany, że sprawa jest wyciszana, bo zamieszana jest w nią policja. Taka teoria spiskowa.

Historia o dziecku znikającym z supermarketu ma kilka wariantów. Często można usłyszeć, że uprowadzenie w ostatniej chwili udaremniono. Kiedy ochrona zamknęła wszystkie wyjścia, przestraszone dziecko znaleziono w toalecie, przebrane już w inne ubranko i z obciętymi włosami. W najbardziej malowniczej historii, jaką udało mi się znaleźć w Internecie, ochroniarz zawiadomiony przez rodziców blednie jak ściana i wciska guzik specjalnego alarmu, bo wie już, że łowcy organów porwali właśnie kolejne dziecko.

To prawdziwa historia bez happy endu. Na Śląsku w latach 90. zaginął czteroletni Kuba, śliczny chłopczyk o blond lokach. Przetrząśnięto okolicę, opróżniono pobliski zbiornik wodny. Dziecko przepadło bez śladu. Kilka miesięcy później w drodze z kościoła zniknęła dziewięcioletnia Sylwia. A potem były inne zaginięcia i nigdy nie odnaleziono dzieci ani ich ciał. Zapanowała psychoza, wyludniły się śląskie podwórka.

Bardzo szybko lokalni dziennikarze dostali nieoficjalną informację od detektywa Rutkowskiego, że policja skłania się do wersji związanej z gangiem porywającym dzieci na organy. Nie umiano bowiem znaleźć żadnego wspólnego mianownika łączącego uprowadzone dzieci, zawiodło rutynowe sprawdzanie ich środowisk, kontaktów ze szkoły i zajęć pozalekcyjnych. Pogłoskom o gangu porywaczy dawało wówczas wiarę sporo dziennikarzy, choć nie chcieli ich nagłaśniać, by nie siać paniki.

– Wersje przyjmowane przez funkcjonariuszy policji, zakładane w początkowym etapie poszukiwań, nie mogą wykluczać żadnej ewentualności. Są jednak później sukcesywnie weryfikowane – podkreśla podinspektor Andrzej Gąska, rzecznik prasowy komendanta wojewódzkiego policji w Katowicach. – W województwie śląskim nie było nawet poszlak wskazujących, że zaginione osoby zostały uprowadzone dla celów pozyskania organów.

– To wielka niezabliźniona rana w naszej świadomości społecznej. Rodziny zaginionych dzieci do dziś nie pogodziły się z ich zniknięciem. Inni czują lęk, że taka czarna seria znów może się zdarzyć – mówi Izabela Kacprzak, dziennikarka, która właśnie od sprawy tajemniczych zniknięć dzieci zaczynała karierę dziennikarską.

Takie telefony profesor Ryszard Grenda odbierał do niedawna regularnie. Ludzie, przedstawiający się jako dializowani pacjenci, sugerowali, że są zdeterminowani, by załatwić sobie przeszczep nerki. Rzadziej zgłaszały się osoby oferujące jej sprzedaż. Profesor nie ma wątpliwości, że to policja sprawdza, czy istnieje podziemie transplantacyjne.

– Może młody lekarz uwierzyłby, że osoby telefonujące lub e-mailujące są tymi, za które się podają. Ja po dwudziestu kilku latach zajmowania się transplantacjami wychwyciłem konfabulacje, które upewniły mnie, że to prowokacja – mówi profesor. Odpowiedź jest zawsze jedna: klinika podaje obowiązujące w naszym kraju uregulowania prawne.

Każda transplantacja i pobranie organu jest w Polsce rejestrowane przez wyspecjalizowane agendy rządowe. Procedury typowania dawców są przejrzyste, a protokoły archiwizowane. Szczególnej kontroli poddawane są przeszczepy organów od dawców niespokrewnionych.

– Jeśli ktoś uważa, że transplantacja jest zabiegiem, którego można dokonać pokątnie, to chętnie pokazałbym mu, jaki to skomplikowany proces – mówi profesor kierujący warszawską Kliniką Nefrologii i Transplantacji Nerek. – Ciemne interesy rzadko robi się grupowo. W nielegalną transplantację musiałoby by zaangażowanych bardzo wielu ludzi.

A jednak polscy lekarze niechętnie dają się skłonić do rozważań, czy pobranie nerki w karetce lub prowizorycznym ambulatorium jest możliwe, uznając, że takie dyskusje są nie tylko absurdalne, ale urągają powadze całego zjawiska transplantacji.

– Bardzo teoretycznie byłoby to możliwe, choć dla dawcy skończyłoby się tragicznie. Są jednak zasadnicze bariery takiego procederu. Konieczne są badania, które sprawdzają, czy organ dawcy nie zostanie odrzucony przez biorcę. Takie badania trwają około ośmiu godzin. A co, jeśli się okaże, że dawca jest nieodpowiedni? – mówi jeden z transplantologów. – Oczywiście istnieją ograniczenia czasowe, pobrana nerka musiałaby zostać przeszczepiona w ciągu 36 godzin. Trzeba by więc założyć, że gang pobiera narządy, nie działając na zamówienie konkretnego dawcy, lecz ma całą pulę klientów.

Żadne dziecko w Strzelcach Krajeńskich nie wracało pod koniec minionego roku szkolnego samo ze szkoły. Trójki rodzicielskie odprowadzały uczniów do domu.

– Nawet córka pani prokurator żądała, by ją przyprowadzać, choć mama tłumaczyła, że gdyby rzeczywiście ginęły dzieci, musiałaby o tym wiedzieć – mówi Henryka Bednarska z „Gazety Lubuskiej”. Wielu mieszkańców Strzelec Krajeńskich uwierzyło, że w pobliskich lasach znajdowano zwłoki dzieci z wyciętymi organami. Wśród młodzieży krążyły mrożące krew w żyłach informacje o samochodzie osobowym i karetce przemierzających okoliczne drogi. Szczególnie malowniczym elementem opowiadania, pochodzącym rzekomo z relacji osoby, której udało się wymknąć prześladowcom, był złowieszczy dźwięk narzędzi chirurgicznych dochodzący z tylnego siedzenia samochodu.

Kiedy dziennikarka „Gazety Lubuskiej” próbowała ustalić, skąd wzięła się psychoza, dotarła do czegoś, co budzi zażenowanie lokalnych notabli – wszystko zaczęło się od profilaktycznej pogadanki o tym, że nie należy wsiadać do nieznanych samochodów, jaką w miejscowej szkole przeprowadziła policjantka.

Co ciekawe, w województwie łódzkim nie opowiada się historii o karetce łowców organów – rzeczywistość zapewne z nawiązką zaspokoiła potrzebę silnych emocji. – Każdy reporter miejski zmagał się z tematem łódzkiego pogotowia. Przez lata nie można było potwierdzić pogłosek – mówi Przemysław Witkowski, który jako reporter Radia Łódź wspólnie z dziennikarzami „Gazety Wyborczej” ujawnił aferę łowców skór. Jest przekonany, że sprawa eskalowała – osoby zamieszane w ten proceder przekraczały kolejne bariery, aż wreszcie doszło do tego, że sanitariusz dobijał ofiary wypadków komunikacyjnych drewnianym trepem.

Historia o łódzkim pogotowiu ma wszelkie cechy legendy miejskiej – jest przy tym bardziej makabryczna niż większość z nich, a spisek personelu medycznego nadaje jej cechy bardziej nieprawdopodobne.

A jednak zdarzyła się naprawdę. Warto się zastanowić, czy horrory rozgrywające się w ambulansach łódzkiego pogotowia nie zainspirowały anonimowych twórców legend miejskich.

– Otrzymywałem za to innego typu sygnały o osobach, które zostały wbrew swej woli pozbawione nerki. Kilkakrotnie obiecywano skontaktować mnie z ludźmi, którzy padli ofiarą takiego procederu. Do takich spotkań nie doszło – opowiada Przemysław Witkowski. – I nie mam wątpliwości: gdyby ludzi porywano dla pozyskania organów, to w masie takich przypadków zostałby w końcu jakiś ślad w postaci zgłoszenia na policję lub pobytu w szpitalu.

Patrząc na krążące w Polsce makabryczne opowieści chłodnym okiem, można zauważyć ciekawą prawidłowość. W środowiskach wielkomiejskich krążą charakterystyczne dla bogatych społeczeństw historie o fatalnie kończących się przygodach na jedną noc. We wsiach i miasteczkach wierzy się natomiast w porywające ludzi gangi, a taka wiara typowa jest dla społeczeństw biednych. Wyjątkowo silna jest na przykład w krajach Ameryki Łacińskiej, co niektórzy uważają za efekt działalności socjotechnicznej KGB, która tuż przed rozpadem Związku Radzieckiego zdołała zaszczepić przekonanie, że gangi polują na organy przeznaczone dla bogatych Amerykanów.

Lęk przed potraktowaniem człowieka jako żyjącego – do czasu – magazynu części zamiennych to jeden z najgorszych lęków współczesności.

Wielu dziennikarzy na całym świecie próbowało udowodnić, że istnieje proceder porywania ludzi w celu uzyskania organów. Powstawały artykuły i reportaże telewizyjne, ale nie udawało się tej tezy przekonująco uzasadnić. Nie ulega natomiast wątpliwości, że istnieje międzynarodowy rynek sprzedaży organów, o czym głośno mówi nie tylko działająca przy University of California organizacja Organs Watch.

Istnieją sieci pośredników – na dole są naganiacze przekonujący ludzi z ubogich rejonów świata, że bez nerki, ale z dwoma tysiącami dolarów będą znacznie szczęśliwsi. Jednocześnie pracują inni pośrednicy – kontaktują się z dializowanymi pacjentami z bogatych krajów, tłumacząc im, że nie muszą cierpieć ani być skazani na gorzej funkcjonujące organy pobrane ze zwłok.

To rzeczywistość, o której mówi się na międzynarodowych kongresach. – Na stażu we Włoszech zetknąłem się z pacjentem, który miał przeszczepioną niezarejestrowaną nerkę – przyznaje jeden z transplantologów.

Z tych przygnębiających opowieści można wysnuć wniosek, który powinien pocieszyć ludzi żyjących w lęku przed rzekomo kursującą po Polsce karetką. Zorganizowana przestępczość kieruje się zasadami pragmatyzmu: skoro można kupić organy od dawców z krajów Trzeciego świata, nie ma powodu, by urządzać polowania na obywateli położonego w środku Europy państwa.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał